Artystyczna odwaga czy bezczelność? [Virtuosi Italiani w Narodowym Forum Muzyki we Wrocławiu]
„Suknie się szyje i buty się szyje, ale żaden krawiec nie będzie dobrym szewcem”, mawiał mój dziadek. Ta jego krawiecka mądrość dźwięczała mi w uszach, kiedy wchodziłem do sali Narodowego Forum Muzyki we Wrocławiu, by wysłuchać koncertu w wykonaniu orkiestry I Virtuosi Italiani z Werony. Skąd moje obawy i wątpliwości? Czy były uzasadnione?
Odpowiedź na pierwsze pytanie za chwilę. Na drugie – padnie pod koniec tej opowieści. Obawiałem się tego koncertu trochę wbrew logice. Przecież prezentować się miał zespół wybitny, którego nie sposób nie znać, jeśli lubi się kameralistykę. A ja lubię.
Włosi nagrali około 100 płyt w ciągu 35 lat swej artystycznej działalności. To imponujący dorobek, tym bardziej że nie bali się czerpać z repertuaru dalece odbiegającego od stereotypów tak chętnie utrwalanych przez wielu kameralistów. Jeśli ktoś spodziewa się po nich wyłącznie muzyki dawnej granej na instrumentach z epoki, to srodze się zawiedzie. I Virtuosi Italiani to wybitni specjaliści od klasyki, w szczególności baroku, ale podejmują się wielu innych zadań. I tak samo chętnie sięgnęli po twórczość Francesco Antonio Bonportiego, a ich interpretacje spotkały się z entuzjastycznym przyjęciem i zostały hojnie nagrodzone, jak i zajęli się dorobkiem Mortena Lauridsena, nagrywając płytę będącą w zasadzie monografią amerykańskiego kompozytora. Sięgają nie tylko po różne epoki, ale i style. Grają Bacha, Vivaldiego, Piazzolę. Podejmują się także prawykonań. Wreszcie nie stronią od muzycznego eklektyzmu, podejmując współpracę z artystami z zupełnie innych muzycznych światów, jak: Ennio Morricone, Goran Bregović, Chick Corea czy Paolo Fresu.
Ta ich artystyczna odwaga czy chwilami wręcz swego rodzaju bezczelność zdaje się zachwycać tak melomanów, jak i krytyków. We mnie wzbudziła jednak pewną obawę. Podsyconą tym, co usłyszałem czas jakiś temu na jednym z ich płytowych dzieł: krążku poświęconym muzyce Philippa Glassa (2016). Wydawnictwo to zdobyło sporo uznania i nagród, a mi po prostu się nie podoba. Długo nie mogłem zdefiniować, czego mi na tej płycie brakowało. Do czasu, kiedy uczestniczyłem w 2019 roku w inauguracji Roku Stanisława Moniuszki w Teatrze Wielkim Operze Narodowej, gdzie wystawiono „Halkę” w języku włoskim, z grającą na instrumentach historycznych (a jakże!) orkiestrą Europa Galante pod dyrekcją Fabio Biondiego. To przecież orkiestra wybitna, a jednak w ich interpretacji Moniuszki zabrakło tego, co najbardziej moniuszkowskie, zabrakło polskiego ducha tej muzyki, zabrakło emocji, zabrakło folkloru z jego naturalnością, zabrakło swojskości. Podobnie w muzyce Glassa zinterpretowanej przez I Virtuosi Italiani zabrakło mi samego Glassa, tego jego swoistego i niepodrabialnego teatralnego budowania emocji, filmowych przestrzeni w ich interpretacji i subtelnego patosu (o ile można tak powiedzieć), który pobrzmiewa choćby w filmie „Kundun” (a ten jest dla mnie filmową świętością). Nie mogłem zrozumieć, skąd się biorą zachwyty nad tym wydawnictwem.
Bałem się tego koncertu, bo I Virtuosi Italiani to legenda, nawet jeśli nie podoba mi się jakaś ich płyta. Dodatkowo w głowie dudniło dziadkowe powiedzonko: świetny krawiec nie będzie dobrym szewcem. Czy można w muzyce poradzić sobie ze wszystkim? Z każdą specyfiką, z detalami, melancholiami i radościami, ze wszystkimi zawartymi emocjami? Czy „dłubanie”, szukanie, rozkładanie na części pierwsze i ponowne składanie utworu to zawsze dobry pomysł? Czy możliwa jest tak wielka wszechstronność, że czego się muzycznie nie tknąć, to nabierze innego wymiaru i zachwyci? Miałem wątpliwości, choć uwielbiam muzyczne eksperymenty. Niektóre bowiem kończą się fiaskiem.
I chyba właśnie fiaska najbardziej obawiałem się, czytając program koncertu. Program zdecydowanie w stylu I Virtuosi Italiani. Najpierw coś z Włoch, potem coś z Anglii. Ottorino Respighi to wypełnienie misji orkiestry, która chętnie przywraca życie utworom doskonałym, acz mocno zapomnianym autorstwa nie mniej porzuconych kompozytorów. Takim jest niewątpliwie Respighi i jego „Trzecia Suita Tańców Antycznych”. Utwór nie przez przypadek wybrany na początek koncertu, bo pełen zaskoczeń. Respighi, choć inspirował się w tym utworze muzyką dawną, tkwi w nim mocno w estetyce modernizmu. Dzieło to zaprasza na prawdziwą muzyczną przygodę, a jak ktoś woli zgadywanki, to zajmujący rebus. Pobrzmiewają w niej echa romantyzmu, zaskakuje nuta impresjonizmu. Neoklasycyzm? Może. Na pewno eklektycznie. Wsłuchując się w „Tańce antyczne”, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że ten utwór jest gdzieś blisko estetyki Strawińskiego. Jest wysublimowany, subtelny i został naprawdę pięknie zagrany. Było interesująco, ale nie porywająco. Efekt jednak udało się orkiestrze osiągnąć. Muzycy przykuli uwagę słuchaczy trochę na zasadzie pewnej zaskakującej niespodzianki, którą powoli „rozpakowywali” na oczach (może bardziej uszach) słuchaczy. Jeśli czegoś zabrakło to – znowu – ekspresji.
Po chwili było jednak bardzo ekspresyjnie. Sporym pozytywnym zaskoczeniem było dla mnie wykonanie dwóch utworów Nina Roty, który najbardziej rozpoznawalny jest ze swych muzycznych ilustracji do wybitnych filmów, jak „Ojciec Chrzestny” czy „Osiem i pół tygodnia”. I właśnie krótko po premierze tego drugiego obrazu Rota skomponował „Koncert na smyczki”, który pozostaje w estetyce muzyki ilustracyjnej. W tej przestrzeni Wirtuozi poradzili sobie wręcz genialnie. Koncert zabrzmiał porywająco. Była pasja, cudownie odmalowana muzyczna emocja i brzmienie, do którego można porównywać innych, jak do swego rodzaju wzorca. Równie wspaniale zabrzmiała suita tańców z „Lamparta” wyreżyserowanego przez Viscontiego. To utwór pisany do filmu, ale obronił się znakomicie jako naprawdę doskonała kompozycja. I chyba w trakcie słuchania muzyki z „Lamparta” zapomniałem o obawach, choć przed nami był ostry artystyczny zwrot.
Tym, co łączy Rotę z Michaelem Nymanem, jest fakt, że obaj mają w dorobku muzykę filmową. Włoski kompozytor ilustrował filmy. Brytyjski je w zasadzie współtworzył. Bez napisanej przez niego ścieżki dźwiękowej konceptualne obrazy Greenawaya wydają się niemożliwe. W każdym razie to właśnie muzyka nadała im wyjątkowy charakter. Zatem znowu mieliśmy zabawy muzycznymi fakturami. Pobrzmiewała wiktoriańska polifonia, nie zabrakło romantycznych subtelności, a to zaskakiwało, bo przecież Nyman uchodzi za minimalistę. Wydaje się jednak, że jego nieukrywana fascynacja barokiem i poszukiwanie wspólnego muzycznego mianownika dla minimalizmu i baroku właśnie pozwala na tworzenie dzieł zaskakujących tak bardzo jak zaprezentowany we Wrocławiu „II koncert na flet i smyczki”. I tu należy zdecydowanie podkreślić mistrzostwo wykonawców. Bo wielkiego trzeba muzycznego kunsztu, by zaprezentować tę muzykę w tak pasjonujący sposób. I Virtuosi Italiani wsparci Massimo Marcellim, genialnym flecistą cieszącym się nie tylko uznaniem, ale i za życia artysty przyjaźnią Krzysztofa Pendereckiego, wykonali utwór w sposób po prostu wyjątkowy. I sądzę, że możliwe to było przede wszystkim z powodu tej ich swoistej bezczelności, by mierzyć się z wielością natury muzyki, by zdobywać artystyczne szczyty po wielokroć.
Ostatnia część programu pozostawiła mnie w przekonaniu, że Wirtuozi swą siłę czerpią nie ze specjalizowania się w wybranej estetyce muzycznej, a w poszukiwaniu i doskonalą nie przez studiowanie, a praktykowanie. „Prosta symfonia” Op. 4 Benjamina Brittena (zagrana jeszcze jako ostatnia część koncertu) oraz zaprezentowane na bis suity melodii napisanych przez Nymana do filmu „Fortepian”, a wreszcie fragmenty „Czterech pór roku” Vivaldiego to były trzy różne muzyczne przygody, niezwykłe, wyraziste i chyba najlepiej użyć słowa: specyficzne. Ukazywały wszechstronność i wirtuozerię orkiestry, zaskakiwały, jak partia solowa ostatniej części „Lata” z „Czterech pór roku”, a wreszcie wprawiały w zachwyt, kiedy instrumenty smyczkowe genialnie oddawały specyfikę brzmienia… fortepianu w suicie.
Odpowiedź na drugie postawione we wstępie pytanie o zasadność obaw jest więc wyjątkowo krótka: zdecydowanie nie były zasadne. Wychodząc z Narodowego Forum Muzyki, pomyślałem sobie, że krawiec mógłby być dobrym szewcem, gdyby dał sobie szansę i solidnie przyłożył się do szycia butów.