Choruję na edukację [Wywiad z Marią Mach]
Krajowy Fundusz na rzecz Dzieci wspiera osoby z pasją. Dlaczego tak rzadko robi to szkoła? Jakie są jej wady? I dlaczego dyskusja nad edukacją przypomina balet w butach narciarskich? Odpowiada Maria Mach, dyrektorka biura Krajowego Funduszu na rzecz Dzieci. Rozmawia Wojciech Gabriel Pietrow.
Wiem, jak działa Fundusz. Może jednak pojawić się pytanie – po co pomagać zdolnym osobom? Przecież wspomóc trzeba tych, którzy potrafią mniej.
Tak, to czasem może naruszać czyjeś poczucie sprawiedliwości. Można jednak spojrzeć na to inaczej. Ci, którzy sobie gorzej radzą, mają zazwyczaj znacznie szerszy dostęp do zajęć pomocowych. Niemal wszystkie szkoły oferują zajęcia wyrównawcze czy kółka dla osób, które sobie z czymś nie radzą. Ponieważ systemowi edukacji generalnie zależy na tym, żeby poziom był wyrównany, więc „podciągane w górę” jest dość powszechnym zjawiskiem. My wspieramy zdolnych ludzi nie po to, by otworzyć im drogę do kariery czy dać szansę na sukces. Chcemy rozwinąć ich potencjał w sposób, który pozwoli im się później tym potencjałem dzielić.
Czyli ta pomoc przechodzi dalej?
Tak, chcemy, żeby ludzie uzdolnieni mieli warunki nie tylko do pełnego rozwoju, lecz także do tego, by swoją wiedzą, inwencją i zapałem dzielić się z otoczeniem. Są wciąż pomysły, by tworzyć oddzielne szkoły dla zdolnych, żeby „nie musieli się męczyć z tymi niezdolnymi”. Jesteśmy bardzo temu przeciwni. Takie działanie oznacza wyjaławianie lokalnych środowisk, pozbawianie ich naturalnych liderów. My się staramy, by ludzie, którym pomagamy, chcieli i wiedzieli jak, oddawali tę pomoc w swoich środowiskach. I to się dzieje! Stypendyści tworzą koła zainteresowań, powołują kluby dyskusyjne w swoich szkołach. Przykładem takich działań jest chociażby pandemiczna akcja „Zdolni do pomocy” – około stu wolontariuszy udzielało bezpłatnych korepetycji ze wszystkich dziedzin wiedzy wszystkim, którzy tego potrzebowali. Najbardziej cieszy mnie to, że to inicjatywa samych stypendystów – nie zachęcaliśmy do tego. Dostałam tylko maila z pytaniem: „Czy Fundusz nas wesprze?”.
Sposób, w jaki działa Fundusz, wydaje mi się tak różny od tego, jak funkcjonuje szkoła. Zastanawiam się, czy Fundusz chce wpływać na kształt nauki w szkole?
Oczywiście nie przestajemy myśleć o szkole. Dobrze wiemy, jak wygląda szkolna rzeczywistość, bo dzieci, pisząc do nas zgłoszenia czy sprawozdania, dużo piszą o szkole. Mamy też kontakt z wieloma nauczycielami. Zgłoszeń do programu co roku jest ok. 1200 i pochodzą z całej Polski, więc materiał faktograficzny mamy spory. Nie wyobrażam sobie, żeby z taką wiedzą nic nie zrobić. Myślimy o tym, żeby coś zmienić. Ja choruję na edukację i na edukację najprawdopodobniej umrę.
Obóz edukacyjny w Serocku organizowany przez KFnrD
A jak to zrobić?
Sądzę, że jedynym sposobem jest metoda partyzancka. Staramy się być partyzantami edukacyjnymi. Robimy to m.in. dzięki (na razie małemu, ale rozrastającemu się) programowi „Inspiratorium” adresowanemu do nauczycieli. Zapraszamy do niego tych, którzy też czują, że z edukacją jest nie całkiem tak, jak być powinno. Próbujemy im dać mniej więcej to samo, co naszym stypendystom. Zapraszamy ich na cztery spotkania w ciągu roku, z których dwa mają miejsce na naszych obozach. Tam nauczyciele hospitują zajęcia dla naszych podopiecznych i potem omawiamy wspólnie ich obserwacje. Dwa inne spotkania są już bez dzieci – zazwyczaj z związane z wizytami na uniwersytecie, w teatrze czy galeriach. Czytamy też wspólnie klasyczne teksty związane z edukacją i przede wszystkim dużo rozmawiamy.
I jakie są wnioski?
To zabrzmi mocno, ale wygląda na to, że szkoła sieje spustoszenie w rozwoju młodych ludzi. Dzieci są ciekawskie, zadają wiele pytań. Kiedy się to kończy?
Kiedy idą do szkoły…
To nie jest przypadek. W szkole zadawanie pytań przez uczniów nie jest zachowaniem pożądanym. Dzieciom zainteresowanym światem system mówi: „Nie – teraz my ciebie będziemy pytać” albo co gorsza – „odpytywać”. W taki sposób inteligentne dzieci budują w sobie przekonanie, że myślenie to nie jest coś, co powinno się robić w szkole. Najlepiej się z tym nie pokazywać. Dzieci opowiadają, że dużo ciekawych rzeczy dzieje się w szkole, ale dopiero po lekcjach – lekcje to coś, co trzeba odbębnić. To model szkoły, który został stworzony w czasach, kiedy społecznie pożądane jest tworzenie jednostek w miarę standardowych – przede wszystkim przyszłych urzędników i żołnierzy. Stąd idee egzaminów, które sprawdzają, czy wszystkie dzieci w tym samym wieku wiedzą to samo. Dziś wiedza dezaktualizuje się szybciej, a informacja jest powszechnie dostępna. Już kilka lat później ci sami ludzie wiedzą kompletnie co innego.
Jak więc to zmienić?
Wydaje mi się, że kosmetyczne zmiany w rodzaju: dodajmy jedną biologię, zabierzmy jedną religię dają naprawdę niewiele. Mam wrażenie, że dyskusje edukacyjne wyglądają tak, że grono ludzi ogląda dziewczynkę tańczącą balet w butach narciarskich. Wszyscy widzą, że coś tu jest nie tak. Padają propozycje: „Może przemalujmy buty na różowo?” lub: „Jak dodamy złote klamerki, to na pewno poprawi to sytuację!”. Brakuje głosu, by te buty zdjąć. My po partyzancku sugerujemy takie rozwiązania, ale nauczyciele, choć nas rozumieją i z nami współpracują, muszą żyć pod władzą „okupanta”. Nabuzowani fajnymi pomysłami wracają do szkoły i muszą tam przeżyć…
Powiedziała Pani: „Choruję na edukację”. Mam rozumieć, że to wyrażenie misji, którą Pani w sobie ma?
Tak. Uważam, że edukacja to niezwykle ważny składnik życia społecznego. Spójrzmy chociaż na ruch antyszczepionkowy. Przecież wszyscy ci przeciwnicy szczepień chodzili do szkoły! Badania pokazują, że to nie są tylko ludzie wykształceni na elementarnym poziomie. To jest naprawdę groźne. To, co robimy w Funduszu, oczywiście działa, ale moim marzeniem jest zainicjowanie dyskusji o edukacji na wielką skalę. Nie chcę wszczynać buntów czy rewolucji, ale myślę, że warto, żebyśmy uchylili sobie jakąś klapkę w głowie. Cały czas przecież jesteśmy przywiązani do tradycyjnego modelu szkoły i tak naprawdę boimy się głębokich zmian.
Co do szczepień: Fundusz edukuje ludzi i nagle widzi Pani, że w największych mediach ktoś w ogóle rozmawia o tym, czy szczepionka zabije ludzkość. Nie odbiera to wiary w powołanie?
Nie. To wpływa na moje oczekiwania względem szkoły. Taka sytuacja pokazuje, jak bardzo potrzebujemy szkoły, której absolwenci wiedzą, czego nie wiedzą. To jest takie solidne minimum. Wszystkich antyszczepionkowców łączy to, że nie mają pojęcia, że czegoś nie wiedzą. Dlatego tak radośnie opowiadają o rzeczach, o których nie mają pojęcia. Szkoła musi tego nauczyć. Jeśli człowiek, czytając pierwszą lepszą informacje, jest przekonany o tym, że już wie wszystko, to jest niedobrze. Staramy się wychowywać ludzi świadomych własnych ograniczeń i dążących do ich pokonywania.
Obóz edukacyjny w Serocku organizowany przez KFnrD
Dzisiaj prowadzi Pani zajęcia i jest dyrektorką KFnrD, ale znalazła się tam Pani jeszcze jako stypendystka.
Tak, jestem „byłym zdolnym dzieckiem”. Stypendyści pytają się czasem nawzajem, jaka specjalizacja przywiodła ich do Funduszu i zazwyczaj pytanie brzmi: „Za co jesteś w Funduszu?” – brzmi to co najmniej jak pytanie o paragraf, za który siedzi się w więzieniu. Ja byłam za filozofię. Pod koniec podstawówki zaczęłam czytać Tatarkiewicza, więc oczywiście było to dość nietypowe. Znalazłam Fundusz i stąd wiem, że jest to miejsce, w którym człowiek wreszcie może porozmawiać o tym, co go interesuje. Nikt nie ucieka w panice, kiedy zaczynasz mówić, co ci w duszy gra.
A jak ta inicjatywa prezentuje się w skali Europy czy świata?
Jesteśmy bardzo wyjątkowi. Dostajemy takie sygnały od wielu instytucji. Trochę dlatego że działamy mimo bardzo niewielkich środków finansowych. W Niemczech czy Stanach Zjednoczonych przeznacza się ogromne pieniądze na tego typu działania. My jesteśmy stowarzyszeniem społecznym, które nie ma żadnych własnych środków. Żyjemy wyłącznie z tego, co wyżebrzemy, bo system grantowy to tak naprawdę system uregulowanej żebraniny. Pozyskujemy te środki; staramy się o darowizny. Jednak cała nasza działalność nie byłaby możliwa, gdyby nie to, że wszyscy prowadzący u nas zajęcia to wolontariusze. To właśnie dziwi najbardziej naszych partnerów ze świata – że da się to robić jako przedsięwzięcie wolontariackie. Uważam, że to jest wielka wartość. Gdyby Fundusz dostał spadek po miliarderze, to nadal bym optowała za tym, żeby nie przeznaczać środków na wynagrodzenia dla prowadzących zajęcia. Dzięki takiemu modelowi wiemy, że wszyscy pomagający nam robią to z potrzeby serca i chęci dzielenia się wiedzą. To świetny test jakości. Budzi on za granicą zdziwienie, a nawet pewien rodzaj zazdrości. Niemniej jednak apeluję do miliarderów, którzy zastanawiają się, komu zostawić swoją fortunę w spadku, by zainteresowali się naszymi działaniami, bo one zmieniają świat.