Wacław Geiger – przypomniany w porę
O Wacławie Geigerze, nowo mianowanym patronie zakopiańskiego Festiwalu Muzyki Organowej i Kameralnej i krętych ścieżkach ludzkiej pamięci
Podobno większość ludzi posiada pragnienie, by coś po sobie zostawić. Efekty swoich działań lub choćby wdzięczną pamięć. W chwilach refleksji być może stawiamy sobie pytanie o trwałość wszystkiego, co robimy. Czy zyskując uznanie i status społeczny, ciesząc się dziś szacunkiem i sympatią, mamy gwarancję, że cokolwiek z tego ocaleje, gdy nas już zabraknie?
Gwarancji nie ma żadnej. To, czy przetrwamy we wspomnieniach, zależy od bardzo wielu czynników. Fakt, jak bardzo staraliśmy się za życia, to tylko jeden z nich. Widać to jasno na przykładzie artystów i twórców z różnych dziedzin. Na kultywowanie pamięci składa się szereg procesów – ze strony władz i innych oficjalnych gremiów jest to tworzenie muzeów, organizowanie wystaw, wydawanie nut, publikowanie książek, wykonywanie muzyki i spektakli. A także nadawanie imienia instytucjom, imprezom i szkołom czy nawet umieszczanie twórczości w kanonie lektur szkolnych. Ale jest i zwykła, cicha, serdeczna pamięć rodziny, uczniów, przyjaciół, czytelników, widzów i słuchaczy. Póki żyją, będą wspominać.
Niedawno w Zakopanem miało miejsce wydarzenie doniosłej rangi. Międzynarodowy Festiwal Muzyki Organowej i Kameralnej doczekał się nadania imienia patrona. Do tej pory pozostawał bezimienny, choć prezentuje wysokiej klasy artystów i ma swoją wdzięczną publiczność. Ubiegłoroczny jubileusz 20-lecia skłonił organizatorów do zastanowienia się nad dalszym rozwojem imprezy i wytyczeniem nowych kierunków. Jest więc od tego roku, od 11 sierpnia festiwalem imienia Wacława Geigera. I tu… chwila zastanowienia, a nawet zdumienia. Kto kojarzy się z muzyką w Zakopanem? Szymanowski i Karłowicz, to oczywiste. Miłośnicy góralskiego folkloru wspomną Bartusia Obrochtę, może Sabałę, wtajemniczeni bywalcy Dziadońkę. Ale Geiger?
Nie jest oczywiście tak, że patronem festiwalu zostaje nagle człowiek, o którym nikt nigdy nie słyszał. I nie, to nie twórca licznika promieniowania radioaktywnego, którego nazwisko zna każdy, kto pamięta katastrofę w Czarnobylu. Kim więc był? Najkrócej rzecz ujmując, muzykiem – śpiewakiem, dyrygentem i kompozytorem. Na Podhalu żyją jeszcze ludzie, którzy go pamiętają. Władze miasta podejmują nieśmiałe starania, by przybliżyć tę postać także turystom. Jedna z grających ławeczek (ta przy Placu Niepodległości) poświęcona jest pamięci zakopiańskiego artysty – aktualnie wprawdzie nieczynna, ale wnikliwi mogą na własną rękę poszukać informacji. Sonda przeprowadzona w środowisku muzycznym całej Polski (o ludziach spoza branży nie wspominając) ujawnia przykry fakt – pamięć o Geigerze praktycznie już umarła. A przecież zakopiańczykiem został dopiero w drugiej połowie swojego życia. Co ciekawe, jego udokumentowana spuścizna kompozytorska zawiera zaledwie dwa cykle pieśni z towarzyszeniem organów – a więc, jak na patrona festiwalu organowego, niezbyt wiele. Ponieważ jednak mocną stroną zakopiańskiej imprezy jest też muzyka kameralna, Geiger zasługuje, by jej patronować – w jego dorobku znajdują się pieśni, utwory kameralne na fortepian i zespoły smyczkowe. Wspomniani już Szymanowski i Karłowicz nie tylko pod Tatrami, ale i w całej Polsce są wystarczająco wyeksploatowani. Nazwisko świeżo ukonstytuowanego patrona wnosi więc powiew świeżości i oryginalności.
Zanim Wacław Geiger zamieszkał na stałe w Zakopanem, przyjeżdżał tu już jako dziecko. Urodzony w 1907 roku w Krakowie, na skutek działań wojennych trafił z rodziną na Morawy, a stamtąd do Zakopanego, w którym przebywał do 1918 roku. Trzy lata pod Tatrami zaowocowały prywatnymi lekcjami skrzypiec i fortepianu, a także podjęciem pierwszych prób kompozytorskich już w wieku 10 lat. Od początku inspirował się w swojej twórczości folklorem góralskim i próbował wplatać w nią zasłyszane motywy. Po wojnie jego rodzina zamieszkała w Jaworznie i był to dopiero początek tułaczki po Polsce młodego człowieka. Rozpoczął naukę w gimnazjum w Chrzanowie, by później kontynuować ją w Żyrardowie. W przeciwieństwie do czasów obecnych najwyraźniej nie dziwiło nikogo, że dziecko, które już spróbowało gry na skrzypcach i fortepianie, teraz będzie grało na organach, altówce i wiolonczeli. Mógł więc rozwijać swe muzyczne zainteresowania. Ale na tym nie koniec. Po powrocie do Krakowa w 1925 roku został uczniem Instytutu Muzycznego, gdzie jednocześnie studiował grę na fortepianie, wiolonczeli, śpiew i teorię. Naukę musiał przerwać, gdy brak pieniędzy zmusił go do podjęcia pracy zarobkowej – ilustrowania muzyką filmów niemych w krakowskich kinach.
Być może nie byłoby Geigera-muzyka, gdyby udało mu się ukończyć rozpoczęte studia na Wydziale Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego. Przerwał je jednak po roku, by wrócić do tego, co było mu pisane, i kontynuować studiowanie kolejnych kierunków muzycznych. Tym razem w konserwatorium Towarzystwa Muzycznego w klasach śpiewu solowego, dyrygentury i kompozycji. W międzyczasie grał jeszcze na oboju i altówce. Po ukończonych z sukcesem studiach rzucił się w wir pracy w świeżo zdobytym zawodzie. Został akompaniatorem Zespołu Instrumentów Dętych Towarzystwa Muzycznego, dyrygentem w Teatrze Domu Żołnierza, a także kierownikiem muzycznym Towarzystwa Śpiewaczego „Lutnia" oraz zespołu „Lutnia Robotnicza". Należał do Stowarzyszenia Młodych Muzyków, a jego utwory były prezentowane przed krakowską publicznością. Obdarzony pięknym barytonem występował w Operze Krakowskiej. Lata 30. to także okres intensywnej współpracy z krakowską rozgłośnią Polskiego Radia jako autor audycji muzycznych, śpiewak, akompaniator i dyrygent.
Niedługo przed wojną, w 1938 roku, został wiceprezesem Zawodowego Związku Muzyków. Czasy okupacji spędził w Krakowie, uczestnicząc w konspiracyjnym życiu muzycznym, ale też tworząc – pieśni, dzieła na głosy solowe, chór i orkiestrę, utwory kameralne na smyczki. W pieśniach wrócił do dziecięcych fascynacji góralszczyzną, już w dojrzałej formie. Nawiązał współpracę z poetami góralskimi – Janem Mazurem i Tadeuszem Staichem – i pisał utwory wokalne do ich poezji.
Po wojnie światło dzienne ujrzał jego talent organizatorski i pedagogiczny. Został pierwszym kierownikiem muzycznym rozgłośni Polskiego Radia w Krakowie, kierował też m.in. chórem Filharmonii Krakowskiej. W 1948 roku rozpoczęła się jego piętnastoletnia tułaczka po kraju. Prowadził orkiestry symfoniczne, dyrygował w teatrach, pracował w szkołach, był nawet wykładowcą w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w stolicy. Mieszkał w Warszawie, Częstochowie, Łodzi, Białymstoku, a na koniec w Lublinie. Ostatecznie w 1963 roku, mając lat 56 – został zakopiańczykiem. I tu zaczyna się historia pamięci i… zapomnienia. Jego działalność zakopiańska zapewne przyniosła mu ukojenie, poczucie przynależności do środowiska, które przyjęło go z otwartymi ramionami. Jednocześnie dotknęło go zjawisko dotyczące wielu artystów, których Zakopane oplotło swoimi mackami, skusiło i wciągnęło – stopniowo zapominano o nim w szerokim świecie.
W „nowej ojczyźnie” zaangażował się w działalność pedagogiczną. Został wicedyrektorem szkoły w Nowym Targu, w szkole muzycznej w Zakopanem prowadził klasę śpiewu solowego, chór i orkiestrę szkolną. Założył też Społeczne Ognisko Muzyczne w Zakopanem i był jego dyrektorem. Przejście na emeryturę nie oznaczało końca spotkań z uczniami ani też rozłąki z zespołami wokalnymi. Nadal nauczał śpiewu solowego, prowadził szkolne zespoły chóralne, był też dyrygentem i akompaniatorem chórów męskich „Wierchy” i „Rysy”, które często wykonywały także jego własne kompozycje. Dzięki praktyce z lat młodości spełniał się także przez wiele lat w roli akompaniatora i autora muzyki w kabarecie „Zaskroniec”, który wystawiał co roku „Szopkę Zakopiańską”. W uznaniu dla jego wiedzy o folklorze góralskim powierzono mu stanowisko jurora Międzynarodowego Festiwalu Folkloru Ziem Górskich. Był prezesem zakopiańskiego oddziału Stowarzyszenia Polskich Artystów Muzyków, jednym z założycieli Towarzystwa Muzycznego im. Karola Szymanowskiego. Czasu starczało mu jeszcze na działalność w turystyce, był przewodniczącym Koła Miejskiego PTTK w Zakopanem, choć w starszym wieku raczej nie chodził już po Tatrach.
Cóż więc się stało, że tak zasłużona dla kultury Zakopanego postać nie jest powszechnie znana – już nawet nie w całej Polsce, ale na Podhalu? Od śmierci Geigera w 1988 roku minęły już 34 lata, został pochowany na starym cmentarzu na Pęksowym Brzyzku. Choć żyją jeszcze ludzie, którzy mówią o nim z szacunkiem „pan profesor”, uczęszczali na zajęcia przez niego prowadzone i działali z nim wspólnie, organizując koncerty – nie są oni zawodowymi muzykami, nie wpisują jego nazwiska w swoje biogramy. Nie ma też zespołów, które prowadził, nie ma w ogóle w Zakopanem porządnego, profesjonalnego chóru. Zniknął kabaret „Zaskroniec”, nie ma szopki. Nie istnieje już oddział czy choćby koło SPAM w Zakopanem. Działa towarzystwo im. Szymanowskiego i choć ma biuro w Katowicach, organizuje całkiem ciekawy letni festiwal jego imienia pod Tatrami. Ale Geigera jakoś nie grywają.
Ma za to w repertuarze jego utwory Tatrzańska Orkiestra Klimatyczna. Nie wykonuje ich często, bo też występy orkiestry nie są regularne, a mówiąc wprost jest to zespół o zasięgu regionalnym i aktywności wznawianej jedynie przy okazji niezbyt częstych koncertów. Być może nadanie imienia festiwalowi spowoduje ożywienie wokół kompozycji Geigera. W tym roku zostały wykonane jego pieśni podczas koncertu towarzyszącego uroczystości powołania patrona. Trzeba podkreślić, że zabrzmiały w autorskiej aranżacji Małgorzaty Maśluszczak, wiolonczelistki współpracującej do niedawna z The Time Quartet, który wystąpił tego popołudnia. Wersja na kwartet smyczkowy jest niewątpliwie barwna i ciekawa. A solistką była Katarzyna Wiwer obdarzona sopranem o zróżnicowanej mocy, pewnym i zwinnym, dysponująca fantastyczną dykcją. Ta miała znaczenie niebagatelne, bo poezja góralska to dodatkowe wyzwanie dla śpiewaka. Słuchając artystki, wyobrażałam sobie, jak wspaniale zabrzmiałyby w jej wykonaniu moje ulubione arie operowe. Ona jednak skupia się na repertuarze średniowiecznym i barokowym oraz pieśniach kompozytorów znanych i nieco pomijanych – z korzyścią dla miłośników muzyki dawnej i muzycznych odkryć. Twórczość Geigera nie jest może awangardowa, niczym nie zaskakuje, ale po prostu przyjemnie się jej słucha. Są i ładne melodie, i ciekawe harmonie przywodzące na myśl tatrzańskie pejzaże. Oprócz pieśni podczas koncertu zabrzmiało jeszcze kilka miniatur na kwartet smyczkowy. Została mi na pamiątkę płyta z autografem solistki zatytułowana „Ozgroj mi się ziemio” (od tytułu jednej z pieśni) wydana przez RecArt w 2022 roku.
A czy Geiger stanie się kompozytorem, o którym będą się uczyć dzieci w szkołach całej Polski? Bądźmy realistami – zapewne nie. Wiele jest regionalnych ośrodków, w których dawno temu (albo jeszcze całkiem niedawno) działali oddani sztuce artyści i działacze kultury. Nie sposób uhonorować w równym stopniu wszystkich, do powszechnej świadomości docierają tylko najwybitniejsi i najbardziej aktywni. Niektórzy nie zabiegają też o uporządkowanie i przekazanie za życia swojego dorobku instytucjom, które mogłyby go popularyzować po ich śmierci. A bliscy niekiedy w tej kwestii zawodzą. Geiger wspominany jest jako człowiek skromny, wesoły, niezwykle miły i pracowity, aktywny niemal do końca życia. Dobrze się stało, że inicjatywa uczynienia go patronem festiwalu została zrealizowana teraz, gdy wciąż żyją ludzie, którzy mogą podzielić się wspomnieniami i pamiątkami po zakopiańskim nauczycielu, działaczu i artyście. Dzięki temu kolejnym edycjom festiwalu będą mogły towarzyszyć wystawy lub inne inicjatywy przypominające sylwetkę jego patrona, z pewnością będą też wykonywane jego dzieła. Zakopane ma w tym względzie jeszcze kilka lekcji do odrobienia, bo Geiger to nie jedyna postać, która wręcz prosi się o większą popularyzację i ochronę przed zapomnieniem.
Choć świat idzie do przodu, a Podhale pełne jest nowych talentów, przypominanie dorobku tych, którzy już nie żyją, ma jeszcze jeden walor – pokazuje, jak wiele było dawniej w Zakopanem aktywnych stowarzyszeń, zespołów, scen. Oczy otwierają się szeroko ze zdumienia, gdy w kronikach znajduje się nazwiska tej miary co Światosław Richter, który występował w Hotelu Kasprowy. Dziś mamy Zenka na Równi Krupowej. Będzie co wspominać.