Tymoteusz Bies: Jestem na drugim planie
Już niedługo ukaże się w sprzedaży długo wyczekiwana i zapowiadana płyta wydawnictwa DUX, kolejny krążek w kolekcji nagrań znakomitego polskiego pianisty, Tymoteusza Biesa. Tym razem nagrał jeden tylko utwór, do którego ma wyjątkowo osobisty stosunek – Wariacje Goldbergowskie Jana Sebastiana Bacha. Zanim płyta trafi w ręce melomanów i wzbogaci zasoby serwisów streamingowych, artysta opowiedział o tym wyjątkowym dziele, swojej kilkuletniej pracy nad nim, a także okolicznościach jego nagrania.
Anna Markiewicz: Skąd pomysł, by nagrać Wariacje Goldbergowskie? Nie wydaje się to oczywistym wyborem w karierze młodego pianisty.
Tymoteusz Bies: Pierwotnie chodziło o to, by się Wariacji w ogóle nauczyć, dopiero później pojawił się pomysł ich nagrania. Moja praca nad tym utworem jest efektem kryzysu wykonawczego, jaki przechodziłem około 2016 roku – po Konkursie Chopinowskim, który był dla mnie trudny i przytłaczający. Nałożył się na to występ na konkursie im. Paderewskiego, gdzie po świetnych pierwszych dwóch etapach półfinał był kiepski, a na końcu ogólnopolski Konkurs Chopinowski organizowany przez NIFC, gdzie grałem już po prostu fatalnie.
Czyli grałeś najpierw na konkursie międzynarodowym, a potem tym ogólnopolskim?
Na ogólnopolskim grałem 3 razy. Najpierw 2 lata przed międzynarodowym, gdy dostałem V nagrodę, potem był ten, na którym mi tak źle poszło. A na trzecim w 2018 roku miałem II nagrodę.
A więc kryzys został przezwyciężony. Jak to się stało?
Razem z moim profesorem z Akademii Muzycznej w Katowicach, Zbigniewem Raubo, stwierdziliśmy, że zamiast uruchamiania trybu konkursowego, jeżdżenia z jednego na drugi, potrzebujemy trochę czasu na tzw. wyczyszczenie głowy i uporządkowanie sobie paru rzeczy. I że pomoże w tym skoncentrowanie się na odpowiednim repertuarze. Miałem wybór – albo komplet Partit Bacha, albo właśnie Wariacje Goldbergowskie. Wybrałem tę drugą opcję i na przestrzeni roku, półtora nawet, odwołałem wszystkie koncerty, zrezygnowałem z udziału we wszystkich konkursach i postanowiłem skupić się wyłącznie na tych wariacjach i przygotować je na swój dyplom licencjacki. Ten rok bez występowania na estradzie dał mi dużo czasu i spokoju i finalnie okazało się to fantastyczną decyzją. W pierwszej wersji uczyłem się tych wariacji bez powtórek, dopiero później rozszerzyłem je do pełnej wersji trwającej niemal półtorej godziny. Bardzo dobrze poczułem się w tej muzyce, bardzo bezpiecznie, dużo napięcia zeszło ze mnie w procesie przygotowywania tego utworu, więc na fali mojej „pianistycznej rekonstrukcji” wyznaczyliśmy sobie z profesorem w 2018 roku cztery konkursy. Na trzech z nich grałem Wariacje Goldbergowskie i tak się złożyło, że trzy razy dostałem pierwszą nagrodę, a raz drugą, ewidentnie był to po prostu dobry czas. Po wygranym konkursie Friuli Venezia Giulia w Sacile zgłosiła się do mnie wytwórnia płytowa z propozycją nagrania Wariacji. Miałem dużo koncertów po zwycięstwie na konkursie im. Szymanowskiego, ale przygotowałem się i poleciałem na sesję nagraniową do Włoch. Niestety pechowo złapałem jakiegoś strasznego wirusa w samolocie, byłem kompletnie chory, gorączka 40 stopni… Nie wiedziałem, co się dzieje, ale mieliśmy studio tylko na dwa dni i postanowiliśmy je mimo wszystko wykorzystać. Nagrywałem właściwie półprzytomny, a czasem chyba w ogóle nieprzytomny, niemniej udało mi się zarejestrować materiał w całości. Ale, kiedy pojawiła się pierwsza wersja montażu, wiedzieliśmy już, że tę moją niedyspozycję słychać. A nie ma sensu publikować tego utworu nagranego „tak sobie” – ma być bardzo dobrze albo wcale. Zabukowaliśmy więc kolejną sesję nagraniową, ale już z innym repertuarem – Schubertem, Szymanowskim i Chopinem. Płyta z Wariacjami Goldbergowskimi nie ukazała się, ale pomysł ich nagrania cały czas miałem z tyłu głowy, a przez to, że to pierwsze podejście było nieudane, stało się to także kwestią ambicji. Pomysł na powrót do Wariacji i włączenia ich w mój repertuar koncertowy pojawił się wraz z końcem mojej rezydencji w NOSPR. Akurat pokrywała się ona czasowo z epidemią covida, więc bardzo nam to krzyżowało szyki. Miała zakończyć się recitalem solowym na sali koncertowej, a jego data była trzykrotnie przesuwana – przez covid, a później przez wojnę na Ukrainie, która właśnie wtedy się zaczęła. Kiedy przyszło do ustalania repertuaru, pomysł był taki, żeby był to Szymanowski monograficznie. A ja pomyślałem, że właściwie chciałbym zagrać Wariacje Goldbergowskie. Na początku NOSPR nie chciał się zgodzić.
Dlaczego?
Bo wydawało się, że skoro jestem zwycięzcą konkursu Szymanowskiego, to wręcz wypada mi go zagrać. A na Bacha… chyba nie było pewności, czy uda się sprzedać bilety.
Bacha się bali?
Bacha się bali i mnie chyba trochę też. Z perspektywy czasu specjalnie im się nie dziwię, bo to naprawdę był skok na głęboką wodę. Finalnie udało mi się NOSPR na ten pomysł namówić, więc zabukowaliśmy termin na koniec listopada. W międzyczasie pojawiła się też propozycja fonograficzna od DUX-u, na fali płyty, którą nagraliśmy razem z klarnecistą Andrzejem Cieplińskim. Po prostu zapytano mnie, co bym chciał dla nich nagrać, a ja powiedziałem, że Wariacje. Koncert wieńczący moją rezydencję udał się lepiej, niż mogłem zakładać, choć bardzo się przed nim stresowałem. Bezpośrednio po nim dostałem propozycję nagrania Wariacji w sali koncertowej NOSPR. Był z tym mały problem, bo ten projekt miałem już zakontraktowany dla DUX-u, ale postanowiliśmy w końcu połączyć siły i finalnie nagranie powstało właśnie w wielkiej sali NOSPR w styczniu 2023 roku.
Czy dobrze pamiętam, że koncert w NOSPR był tydzień po tym, jak słyszałam cię z wariacjami na festiwalu im. Rubinsteina w Łodzi?
Tak właśnie było…
…i wszystkim bardzo się podobały.
To dzieło trochę nieprzewidywalne. Czasami stawiam pierwszą oktawę i wiem, że dzieje się coś wyjątkowego, także dla mnie, a innym razem walczę ze sobą przez pierwsze 40 minut. Praca nad tym utworem polega głównie na tym, by uruchomić w głowie dobrze działające schematy myślenia o czasie i dźwięku. I wtedy on się trochę „sam gra”. Takie samopoczucie, jakie miałem po recitalu w NOSPR, było absolutnie jednorazowe, czułem się jak naćpany, to było coś wspaniałego. Satysfakcja połączona ze świadomością wyjątkowości nie samego wykonania, ale właśnie tego utworu. Miałem świadomość obcowania z pewnym artystycznym absolutem, a fakt, że mogłem się z nim zmierzyć, to było coś pięknego.
A pamiętasz emocje podczas nagrania? I potem, gdy mogłeś siebie posłuchać?
Nie powiem, żebym był z tej płyty zadowolony w stu procentach i że dziś już żadnej nuty bym nie zmienił. W procesie montażu oczywiście przeszedłem wszystkie standardowe fazy – od kompletnego zaprzeczenia, odrzucenia, wyparcia, po jakąś kompletnie niekonstruktywną euforię. Taki utwór można nagrywać trzy lata, jednak jest to niemożliwe z przyczyn finansowych. Wyszedłem więc z założenia, które wydaje mi się bardzo zdrowe – nagranie, szczególnie tak ważnego dzieła, nie służy temu, by było prezentacją „the best of” wykonawcy i żeby w każdy dźwięk wtłoczyć sto procent swoich możliwości. Nagrywając ten utwór po tylu latach pracy nad nim, akurat w tym momencie tak go rozumiałem, tak mi leżał pod palcami, tak go słyszałem w głowie. Może za 2–3 lata albo 10 nagram to jeszcze raz i będzie to zupełnie inne nagranie. Takiego podejścia nauczyłem się od jazzmanów. Dla nich na pewnym etapie nie ma już pojęcia lepszej i gorszej wersji, tylko jest taka albo inna. Każde wykonanie jest sumą wysiłku, pracy i spontanicznych decyzji, ale też prawa do niedoskonałości, które składają się razem na jakiś humanistyczny obraz muzyki. Muzyka tego humanizmu potrzebuje – jeśliby nie potrzebowała, to moglibyśmy obawiać się, że zastąpi nas sztuczna inteligencja. A jednak w tej niedoskonałości jesteśmy obecni i w tym może być też piękno, oczywiście pod warunkiem że błędy są drobne i nie przytłaczają głównego przekazu. Ja się z niedoskonałościami pogodziłem i nawet podjęliśmy pewną ryzykowną decyzję – chodzi o sam mix, który jest bardzo, bardzo bliski. Materiał był nagrany na kilka par mikrofonów, a jednak finalnie zdecydowaliśmy się na wybór jednej, najbliższej, półtora metra od fortepianu, i drugiej, dalszej dla wrażenia jakiegoś delikatnego pogłosu. I ta najbliższa oczywiście uwydatnia jakieś drobne niedoskonałości artykulacyjne, wyciąga je na pierwszy plan. Wiadomo, że najłatwiej byłoby „utopić” nagranie w sosie pięknego skądinąd pogłosu sali koncertowej NOSPR, ale ja wolę takie bliskie nagrania, uważam, że są bardziej angażujące dla słuchacza. Jest coś takiego, że gdy ktoś przemawia w kościele, to miło się tego słucha, jest to po prostu przyjemny dźwięk…
…ale można przysnąć.
Tak. Albo zacząć myśleć o czymś innym. A jak ktoś mówi do ciebie, stojąc 30 cm od twojej twarzy, to jednak budzi to zupełnie inny rodzaj szacunku do rozmówcy, wrażenie intymności, żywego kontaktu z człowiekiem czy też w tym wypadku z muzyką.
Ciekawa dla mnie jest decyzja, by do płyty nie była dołączona zwyczajowa książeczka. Żadnych opowiastek muzykologicznych, nie ma też twojego biogramu, czysta muzyka.
Długo się nad tym zastanawiałem. Były różne propozycje – może dołączyć jakieś fotografie albo recenzję… i biogram artysty w dwóch językach, a najlepiej w trzech, bo jeszcze po niemiecku. Ja mam jednak ogromny szacunek do tego utworu, bardzo dużego i ważnego. A to, że akurat ja to gram, pozostaje na drugim planie. Inaczej jest, gdy nagrywa się swoją pierwszą płytę komercyjną, gdzie po prostu mieści się jakaś składanka kompozycji różnych twórców i trzeba się przedstawić. Przy tej płycie zależało mi, żeby zupełnie od tego odejść, żeby wszystko było ascetyczne na tyle, by nie odwracać uwagi słuchacza od utworu. Po co komu biogram artysty? Kto wie, kim jestem, to wie. Kto nie wie, to może sobie poszukać w Google. Dla mnie to było w ogóle śmieszne, gdy wyobraziłem sobie, że masz płytę, na której są Wariacje Goldbergowskie, po prostu absolut w historii muzyki, a z tyłu na okładce czytasz: „urodził się w 1995 roku, wygrał taki i taki konkurs…”. To mi się wydawało wręcz absurdalne. Od razu odpadła więc możliwość, żeby na okładce było moje zdjęcie. Brałem pod uwagę różne wersje, nawet takie, żeby okładka była zupełnie pusta, biała albo czarna, ale stwierdziłem, że to już jest zbyt wiele, nawet asceza ma swoje granice.
Jeśli chodzi o wykonawstwo muzyki Bacha na wiolonczeli, czyli moim instrumencie, bardzo mocno zmieniły się tendencje wykonawcze. Na przestrzeni ostatnich 30 lat przeszliśmy od gęstego vibrata i grubej warstwy kalafonii na smyczku do interpretacji imitujących styl barokowy, lekki, taneczny, daleki od romantycznej maniery. Jak to jest z fortepianem? Czy pracując nad swoją wizją Wariacji, czułeś się w jakiś sposób niewolnikiem współczesnych trendów wykonawczych, a może postanowiłeś się nimi nie przejmować?
To jest akurat bardzo złożone pytanie, na które próbowałem sobie odpowiedzieć naprawdę parę ładnych lat, będzie mi więc trudno wytłumaczyć swój punkt widzenia, ale postaram się skrótowo opowiedzieć o rzeczach najważniejszych. Przede wszystkim granie Bacha na fortepianie jest bardzo obciążone pewnymi tradycjami wykonawczymi, które są często kompletnie wyssane z palca. Samo to, że muzyka Bacha stała się literaturą pedagogiczną dla szkół pierwszego stopnia, jest w ogóle dziwne, to jest przecież bardzo trudna muzyka.
Tak, pamiętam, sama tłukłam oburącz…
Uważam, że ośmiolatkowi dużo łatwiej percepcyjnie będzie zagrać nawet jakieś Mazurki Szymanowskiego, które operują abstrakcyjnym językiem, niż Bacha, który w uporządkowanej formie zawiera bardzo skomplikowane treści. Niezrozumiałe są dla mnie rozważania, czy Bacha można grać z pedałem, czy jednak lepiej bez, a czy w ogóle można na fortepianie, czy tylko na klawesynie lub organach. Na początku, gdy uczyłem się Bacha, miałem wrażenie, że jest to muzyka bardzo ograniczająca. Po pierwsze, musi być równo – podobno. Po drugie, nie można grać ani za głośno, ani za cicho i w ogóle wachlarz środków wyrazowych jest bardzo ograniczony. Ale im dłużej słuchałem tej muzyki, nie tylko fortepianowej, ale też klawesynowej, wokalnej, kantat, pasji czy utworów orkiestrowych, tym bardziej odkrywałem, że jest to najbardziej wyzwolona muzyka, jaką w ogóle znam – bardziej niż wyszukane wybryki formalne muzyki współczesnej. Bo oczywiście, że istnieje coś takiego jak rubato barokowe. Tylko ono jest inne niż romantyczne. A co powiedzieć o ornamentacji? To jest muzyka, gdzie można, a nawet trzeba ingerować w tekst w określony sposób. Można przenosić w inne rejestry poszczególne wariacje, można zrezygnować z powtórki albo przeciwnie – powtórzyć coś trzy razy, czego ja akurat nie zrobiłem. Gdy to odkryłem, zrozumiałem, że taki wielki obszar dowolności rodzi po prostu ogromną odpowiedzialność, każda decyzja musi być absolutnie świadoma. Jednocześnie trzeba zachować improwizacyjny charakter muzyki, bo oryginalnie często powtórki były improwizowane. Ostatecznie w mojej interpretacji Wariacje są kolażem wykonawstwa stricte klawesynowego i nowoczesnego, wyzwolonego, opartego na pełnym wykorzystywaniu zasobów fortepianu w zakresie dynamiki, pedalizacji i wielu innych rzeczy. Jest to bardzo osobisty wybór, pamiętam, że gdy nagrywałem pierwszy raz w Sacile, reżyser dźwięku był absolutnie przeciwny i wielokrotnie wyrażał wątpliwości wobec mojej wizji. Na szczęście w pracy z Małgorzatą Polańską i Beatą Jankowską udało się tego uniknąć, obie miały do mnie duże zaufanie. Stylistycznie jest to więc efekt połączenia w osobistą wypowiedź inspiracji pochodzących z różnych źródeł.
A kto był dla ciebie większym autorytetem? Traktaty, wskazówki profesora, nagrania, wszystko po równo?
Wszystko naraz. Czytałem wiele traktatów o ornamentacji, czasem wydawało się, że pewne zasady są bardzo rygorystyczne, a jednak okazywało się, że można od nich odchodzić, dowolność jest ogromna. Oczywiście pewne podstawy teoretyczne trzeba posiadać. Słuchałem nagrań fortepianowych, klawesynowych – a są różne, świetne i bardzo złe – także na instrumenty smyczkowe i to było bardzo inspirujące, ale głównie była to praca ze sobą i z profesorem, jego zdanie zawsze było dla mnie bardzo ważne. Profesor Raubo ma szerokie horyzonty i bardzo poważnie traktuje moją autonomię jako artysty, zawsze to sobie ceniłem. Wiedziałem, że jeśli coś mówi, to nie dlatego że chce mi wpoić jakieś z góry określone wytyczne akademickie, tylko robi to w trosce o wysoką jakość artystyczną.
Czy podczas tego roku, kiedy grałeś tylko Wariacje i, jak wspominałeś, nawet nie tknąłeś innego repertuaru, nie było ci nudno? Wiem, to obrazoburcze pytanie.
Nie, absolutnie. Na początku myliły mi się, przechodziłem płynnie z szóstej na dwudziestą czwartą, bo niektóre podobnie się zaczynają, no i wszystko jest w G-dur. Ale później każdego dnia miałem nowe pomysły i w sumie sam bym się tego po sobie nie spodziewał. Obcowanie z tym utworem jest dla mnie niesamowicie wyciszające, bardzo dobrze mi się nad nim pracuje, mogę 12 godzin bez przerwy grać Wariacje bez znużenia, bez zmęczenia. Na tym polega geniusz tego utworu. Jest długi, jednorodny, monotematyczny, a jednocześnie absolutnie się nie nudzi.
A masz takie miejsce, gdzie możesz te 12 godzin ćwiczyć?
Mam, to studio użyczone mi przez miasto Mikołów (rodzinne miasto artysty – przyp.red.).
Jak rozumiem, na razie Wariacje są nagrane i odłożone, chwilowo z nimi nie występujesz.
Tak, od połowy stycznia ubiegłego roku, gdy skończyliśmy nagrania.
Swoją drogą, odłożone utwory gdzieś tam sobie „pracują w tle” – używając języka aplikacji mobilnych. I transformują, nawet jeśli w tym czasie ćwiczysz zupełnie inne rzeczy. Czyli może się zdarzyć, że ludzie przyjdą na koncert promujący płytę i stwierdzą – ale na płycie grałeś to inaczej.
Na pewno tak powiedzą, jestem o tym przekonany. Kiedy pracowaliśmy nad montażem kilka miesięcy po nagraniu, dziwiłem się czasem, że coś zagrałem tak lub inaczej, bo nawet mając utwór chwilowo odłożony, w głowie już czułem go inaczej. Ale pogodziłem się z tym, że nagranie jest zapisem konkretnej chwili, etapu. Trochę płyt już w życiu nagrałem i do tej pory jeszcze mi się nie zdarzyło, żebym posłuchał którejś po paru latach i powiedział: „i to jest nagranie idealne”. Ale wydaje mi się, że jeśli wejdę na ten pułap, trzeba będzie coś poważnie przemyśleć.
Jako że już niedługo będziesz mógł zapraszać gości na premierę płyty, z chęcią poznam obie wersje – i tę sprzed kilkunastu miesięcy, i najnowszą. Do usłyszenia!