Tomasz Konieczny: Kultura nie jest luksusem

01.04.2021
fot. Igor Omulecki

Pod koniec marca w Filharmonii Łódzkiej miał się odbyć koncert związany z premierą najnowszego albumu Tomasza Koniecznego i Lecha Napierały „Between Love & Death”. Niestety nowe obostrzenia pokrzyżowały te plany i koncert odbędzie się dopiero jesienią. Płyta miała swoja premierę 26 marca i została wydana wspólnie dzięki uprzejmości dyrektora Narodowego Centrum Kultury Rafała Wiśniewskiego a także Stowarzyszenia Dal Segno Institute.

Z Tomaszem Koniecznym rozmawia Maria Krawczyk.

Tomasz Konieczny: Podczas koncertu 28 marca mieliśmy wspólnie wykonać repertuar, który znajdzie się na najnowszej płycie. Są to głównie romanse Rachmaninowa, ale także trzy pieśni tego kompozytora z repertuaru Fiodora Szalapina, tzw. Cerkiewne, oraz niezwykły cykl pieśni Modesta Musorgskiego – „Pieśni i tańce śmierci”, który był wykonywany przez wszystkie możliwe niskie, dramatyczne głosy: mezzosoprany, alty, basy, barytony. Jak pani zapewne wiadomo, Modest Musorgski nie rozpisywał swoich kompozycji na orkiestrę, tylko z czasem były one orkiestrowane. Sam miałem okazję wykonywania trzech różnych wersji, ale my prezentujemy to oczywiście z fortepianem, czyli w pierwotnie przewidzianej wersji. To jest dzieło, powiedziałbym, dramatyczno-cyniczne w swoim wyrazie. Od początku kariery śpiewaka moim oczkiem w głowie było zainteresowanie literaturą rosyjską. Życie potoczyło się trochę inaczej, bo na starcie zacząłem śpiewać trochę włoskiego repertuaru, potem bardzo szybko „przesiadłem się” na śpiewanie Wagnera i Straussa. I od tego czasu, głównie w tym fachu, jestem angażowany w teatrach na całym świecie. A rosyjski repertuar jest takim moim hobby. Mój nauczyciel śpiewu mówił, że należy mieć własną literaturę „czekoladową”, czyli taką, z którą człowiek się dobrze czuje, dobrze się nią rozśpiewuje. Dla mnie taka jest literatura rosyjska – te romanse i Musorgski – to ta literatura „czekoladowa”, gdzie mogę się w tym rozsmakować, coś nowego zaproponować – inne kolory i barwy. Jestem dumny, że udało się nam we wrześniu 2020 r. w Filharmonii Narodowej doprowadzić do nagrania tego materiału. Okładkę zaprojektował Adam Dudek. Jest ona nietuzinkowa z tego względu, że najczęściej na tego typu monografiach widzimy zdjęcie występujących artystów, a u nas wygląda to zupełnie inaczej. Kilka dni temu miała miejsce premiera płyty „Between Love & Death”, wydanej przy udziale Narodowego Centrum Kultury i współfinansowanej ze środków MKDNiS – na niej można usłyszeć Koniecznego w zupełnie innej odsłonie – w pieśniach nie niemieckich, ale właśnie rosyjskich.

Maria Krawczyk: Jest Pan łodzianinem. Czy koncerty w Filharmonii Łódzkiej mają dla Pana jakieś szczególne znaczenie?

Każdy koncert, który wykonuję w Łodzi, ma dla mnie ogromne znaczenie. Jestem patriotą lokalnym i staram się dobrze mówić o Łodzi i Filharmonii Łódzkiej. Mam w tym mieście mnóstwo przyjaciół i znajomych, spędziłem w nim całe moje dzieciństwo, uczyłem się w tzw. Koprze – w I LO, studiowałem w łódzkiej Filmówce. Mieliśmy jakiś czas temu w Filharmonii Łódzkiej koncert z Lechem Napierałą, poświęcony kompilacji nowych wierszy Barańczaka, napisanych do „Winterreise” Schuberta. Ten koncert bardzo się spodobał łódzkiej publiczności, z czego ogromnie się cieszę. Bardzo mi miło, także z tego powodu, że filharmonia chce się chwalić łodzianinem, który występuje na wielu światowych scenach. Jestem bardzo dumny z zachowania tej instytucji w czasie pandemii. Doskonale sobie radzi w tym całym zamieszaniu związanym z odwoływaniem koncertów i spektakli. To świetny przykład instytucji kultury, która wie, jak należy to robić!

W ostatnim czasie płyta „Songs & Sonnets” została nominowana do tegorocznej nagrody Fryderyk 2021 w kategorii album roku recital solowy. Jak wyglądała praca nad tym albumem?

Klika lat temu, podczas festiwalu w Salzburgu szukaliśmy wraz z moim pianistą Lechem Napierałą współczesnego kompozytora polskiego, który pisałby pieśni dla mojego rodzaju głosu, czyli bas-barytonu. To nie jest prosta sprawa. Pierwszą osobą, która przyszła nam do głowy, był Krzysztof Penderecki. W związku z tym skontaktowaliśmy się z mistrzem i okazało się, że tego dorobku pieśniarskiego mistrza Pendereckiego nie ma tak dużo. Więc wiedzieliśmy, że nie tędy droga. Szukaliśmy i natrafiliśmy na Romualda Twardowskiego. On bardzo się ucieszył, kiedy zadzwoniłem, bo się okazało, że Twardowski pisał dokładnie na taki głos – basowy dramatyczny. Szybko doszło do spotkania z kompozytorem, na którym Twardowski dał mi kilka cykli pieśni, a my wybraliśmy sonety Don Kichota. Po pewnym czasie zbliżał się jubileusz 90-lecia Romualda Twardowskiego i z tej okazji wraz z dyrektorem Danielem Cichym wpadliśmy na pomysł, żeby nagrać płytę z pieśniami tego twórcy. Ta płyta miała już swoją premierę w październiku. W ten sposób uczciliśmy zacny jubileusz tego kompozytora – moim zdaniem nie dość docenianego w Polsce. Teraz moim celem jest pokazywanie tej twórczości w różnych miejscach na świecie. To taki mój konik – jako polski śpiewak pokazuję polską twórczość za granicą. I zaznaczam, że nie chodzi tylko o twórczość Moniuszki czy Szymanowskiego, ale chciałbym wyróżnić innych ciekawych kompozytorów. Podczas koncertu w Łodzi chcieliśmy wykonać jeden z cyklów pieśni Twardowskiego jako ukłon w stronę Mistrza oraz PWM, a także w stronę słuchaczy obecnych na instalacji wideo Adama Dudka do cyklu „Oblicze Morza”, która miała się pojawić przed koncertem. Tę wizualizację nakręciliśmy w pandemiczne wakacje 2020. Jestem z niej bardzo dumny. To tyle w kwestii Twardowskiego.

Od dłuższego czasu koncertuje Pan i nagrywa z Lechem Napierałą. Czy taka linearna współpraca przekłada się na jakość prezentowanego repertuaru?

Myślę, że bardzo się przekłada! My ciągle się poznajemy. Mało tego, w czasie pierwszego lockdownu tak się złożyło, że byłem wówczas w Wiedniu, gdzie miałem przewidziane 17 spektakli w Operze Wiedeńskiej, które się nie odbyły. Lechu natomiast jest wiedeńczykiem i to był szczęśliwy zbieg okoliczności. Dzięki uprzejmości pani ambasador Jolanty Róży Kozłowskiej mogliśmy wejść do Ambasady Polskiej we Wiedniu i tam „koczować” z naszym sprzętem nagrywającym. W tym czasie wykonaliśmy ogromną pracę. Codziennie ćwiczyliśmy repertuar stały, a także nowe rzeczy, które chcieliśmy w przyszłości wykonać. Moim zdaniem taka współpraca, w której nie można przesiadać się z konia na konia, jest nieoceniona. Znam to z opery – współpracuję z różnymi zespołami orkiestrowymi. Możliwość natomiast pogłębienia wspólnej interpretacji, bo na tym opiera się muzyka kameralna, jest niezbędna. Tego nie da się podzielić na interpretację wyłącznie śpiewaka czy pianisty. To jest coś, co tworzymy wspólnie. Jak we wszystkich dziedzinach sztuki i kultury bardzo ważne jest, żeby znaleźć jakiś wspólny styl i metodę uprawiania tego rodzaju sztuki. Proszę zwrócić uwagę na to, że kameraliści wiążą się na wiele lat w małe zespoły i występują razem. Zupełnie inaczej zwykle postępują śpiewacy operowi. Jest coraz mniej zespołów, w których artyści kształtowaliby swoje umiejętności w jednym teatrze. Myślę, że ta liczba będzie się jeszcze bardziej zmniejszała, gdyż w czasie pandemii ciąży to politykom, bo muszą płacić tym zespołom, które nie mają szans wykonywać niczego na scenie. Gdy wejdą następne obostrzenia, pojawią się kolejne cięcia etatów. Moim zdaniem trzeba mieć w tym wszystkim jakiś kręgosłup i swoją wewnętrzną ostoję. Spotkania z Lechem Napierałą dają mi poczucie tożsamości i pomagają odnaleźć świadomość artystyczną, którą trudno sobie wypracować w repertuarze operowym. W operze często należy poświęcić swoją interpretację na rzecz przebicia się przez ogromną warstwę instrumentalną. W kameralistyce natomiast sytuacja jest odmienna. Możemy pozwolić sobie nawet na szeptane frazy – na coś niezwykle kameralnego i intymnego. Oceniam to jako dużą wartość i jestem bardzo wdzięczny Lechowi Napierale za to, że siedem lat temu zwrócił się do mnie z propozycją współpracy.

W operze mamy scenografię, kostiumy, które tworzą atmosferę dzieła. A jak się pracuje nad pieśnią? Jak umiejętnie wprowadzić widza w ten klimat? Potęga opery – jej monumentalność i z drugiej strony kameralność recitali wokalnych. Jak się odnaleźć w tych dwóch skrajnościach?

To są zupełnie inne struktury, ale w jednym i drugim przypadku mamy do czynienia z teatralnością. Opera to jest teatr, który opiera się na monumentalności, gdzie ważną rolę odgrywa to, co zewnętrzne – scenografia, duże ruchy artysty. Zestawiłbym to ze zjawiskiem filmu, gdzie nagrywamy aktora z bardzo bliska i nie możemy użyć takich środków wyrazu, jakich używamy na ogromnej scenie. W kameralistyce mamy do czynienia ze zbliżeniem, dlatego jestem przekonany, że nagrywanie utworów kameralnych ma sens. W tym przypadku widz traci dużo mniej niż w sytuacji, gdy nagrywa się ogromny zespół orkiestrowy, chór i solistów. Trudno jest to na nagraniu płytowym wyrazić i przekazać. Z kameralistyką jest podobnie jak z jazzem, ponieważ mamy tu przejrzystość i dużo lżejszą „kreskę”. Sama natomiast forma wyrazowości powinna być taka sama. Pod względem artystycznym jesteśmy w jednym i w drugim przypadku wykonawcą, który ma za zadanie przekazać pewne intencje i namalować coś swoim głosem – atmosferę, informację czy emocję. Tym się zajmujemy i w teatrze operowym, i na estradzie – podczas wykonywania recitali. A taki repertuar, jak Rachmaninow czy Musorgski – to są bardzo teatralne dzieła, które dają wiele możliwości malowania głosem i szansę na pewien głęboki wyraz artystyczny. To jest coś, co mnie w kameralistyce bardzo pociąga.

Pandemia pokrzyżowała wszystkim plany i ograniczyła możliwości, ale czy może otworzyła jakieś drzwi?

Zdecydowanie tak! Znalazłem czas na to, żeby odświeżyć sobie swoje poprzednie partie operowe. Były to wykonania, które realizowałem ostatnio bez większego przemyślenia, często z powodu zbyt małej liczby prób przed kolejnym spektaklem. Zająłem się odświeżaniem tych partii i odśpiewywaniem ich na nowo. To mi bardzo dużo dało. Podam pani przykład. Wczoraj na spektaklu „Siegfried” Wagnera w Teatro Real w Madrycie był mój menedżer Germinal Hilbert. On słuchał mnie ostatni raz w produkcji operowej ponad rok temu i powiedział: „Tomaszu, to się tak wszystko zmieniło, jest taka ogromna wyrazistość w słowie i głosie, jest wyjątkowa homogeniczność, dużo bardziej wszystko się zgadza, jest dojrzała interpretacja”. Zatem widzę bez wątpienia elementy, które w pandemii zaowocowały czymś pozytywnym. Oprócz tego wraz z Lechem wpadliśmy na pomysł, żeby zakupić sprzęt nagrywający, którym posługiwaliśmy się w ambasadzie w Wiedniu, a dzięki tym nagraniom nauczyliśmy się zupełnie inaczej pracować. Nagrywaliśmy siebie, potem siadaliśmy i odsłuchiwaliśmy wszystko, a następnie mogliśmy wiele rzeczy bardzo szybko skorygować. Wcześniej pracowaliśmy – ja nie odsłuchując siebie i Lechu również nie odsłuchując siebie, a w tym wypadku można było szlifować każdy element na bieżąco. Natomiast pandemię jako całość postrzegam bardzo negatywnie. Tym bardziej że w przypadku instytucji kultury jest już mowa o skracaniu subwencji państwowych. Instytucje ponoszą ogromne straty. To jest bardzo smutny i zły czas. Metropolitan Opera zwolniła cały swój chór i orkiestrę – coś, co było budowane przez dziesięciolecia. Ci ludzie stracili swoją pracę i musieli pójść szukać zatrudnienia gdzie indziej. I co teraz? Uda się odbudować taki zespół na pstryknięcie? Tak nie będzie… To odbije się również na publiczności, która była przyzwyczajona do konkretnej jakości prezentowanej przez ten zespół artystyczny. Tych ludzi będzie trzeba od nowa zachęcać. To z kolei pokaże politykom, że my, artyści, w zasadzie nie jesteśmy potrzebni. Właśnie dlatego moim priorytetem w tym czasie była praca nad sobą i własnym repertuarem, a także uczenie się nowych partii. Robiłem, co mogłem, żeby zamanifestować swoją obecność – nie dlatego że „mam parcie na szkło”. Czuję potrzebę zachowania etosu artysty, co jest bardzo trudne i wbrew całej sprawie, gdyż my nie chcemy się narzucać. Naszym pragnieniem jest to, żeby ludzie chcieli nas oglądać. Jestem natomiast przekonany, że jak nie będziemy naszej obecności manifestowali, jeśli nie będziemy pokazywali publiczności, że „nie umarliśmy”, to prawdopodobnie ludzie sami z siebie będą tęsknili, ale z czasem zaczną zapominać o naszym istnieniu. Jestem teraz w Madrycie, na każdym spektaklu mamy przez władze dopuszczony komplet, to jest 67 proc. publiczności. Nie ma to znaczenia czy to trzeci, czy siódmy pokaz. Mimo lęku zainteresowanie nie gaśnie. Straszenie artystami i zabranianie nam działania w instytucjach kultury nie przyniesie dobrych efektów. Obecnie jestem w trakcie próby organizacji dużego festiwalu operowego na naszym Pomorzu – Baltic Opera Festival. Staramy się ten plan wdrażać w życie, mimo wszystkich przeciwności. Mamy duże wsparcie ze strony Ministerstwa Kultury i liczę na to, że jednak uda się to zrealizować już latem 2021 r., ale to wszystko jest bardzo mozolne i trudne. Walczmy o kulturę, ona nie jest luksusem, ale środkiem potrzebnym nam do życia! Ci, którzy nie zdają sobie z tego sprawy, jeszcze nie zdają sobie z tego sprawy. Za chwilę będziemy mieli całą masę depresji i stanów, w których ludzie nie potrafią sobie ze sobą sami poradzić. Teatr ma taką naturę i możliwość, żeby dokonywać „katharsis”, przemieniać wewnętrznie. Tego każdy człowiek potrzebuje. Nie mówię, że to pojawia się za każdym razem, ale należy próbować. Ja doświadczyłem tego na scenie, a wraz ze mną publiczność, gdy kreowałem Wotana w „Walkirii”. Potem widać tych ludzi zmienionych: rozanielonych, pod wielkim wrażeniem, wstrząśniętych. Takie emocje są konieczne do życia!

Jakieś marzenia sceniczne? Coś, czego Pan jeszcze nie wykonywał albo chciałby do czegoś wrócić?

Od zawsze marzę o tym, żeby wykonać „Aleko” Rachmaninowa. To bardzo trudne marzenie, gdyż ta opera jest niezwykle rzadko wystawiana, z prostego powodu – dramaturgicznie jest bardzo słaba. Partia Aleko natomiast jest bardzo wstrząsająca i chwytająca za serce. Kolejnymi rolami są partie z oper „Kniaź Igor” Borodina i „Borys Godunow” Musorgskiego. Kiedyś marzyłem o wykonaniu partii Papagena, to pragnienie w tej chwili odchodzi gdzieś na dalszy plan i będzie to bardzo trudno wykonać. Kiedyś tak się w MET zdarzało, że Papagena wykonywał głos dramatyczny – w tym momencie jest to najczęściej baryton liryczny. Jednak o swoich marzeniach trzeba mówić. Kto wie, może kiedyś uda się wszystkie zrealizować. A jeśli chodzi o marzenia, które się powoli realizują… Z pewnością rolą mojego życia jest Wotan w „Pierścieniu Nibelunga”, którego role śpiewałem przez 9 lat w Wiedniu, a teraz będę śpiewał w innych bardzo znaczących miejscach na świecie. A następnym marzeniem jest realizacja projektu Baltic Opera Festival, o którym już wspominałem. A wreszcie też marzę, żebyśmy wrócili do roboty, w której będzie można znów pracować nad repertuarem, a nie martwić się o to, czy mam pozytywny czy negatywny test. Marzę żebyśmy mogli spotykać się na scenie bez masek i zajmować tym, co bliskie naszemu sercu.

Wszystkie treści na PrestoPortal.pl czytasz za darmo. Jesteśmy niezależnym, rzetelnym, polskim medium. Jeśli chcesz, abyśmy takim pozostali, wspieraj nas - zostań stałym czytelnikiem kwartalnika Presto. Szczegóły TUTAJ.

Jeśli jesteś organizatorem życia muzycznego, artystycznego w Polsce, wydawcą płyt, przedstawicielem instytucji kultury albo po prostu odpowiedzialnym społecznie przedsiębiorcą - wspieraj Presto reklamując się na naszych łamach.

Więcej informacji:

Teresa Wysocka , teresa.wysocka [at] prestoportal.pl +48 579 667 678

Może Cię zainteresować...

Drogi użytkowniku, zaloguj się aby móc komentować nasze treści.