Zagubić się w świecie dźwięków [płyta Irrberge Andrzeja Cieplińskiego i Tymoteusza Biesa wydawnictwa DUX]
Płyta wydana nakładem wydawnictwa DUX, którą mam przyjemność tu zrecenzować, to debiutancki album Andrzeja Cieplińskiego i trzeci, po dwóch solowych, Tymoteusza Biesa. Choć obaj wykonawcy zdecydowanie zaliczają się do młodego pokolenia, chciałoby się zawołać – nareszcie!
Biorąc pod uwagę liczbę i jakość ich dotychczasowych osiągnięć, liczbę orkiestr, dyrygentów i festiwali, z którymi mieli okazję współpracować, pomysł wspólnej, kameralnej płyty pojawił się dość późno. Dziś za nagrywanie biorą się coraz młodsi artyści, nierzadko nastoletni i jest to tendencja ogólnoświatowa. Nasi bohaterowie nie spieszyli się z uwiecznieniem wspólnych dokonań, choć ich ścieżki przecięły się już dość dawno. Ale i dzięki temu słuchamy gry dojrzałej. Płyta jest też w pewnym sensie symbolem spełnienia marzeń o swobodnym muzykowaniu, koncertowaniu, o normalnym życiu artystów-muzyków, które próbowała odebrać im pandemia i związane z nią ograniczenia. Jej premiera przypadła na październik 2022 i wspominam ją nie tylko jako miły koncert. Pozostało we mnie wrażenie uczestniczenia w wydarzeniu towarzyskim z udziałem znajomych, którzy stęsknieni za sobą znaleźli wspólny pretekst do spotkania bez żadnych już barier.
Trzecim bohaterem tego krążka jest nie muzyk, a fotografik – Wojciech Grzędziński. Autor reportaży z wielu krajów, także ogarniętych konfliktami zbrojnymi, wielokrotnie nagradzany w ważnych konkursach fotograficznych. W środowisku muzycznym znany jako dokumentator wydarzeń artystycznych, np. ostatniego konkursu chopinowskiego. Prosta idea sportretowania pianisty i klarnecisty na potrzeby płytowej książeczki ewoluowała w spójną koncepcję całego albumu jako przykładu syntezy obrazu i dźwięku, które dopełniają się wzajemnie. Tak powstały zdjęcia w mazurskich krajobrazach, które prywatnie są azylem reportażysty, tam wraca z dalekich podróży. Przyznam, że choć znam miejscowość Narty od lat, nigdy nie widziałam jej w innej porze roku niż lato, a czarno-białe fotografie łąk i zarośli, opustoszałej, zrujnowanej chałupy są dla mnie zupełnie nowym spojrzeniem na ulubiony fragment Polski.
Tak narodził się tytuł albumu Irrberge. Można go przetłumaczyć jako „błędne góry”. Jest to też nazwa miejscowości leżącej kiedyś na terytorium Prus Wschodnich, dzisiejszych Mazur. Pytaniem otwartym jest, czy muzyka jest tutaj czynnikiem, który zwodzi słuchacza na manowce, każe mu zagubić się w świecie dźwięków, czy przeciwnie – jest drogowskazem, sposobem na odnalezienie równowagi. Choć artyści podkreślają wagę symbiozy fotografii i warstwy muzycznej, nie byłabym sobą, gdybym nie spróbowała postąpić nieco „wbrew instrukcji”. Tak więc najpierw posłuchałam płyty, starając się znaleźć w niej wartości obiektywne, trafiające do mnie jako słuchacza poprzez samą interpretację utworów, a później dopiero obejrzałam fotografie dołączone do płyty. I wróciłam do nagrań raz jeszcze, z nieco inną już wizją tego, czego powinnam w tej muzyce nasłuchiwać. Nie znaczy to, że polecam tę kolejność, ale warto ją rozważyć. Pamiętając oczywiście, że pierwsze wrażenie może być naszym udziałem jeden jedyny raz.
Płyta zawiera repertuar przekrojowy, można powiedzieć wzorcowy, jeśli chodzi o album wizytówkę młodego artysty. Wiele tu wątków sentymentalnych. Obecność na płycie utworów Krzysztofa Pendereckiego to hołd dla mistrza, którego brak odczuwa dotkliwie wielu muzyków. Podkreśla też związki wykonawców z Lusławicami, wyjątkową przestrzenią, w której zrealizowano nagrania. Mieczysław Weinberg to nawiązanie do osobistych pasji Andrzeja Cieplińskiego, który ma w repertuarze wszystkie jego, podobnie jak Pendereckiego, utwory przeznaczone dla klarnetu. Muzyk przyznaje też, że często zastanawia się, czy jego babcia mogła znać młodego Mietka, który wychował się wśród podwórek warszawskich kamienic. Byli w podobnym wieku, oboje grali na fortepianie i w tym samym czasie uczęszczali do konserwatorium muzycznego. Choć wzbudzona taką retrospektywą sympatia do kompozytora z pewnością ma znaczenie, jeszcze większe ma może fakt, że to po prostu bardzo dobra muzyka. Paradoksalnie w „zakręconych” melodyjkach i niezbyt gęstej fakturze kryje się wiele napięcia, a jego zaskakującą kulminacją jest część trzecia, zapoczątkowana dramatycznym solowym recytatywem fortepianu.
Sonata Francisa Poulenca to typowa wirtuozowska perełka, utwór, którego tak biegli muzycznie i technicznie muzycy nie mogli pominąć. Obaj bawią się tą materią doskonale, a lekko zahaczające o rozrywkowe klimaty harmonie i kontrapunkty sprawiają, że słucha się Sonaty wyjątkowo przyjemnie. Kompozytor nie stronił od inspiracji muzyką francuskich kabaretów, choć w późnym okresie twórczości, z którego pochodzi dzieło, zwrócił się ku poważniejszym nastrojom. Trzeba tu wspomnieć o tym, co w tej interpretacji Tymoteusza Biesa słychać wyraźnie – i on nie jest artystą zamkniętym w kokonie klasyki. Jego doświadczenia muzyczne są bardzo szerokie, obejmują nawet współpracę z raperami. Choć jednocześnie artysta potrafi zafrapować np. głęboką interpretacją Wariacji Goldbergowskich Bacha, które miałam okazję słyszeć podczas jego koncertu.
Na koniec chciałabym odnieść się do transkrypcji sonaty skrzypcowej Claude’a Debussy’ego. Jest to śmiała próba „zawłaszczenia” jednego z najmocniejszych filarów kameralistyki skrzypcowo-fortepianowej na rzecz klarnecistów. Wymagała od obojga wykonawców sporo pracy – jak bowiem zagrać na klarnecie akordy, dwudźwięki, flażolety? Niekiedy trzeba było przenieść coś do partii fortepianu, czasem zamienić rejestry dla lepszej czytelności, a wszystkie te triki zauważą wnikliwi znawcy wersji skrzypcowej. Choć w sumie nie zmieniło się wiele, zmieniło się… prawie wszystko. W ujęciu klarnetowym jest to jakby inny utwór. Klarnet daje dużą zwrotność i lekkość w wirtuozowskich fragmentach, doskonale też realizuje momenty „płaskiego” napięcia, plamy dźwiękowe tak charakterystyczne w twórczości kompozytora. Nie ma jednak modelowania dźwięku wibracją, siłą rzeczy ciężar skali wyrazowej przenosi się na niuanse dynamiczne. Jest bardziej impresjonistycznie, chłodno, mniej namiętnie i soczyście w porównaniu do wykonań, jakie gdzieś tkwią mi w uszach. Czy rekomenduję posłuchanie również skrzypcowej wersji tym, którzy jej nie znają? To zależy. Dla rozkoszowania się muzyką nie jest to konieczne, może wręcz wprowadzać pewien dysonans. Dla tropicieli różnic, poszukiwaczy i kronikarzy może być to ciekawe. Trzeba pogratulować odwagi Andrzejowi Cieplińskiemu, który z pewnością w temacie transkrypcji nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, wszak stosunkowo wąski repertuar klarnetowy aż prosi się o poszerzanie o kolejne pozycje. Być może przyjdzie kiedyś czas na własną twórczość, a może klarnecista będzie tylko wdzięcznym wykonawcą i ambasadorem dedykowanych mu utworów współczesnych. Misja popularyzowania polskiej muzyki ma w jego przypadku szanse na duże powodzenie, bo artysta ten nie ma praktycznie granic wykonawczych, co dla twórców zawsze jest inspirujące.
Na pewno nie jest to także ostatnie słowo we współpracy obydwu młodych artystów. Rozumieją się dobrze na estradzie i poza nią, a ich otwartość na eksperymenty dobrze rokuje. Na marginesie wspomnę tylko, że są też wyjątkowo wdzięcznymi modelami i w razie chwilowego kryzysu w zawodzie muzyka mogliby profesjonalnie zająć się pozowaniem. Na razie Tymoteusz Bies zadebiutował jako odtwórca pierwszoplanowej roli w filmie „Chleb i sól” Damiana Kocura i zobaczenie go w tej odsłonie z pewnością będzie gratką dla wielbicieli jego talentu jeszcze od czasów konkursu chopinowskiego. Obaj panowie mają wyrazisty styl, który słychać też w ich grze. Ciekawi mnie, jacy będą w przyszłości, jak będą się rozwijać. Myślę, że nudy nie będzie.