Ucz się inaczej: Śpiew relatywny… Co to takiego?
Krótko mówiąc, relatywne śpiewanie to metoda nauki śpiewania powszechnie stosowana w węgierskich szkołach, w których wprowadził ją na początku ubiegłego wieku kompozytor Zoltán Kodály. W Polsce stosuje ją obecnie Joanna Maluga – dyrygentka chóru VRC i wykładowczyni UMFC w Warszawie oraz Akademii Muzycznej w Bydgoszczy.
Samo słowo „relatywny”, jak podaje Słownik Języka Polskiego, oznacza: „uzależniony od czegoś, wynikający z porównania”, co w kontekście śpiewu można tłumaczyć jako porównywanie dźwięków i zależności między nimi. A co to oznacza? Przede wszystkim nie musisz być muzykiem, żeby śpiewać! Nie musisz nawet znać nut ani koła kwintowego, ani zasad muzyki, ani nie musisz patrzeć w nuty, aby wykonać jakiś utwór. Wystarczy słuch muzyczny, czyli umiejętność odróżniania poszczególnych dźwięków, dostrzegania zmian ich wysokości oraz solmizacja: do, re, mi, fa, sol, la, si, do. I to jest najważniejsze. Masz wszystko, co jest Ci potrzebne. Zatem śpiewanie relatywne to tak naprawdę kwestia zmiany myślenia: masz wszystko, czego Ci potrzeba!
Rada dla wtajemniczonych w muzyczne arkana: myśl dźwiękami, a nie nieskończoną (i dlatego być może przerażającą) liczbą interwałów, akordów, zasad. Mamy tylko siedem dźwięków – to dużo mniej niż liter w alfabecie. Myśl zaledwie siedmioma dźwiękami!
W dwuletnich seminariach kodalyowskich w Kaczkamacie biorą udział osoby, które nigdy nie czytały nut głosem. Zaczynają od poziomu beginners i po dwóch latach mocnego zastrzyku kształcenia słuchu w pigułce po prostu biegle śpiewają i czytają nuty. Jak profesjonaliści. Wszystkiego uczą się na miejscu za pomocą metody śpiewu relatywnego. Jest bardzo dużo śpiewania solfeżu, dostaje się mnóstwo materiałów. W każdym miejscu akademika – nawet pralni, prysznicach, pokojach – od 8.00 do 22.00 ćwiczy się, gra i śpiewa. Ponadto czyta się partytury, gra w zespołach. Pokoje nie milkną. To naprawdę ogromny zastrzyk wiedzy i energii.
Jak śpiewać relatywnie? Na początek wystarczy, jeśli ktoś Ci wskaże, w którym miejscu w melodi jest pierwszy dźwięk: „do”, resztę sobie dośpiewasz. Jak to wygląda w pracy z chórem? Rozkładamy utwór na czynniki pierwsze, czyli najpierw poznajemy melodię, a potem rytm. Wystarczy zapisać skalę dźwięków na jakiejś tablicy, pionowo, o tak:
do
re
mi
fa
sol
la
si
do
Potem prowadzący śpiewa solmizacją fragment utworu i wskazuje ręką poszczególne dźwięki melodii na tej pionowej skali. Troszkę jak w średniowiecznej scholi, kiedy żaden zapis nutowy nie istniał. Gdy już wszyscy zapoznają się z melodią, dodaje się do niej rytm. Prowadzący zapisuje go (już „normalnie” czyli od lewej do prawej) razem z nazwami solmizacyjnymi i czyta się (śpiewa) to samo, co wcześniej, ale w odpowiednim rytmie. Tym sposobem, kiedy chórzyści dostają nuty, potrzebują już tylko przyjrzenia się słowom, bo melodię znają doskonale.
Gdzie się można nauczyć tej metody śpiewania? We wspomnianych seminariach kodalyowskich w Kaczkamacie na Węgrzech. To stolica śpiewu relatywnego. W Polsce natomiast istnieje kurs relatywnego śpiewania w Instytucie Węgierskim w Warszawie, ale jest on skierowany wyłącznie do dzieci. Ową metodą pracuje chór VRC, którego dyrygentką jest dr Joanna Maluga. Ponadto okazyjnie prowadzi ona zajęcia oparte na metodzie kodalyowskiej, np. w ramach konferencji dla dyrygentów chórów szkół muzycznych. Kilka lat temu były prowadzone regularne lekcje w kilku szkołach podstawowych w Warszawie, ale projekt nie przetrwał – jego realizacja wymaga otwartości ze strony dyrektorów i dofinansowań. To jest metoda, która powinna być stosowana wszędzie, od szkół muzycznych po szkoły ogólnokształcące – tak jak na Węgrzech, gdzie każdy człowiek bierze nuty do ręki i czyta je jak powieść. I jest to zupełnie „normalne”. Wszyscy są tego uczeni już w szkole podstawowej równolegle do nauki czytania.
Sama popularyzacja metody relatywnego śpiewania to bardzo ciekawe „zjawisko”, bo o ile zawodowi muzycy są niechętni wszelkim „nowinkom”, o tyle w środowisku amatorskim metoda, za pomocą której się pracuje, w ogóle nie ma znaczenia. Wprowadzasz ją i już. Chórzyści Ci ufają, podążają za Tobą. Wśród profesjonalistów natomiast jest inaczej. Ludzie znają wiele metod i kiedy chcesz im pokazać nową, nieznaną, boją się jej. Nie ufają „nowościom” – w cudzysłowie, bo na Węgrzech to metoda bardzo stara.
Zatem… potrzebujemy przede wszystkim otwartości i… polskiego Zoltána Kodálya. Potem wszystko pójdzie śpiewająco.
Magdalena Burek