Takich trzech… [rozmowa z Michałem Mogiłą z zespołu Reed Connection]

Reed Connection

O tym, co się może wydarzyć, kiedy oboista, który jest też ciekawym muzycznego świata poszukiwaczem (Michał Mogiła), spotyka się z klarnecistą (Jarosław Podsiadlik) i fagocistą (Rafał Dołęga) w orkiestrze symfonicznej, dlaczego obój uwodzi, co to jest trio d’anches i co ma wspólnego z organami oraz o sprawach wzniosłych i przyziemnych z Michałem Mogiłą (Reed Connection) rozmawia Grzegorz Szczepaniak.

Grzegorz Szczepaniak: Ciekaw jestem bardzo, co pan powie, jeśli porównam trio stroikowe z organami, a nie ukrywam, że tak mi się jakoś kojarzy. I nie chodzi tylko o to, że taki zespół może wystąpić z organami – bo oczywiście może – tylko o to, że jest jakieś podobieństwo między takim zestawem wspólnie muzykujących instrumentów a właśnie organami.

 

Michał Mogiła: Powiem, że dobrze się panu kojarzy. Mamy trzy instrumenty dęte drewniane: klarnet, obój i fagot, czyli niejako trzy głosy organowe. Pewnych analogii nie sposób nie zauważyć. Taki zestaw instrumentów otwiera więc bardzo szeroko drzwi do muzykowania i można w takim zestawie dużo zrobić. No i my staramy się być cały czas „w graniu”. Oczywiście tych koncertów czasami jest więcej, czasami mniej, bo tak sobie układamy sami częstotliwość, a czasami „ustawia” nam ją życie i obowiązki. A wracając do podobieństw do organów, to przecież dęte drewniane znakomicie współgrają z organami i nie jest przypadkiem, że my często bywamy na festiwalach organowych. Mamy zaproszenia na koncerty, w których jedna część jest grana właśnie na organach, a drugą wypełniamy my i to naprawdę znakomicie współgra. Klarnet, obój i fagot to jednak przede wszystkim są instrumenty orkiestrowe, na które pisane są często partie solowe – trzeba o tym dla porządku wspomnieć – ale „wyciągnięte” z orkiestry też świetnie sobie radzą.

 

No to jeszcze zapytam o relacje tria stroikowego ze smyczkami.

 

No i też słusznie, bo tego rodzaju trio jest odpowiednikiem kwartetu smyczkowego. To tak naprawdę pokazuje możliwości, jakie stoją przed tego rodzaju zespołem jak nasz. Dlatego możemy grać równie dobrze muzykę Mozarta jak rzeczy zupełnie współczesne. Nawet rozrywkę.

 

No właśnie. Przecież macie w repertuarze muzykę filmową, dwudziestolecie międzywojenne, a nawet powojenne szlagiery.

 

Mamy i to są nasze hity. Ludzie znają tę muzykę, podśpiewują sobie, kiedy gramy, i to jest znakomite. Oczywiście występujemy w dużych składach i wielkich salach muzycznych, ale równie chętnie jedziemy z Reed Connection do mniejszych miejscowości i spotykamy się z tamtejszą publicznością. Wydaje mi się, że to jest zadanie muzyka, żeby docierać z muzyką, a szerzej kulturą do ludzi.

 

Dlaczego jest pan oboistą? Powtórzę za moim znajomym z drugiego końca świata, który mi kiedyś powiedział, że „prawdziwy macho to na tym fikuśnym oboju raczej by nie zagrał”? A trzeba wiedzieć, że ów znajomy też gra na tym instrumencie.

 

To jest trochę zbieg okoliczności, ale od razu dopowiem, że dobrze się stało. Faktycznie, obój to nie jest instrument „oczywisty”. Moja historia jako oboisty zaczęła się oczywiście w szkole. Ucząc się w Legnicy, skąd pochodzę, miałem dwa instrumenty – fortepian i akordeon – ale zapragnąłem coś zmienić. Wówczas powstawała klasa oboju. Spodobał mi się ten instrument, bo daje duże możliwości i jest trochę wbrew harmonii, która oczywiście jest tak w ogóle ważna, ale dla kogoś po fortepianie też męcząca. Podobało mi się, że obój od kilkuset lat jest instrumentem solowym i w zasadzie wirtuozowskim. Spodobało mi się wynikające z tego wyzwanie, no bo taki solowy instrument trzeba opanować, popracować nad techniką, niuansami. Podobało mi się, że obój gra partię solową, a orkiestra jest dla niej tłem. To łechtało próżność młodego człowieka. Podobało mi się bogactwo literatury i to, że nawet taki Bach pisał niektóre utwory na organy i właśnie obój. Odkrywałem ten instrument i zaskakiwał mnie coraz bardziej. Jest taka teoria, że obój wszedł do orkiestry, żeby wzmocnić skrzypce. I to przecież obój podaje orkiestrze dźwięk „A”. Ujęło mnie też to takie trochę nosowe brzmienie. Złapał mnie ten obój i już nie puścił, bo jest instrumentem nieoczywistym, specyficznym i otwiera ogromne możliwości.

Michał Mogiła

 

A niech pan się przyzna: jak to było z powstaniem waszego trio? No bo sobie tak próbuję wyobrazić, że tych kilkanaście lat temu jest pan po studiach, trafia do orkiestry z gotowym już lub rodzącym się pomysłem na trio stroikowe, które będzie miało taką to a taką linię artystyczną i stanowić będzie swego rodzaju artystyczną odskocznię od grania orkiestrowego. I chyba nie bardzo wierzę w tę wizję. Spotkał pan dwóch fajnych – proszę wybaczyć kolokwializm – kolesi, polubiliście się i potem ktoś rzucił pytanie: „a może coś wspólnie pogramy”?

 

Rozgryzł mnie pan. To zdecydowanie ten drugi przypadek. Aż dziw, że nikt mnie o to jeszcze nie zapytał. Rzeczywiście – poznaliśmy się w orkiestrze i polubiliśmy. Zespół jest efektem naszej przyjaźni. Koledzy mieli doświadczenia w różnych mniejszych składach, ja także coś tam grywałem w kwintecie dętym na przykład. Jeden z nas nawet chyba występował w jakimś trio stroikowym. Ja nie. Tak samo nie miałem wielkiego pojęcia o takim zespole, o dostępnej literaturze, o tym, czy jest jej dużo, czy mało. Kiedy się jednak sprawą zainteresowaliśmy, było sporo pozytywnych zaskoczeń. Spodobało nam się wiele rzeczy – także to, że bez większego problemu trio może ewaluować do kwintetu dętego. Jasne, że zmienia się wówczas repertuar, ale ta ewolucja jest bardzo prosta.

 

Patrząc na piętnastoletni dorobek zespołu, nie można wysnuć innego wniosku jak taki, że trafiliście idealnie. Być może mało odkrywcze jest stwierdzenie, że „muzycy powinni muzykować”, sęk jednak w tym, że wielu „uprawia zawód”, ale nie muzykuje. Panu i kolegom tego nie da się zarzucić. Tych waszych zrealizowanych projektów było naprawdę sporo. Były liczne flirty z rozrywką, jak choćby wspólne występy z Haliną Mlynkovą czy wspominany już projekt filmowy. Ale były też podróże muzyczne do Salzburga, Lipska czy Drezna.

 

Istotnie, udało się wymyślić i zrealizować sporo projektów. Ponieważ często pojawia nam się wątek muzyki rozrywkowej, to zdecydowanie chcę powiedzieć, że to są bardzo świadome wybory. Ja lubię grać rozrywkę i chętnie to robię. Powodów jest naprawdę sporo. Ta muzyka jest wartościowa, zarazem stanowi odskocznię od klasycznej „codzienności”. Ułatwia spotkanie z publicznością w mniejszych ośrodkach, a bardzo lubimy do takich trafiać i grać. I tak wymieniać można jeszcze bardzo długo. Na pewno ta różnorodność repertuarowa ułatwia nam budowanie interesujących programów i sprawia, że rzeczywiście sporo zespół koncertuje.

 

Tak dużo, że nie miał czasu wejść do studia i nagrać płytę. Czekaliście na to całych dziesięć lat.

 

Rzeczywiście, to był główny powód braku wcześniejszego debiutu fonograficznego. Po prostu cały czas graliśmy i na tym się koncentrowaliśmy, ale wreszcie zakiełkował pomysł nagrania płyty – jakieś osiem lat po założeniu zespołu. Od pomysłu do przemysłu droga okazała się jednak dość daleka. Jak to w takich przypadkach często bywa, zaczęły się schody, bo nagranie płyty to wcale nie jest taka łatwa i tania rzecz. Jak już wiedzieliśmy, ile to będzie mniej więcej kosztować, to zaczęliśmy tych pieniędzy szukać. Pukać do różnych drzwi, pisać, przekonywać, rozmawiać. Wreszcie miasto Zielona Góra wsparło ten projekt, ale wciąż brakowało i trzeba było dozbierać resztę. Udało się dzięki zbiórce internetowej, no ale w sumie zajęło to właśnie dwa lata.

 

Płyta była mocno związana z Paryżem. Wiadomo – to tam zdefiniowano takie zjawisko jak trio d’anches, czyli trio stroikowe. Zatem utwory kompozytorów francuskich nie dziwią. Skąd jednak muzyka naszych autorów?

 

Stąd, że obaj uczyli się w Paryżu i przesiąkli tamtejszą muzyką i paryskim rozumieniem trio d’anches. Zależało nam też na rodzimym elemencie na płycie, ale pozostającym w związku z paryskimi inklinacjami. To była taka trochę podróż do korzeni takiego muzykowania. Udała się. Mieliśmy premierę w Polskim Radio, było europejskie tourne.

 

I od razu nabraliście chęci, by przygodę w studio kontynuować. Tak jak pierwszy krążek miał tło paryskie, drugi związany jest z Zieloną Górą. Proszę powiedzieć coś więcej o tym projekcie.

 

Był związany z 800-leciem Zielonej Góry i 700-leciem nadania praw miejskich. Został rozpisany konkurs, do którego przystąpiliśmy i pozyskaliśmy niemal całą potrzebną kwotę. Oczywiście było łatwiej z wielu powodów. Były przetarte szlaki, doświadczenie i dorobek. Postanowiliśmy oddać hołd miastu, zamówiliśmy utwory u zielonogórskich kompozytorów. Jestem bardzo dumny z tej płyty.

 

Jak podsumuje pan 15 lat istnienia zespołu?

 

To jest dobry czas, a ten projekt jest bardzo ważny. Mówię za siebie, ale koledzy pewnie by potwierdzili tę opinię. Czas jest dobry, bo jest wypełniony muzyką, którą lubimy i chcemy grać. Pozwala na wiele artystycznych przygód, na różnorodność, na odświeżenie, na poszukiwanie i znajdowanie.

 

A jaka jest przyszłość?

 

Zapewne jeszcze trochę pogramy. Nie młodniejemy i nie ma co się oszukiwać, że zawsze będzie tak samo dobrze, ale czasu i chęci, by wspólnie grać, wciąż mamy jeszcze bardzo dużo. Jak myślę o przyszłości, to w głowie pojawia mi się słowo „otwartość”. Ten projekt właśnie z nim mi się kojarzy. Jestem muzykiem klasycznym, tak się pozycjonuję, ale to jest początek drogi, którą idę. Jestem otwarty na wyzwania, muzyczne przygody i eksperymenty. Tak, przyszłość jest otwartą partyturą, którą wciąż zapisujemy.

Wszystkie treści na PrestoPortal.pl czytasz za darmo. Jesteśmy niezależnym, rzetelnym, polskim medium. Jeśli chcesz, abyśmy takim pozostali, wspieraj nas - zostań stałym czytelnikiem kwartalnika Presto. Szczegóły TUTAJ.

Jeśli jesteś organizatorem życia muzycznego, artystycznego w Polsce, wydawcą płyt, przedstawicielem instytucji kultury albo po prostu odpowiedzialnym społecznie przedsiębiorcą - wspieraj Presto reklamując się na naszych łamach.

Więcej informacji:

Teresa Wysocka , teresa.wysocka [at] prestoportal.pl +48 579 667 678

Może Cię zainteresować...

Drogi użytkowniku, zaloguj się aby móc komentować nasze treści.