Szymon Sutor: Każda nagroda to tylko przystanek

28.09.2024
Szymon Sutor

Czym jest sukces? Jakie są jego kulisy? Szymon Sutor, zdobywca Fryderyka za Fonograficzny Debiut Roku / Jazz, opowiada o sukcesach w branży muzycznej i o tym, jak to jest być współczesnym kompozytorem oraz dyrygentem. Rozmawia Bartosz Buczyński.

Bartosz Buczyński: Jaką drogę przebyłeś, zanim zostałeś dyrygentem i kompozytorem?

 

Szymon Sutor: Mam niejasne wrażenie, że ta droga była poniekąd zaplanowana już od dawna. Nigdy nie byłem bardzo skory do ćwiczeń na instrumentach, a z uwagi na marzenia i wewnętrzną potrzebę profesjonalnego zajmowania się muzyką trudno mi było połączyć pasję do muzyki i wielogodzinne ćwiczenia. Pomyślałem wtedy: skoro nie będę wybitnym pianistą lub saksofonistą, to może będę pisał muzykę? To pozwoliło mi na wykorzystanie własnej, kreatywnej energii. Oczywiście to niejedyny czynnik, ponieważ długo obserwowałem osoby piszące czy dyrygujące orkiestrami. Wydawało mi się to pociągające, nie wiem, czy bardziej z tego powodu, że lubię spędzać czas z ludźmi, czy przedstawiać im swoje wizje i realizować je razem.

Ale decyzja życiowa mogła być tylko jedna.

 

I ta przygoda z muzyką zaczęła się… właśnie – gdzie?

 

Wszystko zaczęło się pobudzać dopiero gdzieś na studiach. Jednak niewiele osób tak naprawdę wie, że nigdy nie uczęszczałem do podstawowej i średniej szkoły muzycznej. Jako mały dzieciak miałem kontakt ze sztuką głównie za przyczyną mojej mamy, która pracuje w domu kultury. Dzięki temu udało mi się odwiedzić wiele różnych sekcji muzycznych, a przez to poznać wspaniałych ludzi i spędzać z nimi czas. Wśród nich były takie osoby, dla których tradycyjna szkoła muzyczna dość często kojarzyła się z miejscem, gdzie można było wiele zyskać, ale niestety także wiele stracić Po części się z tym zgadzam. Chodzi o spoglądanie na muzykę z perspektywy kreatywności i cennych umiejętności, które ujawniają się w sposób naturalny w naszym życiu. Niekiedy nasz język oraz wewnętrzny głos zostaje zgaszony w imię zasad narzuconych wiele lat temu, kiedy to rzeczywistość, a w szczególności sztuka i jej pojmowanie były zupełnie inne.

Od najmłodszych lat udzielałem się, grając na saksofonie w miejskim big bandzie. Były też folklorystyczne kapele, a na studiach chóry i zespoły wokalne. Tych barw i odcieni było naprawdę wiele. Tak myślę teraz, że wytworzyła się przez to we mnie wrażliwość na odnajdywanie się w różnych stylach muzycznych. Nawiązując do pominięcia edukacji w państwowej szkole muzycznej, często myślałem, że brak tego etapu w moim życiu zamknie mi drogę do realizowania marzeń muzycznych, zwłaszcza tych, które wiązałem z akademią muzyczną. Ale udało się! Przez 3 lata studiów licencjackich w Słupsku nabyłem wiele umiejętności technicznych, takich jak zasady muzyki czy kształcenie słuchu. Podstawy, które na jakimś etapie po prostu mi umknęły i były przeze mnie zlekceważone. Koniec końców skończyłem dwa kierunki w Akademii Muzycznej w Gdańsku, pomijając te wczesne etapy edukacji, co dziś jest całkiem uroczym i zabawnym wspomnieniem. Cieszy mnie, że odbyłem tę drogę w tak odmienny sposób. (śmiech)

 

Stąd, już profesjonalnie, jesteś w branży muzycznej od ilu lat?

 

Wydaje mi się, że mogę ten czas liczyć od etapu studiów. Wtedy zacząłem mieć kontakt z profesjonalistami. Mam na myśli wykładowców i artystów, którzy byli i wciąż są moją inspiracją. Pojawiły się przeróżne projekty, które miały wydźwięk zdecydowanie bardziej dojrzały niż w poprzednich latach. Miałem szansę i radość użycia swojej intuicji muzycznej i pracy z osobami dzielącymi tę pasję i miłość. Już w trakcie obrony licencjackiej napisałem swój pierwszy wielki utwór – „Missa de Beata Maria Virgine”, co było dla mnie wielkim wyzwaniem i pierwszym kontaktem z tak dużym aparatem muzycznym. Jest to czteroczęściowa kompozycja na solistów, chór mieszany, orkiestrę symfoniczną oraz trio jazzowe. To było pierwsze – nie wiem, jak to ująć – poważne „wykonanie” mojej muzyki.

Szymon Sutor

 

Ale rozumiem, że od tego czasu wiele się zadziało?

 

Tak, ja bardzo lubię duże aparaty wykonawcze. Kocham stanąć przed zespołem i poczuć ten powiew, ścianę dźwięku. Im większy skład, tym czuję większą energię i frajdę. Cały wachlarz możliwości stoi przed tobą otworem. Ma to też swoje ciemne strony, bo do dzisiaj mam poczucie, że pisane przeze mnie duże utwory wykonano jeden, niekiedy dwa razy. Inaczej to wygląda przy koncertach kameralnych, które są trochę bardziej osiągalne dla większej liczby przestrzeni koncertowych czy też zwyczajnie z powodów budżetowych festiwali i innych wydarzeń kulturalnych. Mimo to myślę, że mogę czuć się szczęściarzem. Obecnie kiedy jeden projekt zamykam i finalizuję, drugi pojawia się nagle i pozwala mi w sposób naturalny i szybki przemknąć do nowego świata.

 

Twoja praca zaczęła w pewnym momencie przekładać się na uznanie. Czy nagrody, które zdobyłeś w trakcie kariery, miały wpływ na dalszy rozwój artystyczny?

 

Moim pierwszym i głównym sukcesem, który wciąż odczuwam, jest to, że zaufano mi jako kompozytorowi. Widząc muzyków, którzy po raz pierwszy czytają moje nuty, obserwuję ich radość, zaangażowanie. To zdecydowanie dodaje mi skrzydeł i pobudza do dalszych działań. Miałem możliwość współpracy z artystami naprawdę poważnego formatu. Jednym z nich z pewnością jest saksofonista Adam Pierończyk, który był gościem specjalnym mojego debiutanckiego albumu. Obcowanie z takimi artystami pokazuje mi, że warto jest marzyć i podążać za głosem serca. W mojej opinii osoby mówiące o tym, że nagrody lub wyróżnienia nie mają znaczenia, nie są do końca szczere. Z pewnością są one miłym akcentem w życiu twórcy. Ma się poczucie, że to zastrzyk dobrej wibracji i pewnego zapału do tego, aby robić jeszcze większe rzeczy i podążać za tym nieznanym, ale tak wyczekiwanym. Jestem przekonany, że każdego artystę emocjonalnie dotyka sukces, jak i krytyka, na którą świadomie się wystawiamy. Wiadomo, nie oznacza to, że spoczywam na laurach, ale potrafię czerpać z tego radość i energię na kolejne działania.

 

I w pewnym momencie pojawił się ten pożądany przez wszystkich Fryderyk

 

Moment nagrania płyty, która została nagrodzona Fryderykiem, był ogromnym przedsięwzięciem. Zdecydowałem się zrealizować ten projekt, nie mając tak naprawdę większego wsparcia wytwórni. Całość zakładała zaangażowanie septetu jazzowego oraz 30-osobowej orkiestry smyczkowej, co wiązało się ze sporym kosztem. Do tego dochodziła cała logistyka, studio, postprodukcja… To było jak skok na głęboką wodę, ale dzięki wsparciu bliskich oraz mecenasów kultury wszystko się udało. Podczas nagrań albumu wytworzyła się wyjątkowa energia. Mam wrażenie, że była to zasługa artystów, którzy mając podobną wrażliwość i zbliżone odczuwanie muzyki i życia, oddali swoją intymność i naturalność. Nie licząc zupełnie na coś z zewnątrz, okazało się, że jeszcze zanim pojawiła się nominacja do Fryderyka, płytę dostrzeżono w różnych plebiscytach, m.in. w JazzPress, JazzForum, PolskaPłyta.

Niestety, pechowo, nominację za całość otrzymaliśmy w czasie pandemii. Oficjalna gala odbyła się więc przez Skype’a. Pamiętam te emocje i ekscytację. Zaprosiliśmy wtedy naszych przyjaciół do mieszkania, którzy obserwowali galę online, a ja za zamkniętymi drzwiami dowiedziałem się od legendarnego perkusisty Czesława Bartkowskiego o Fryderyku. Całość powtórzyła się po roku – wtedy to już wszyscy razem mieliśmy szansę nacieszyć się tą chwilą na żywo podczas uroczystej gali.

 

Czy ta nagroda otworzyła Ci drzwi, które dotąd były zamknięte?

 

Myślę, że na pewno dodała mi pewności siebie i bardziej zaufałem sobie jako twórcy. Dużym plusem było to, że mogłem odważniej podejść do nowych projektów, zaprosić do współpracy artystów, o których wcześniej marzyłem, a nie do końca wydawało mi się to możliwe.

 

Czyli zadziałało to bardziej motywacyjnie?

 

Tak, bezpośrednio nie odczułem tego, że nagle zaczęliśmy grać masę koncertów, bo paradoksalnie materiał z tej nagrodzonej płyty nigdy nie wybrzmiał na żywo podczas koncertu. Planowaliśmy kilka podejść, ale póki co bez skutku. Jednak wiem, że niebawem po latach do tego materiału powrócimy, spotykając się na scenie w tym wyjątkowym składzie. Minęło już prawie pół dekady… Zabawne – coś napiszesz, wykonasz, nagrasz, a potem zapominasz. Życie płynie dalej, a kolejne nuty czekają, by je zanotować. (śmiech)

 

Czy są osoby w Twoim życiu lub otoczeniu, których sukcesy lub dorobek są dla Ciebie inspiracją?

 

Nie mam takich konkretnych postaci, ale śledzę kompozytorów również na naszym polskim rynku, którzy zajmują się podobną specyfiką pisarstwa. Duże orkiestry, mieszanie różnych gatunków czy próba łączenia na pierwszy rzut oka czegoś skrajnego i niepasującego – ta paleta i wielobarwność jest zgodna z moją wrażliwością. Doceniam osoby, które tworzą duże utwory, zdając sobie sprawę, że nie jest prostym doprowadzenie do wykonania czy do zrealizowania takiego projektu.

 

Czy jako kompozytor nie boisz się, że dopadnie Cię kiedyś nuda?

 

Ostatnio „wpadłem” również do świata muzyki filmowej, czego też miłym owocem jest nagroda na Międzynarodowym Festiwalu Muzyki Filmowej w Krakowie, gdzie miałem możliwość obcowania z największymi kompozytorami światowego formatu, laureatami Oscara i innych największych nagród muzycznych. Poniekąd nawiązałem nową dla mnie w muzyce relację z elektroniką – tutaj razem z Kają Mianowaną zaangażowaliśmy się w projekt OFFbaroque, łączący klasyczną muzykę z bardziej nowoczesnym brzmieniem. Bywają również bardziej komercyjne, ale jednocześnie ambitne i wartościowe przedsięwzięcia. Mówię chociażby o współpracy z wyjątkowo ważną dla mnie artystycznie postacią, czyli Adamem Sztabą. Piękny czas podczas tegorocznego Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu, gdzie miałem możliwość wspierania dyrektora muzycznego festiwalu podczas koncertu finałowego, pisząc kilka aranżacji. To zróżnicowanie daje mi poczucie świeżości, słowem: nie ma nudy.

 

Jakie wyzwania napotykasz w swojej pracy?

 

Wydaje mi się, że moim największym problemem i wyzwaniem – zwłaszcza podczas tworzenia – jest to, aby wydusić z siebie to, co najszczersze. Często chodzę i rozmyślam, poszukując swojego języka, przy tym mając poczucie, że czas umyka – co niejednokrotnie blokuje te czyste emocje. Coraz częściej jednak dochodzę do wniosku (to chyba dojrzałość), że nawet kiedy nie piszę bezpośrednio nut, to i tak wewnętrznie wciąż rozwijam i pracuję nad swoim językiem muzycznym – chociażby obserwując ludzi i naturę, co pobudza nowe wizje i pomysły. Chyba że jest to tylko moja wymówka i usprawiedliwienie na mniej wydajny kompozytorsko okres. (śmiech)

Niewątpliwie muzyka potrzebuje spokoju i skupienia.

 

Kończąc, ale zupełnie na poważnie – czego słucha zawodowy dyrygent i kompozytor?

 

Wszyscy dziwią się temu, co powiem, ale ja bardzo mało słucham muzyki. To nie jest wyraz mojej ignorancji, ale chodzi głównie o to, że po całym dniu spędzonym z dźwiękami, to byłoby trochę jak powrót do środowiska „pracy”. Wiem, że muzyka służy do tego, aby ludzi zrelaksować czy zabawić, ale ja podchodzę do niej bardziej analitycznie – co bywa męczące i absorbujące. Spędzając z nią większość dnia, zwyczajnie staram się jej unikać. Oczywiście inspiruję się nowościami, śledzę, podziwiam, ale nie mam tak, że włączam sobie jakiś utwór i się relaksuję w każdej wolnej chwili. To się raczej nie zdarza… ale są oczywiście wyjątki sytuacyjne. (uśmiech) Cytując Mistrza Maestro Antoniego Wita: „Cisza jest najpiękniejszą muzyką”!

 

Zatem bez zbędnych słów – dziękuję za miłą rozmowę i życzę kolejnych sukcesów!

Wszystkie treści na PrestoPortal.pl czytasz za darmo. Jesteśmy niezależnym, rzetelnym, polskim medium. Jeśli chcesz, abyśmy takim pozostali, wspieraj nas - zostań stałym czytelnikiem kwartalnika Presto. Szczegóły TUTAJ.

Jeśli jesteś organizatorem życia muzycznego, artystycznego w Polsce, wydawcą płyt, przedstawicielem instytucji kultury albo po prostu odpowiedzialnym społecznie przedsiębiorcą - wspieraj Presto reklamując się na naszych łamach.

Więcej informacji:

Teresa Wysocka , teresa.wysocka [at] prestoportal.pl +48 579 667 678

Może Cię zainteresować...

Drogi użytkowniku, zaloguj się aby móc komentować nasze treści.