Wdzięk sprzeczności [Sonaty fortepianowe Hindemitha w wykonaniu Agnieszki Panasiuk]
Był czas, zupełnie niedawno, jakieś 40–50 lat temu, że utwory Paula Hindemitha były stałymi bywalcami sal koncertowych i studiów nagraniowych. Później entuzjazm wszystkich wobec nich przygasł. Czy słusznie? Nie wiem, a odpowiedź wymaga chyba nieco dłuższej formy. Ale Agnieszka Panasiuk w swoim nowym albumie Hindemith – Piano Sonatas Nos. 1–3 wydawnictwa DUX, drugim już poświęconym kompozytorowi (wcześniej przyszła kolej na Ludus Tonalis), dowodzi, że chyba jednak nie warto było tak łatwo porzucać te dzieła.
Paul Hindemith i jego muzyka budzą we mnie pewne niewytłumaczalne ciepłe uczucia. A może i wytłumaczalne? Może to dlatego, że Hindemith, tak jak Bartók, stworzył w pojedynkę jedną z najszerszych i najbardziej widowiskowych ślepych uliczek w historii muzyki, polegającą na stworzeniu nowej tonalności, konkurencyjnej wobec systemu dur-moll, ale stojącej też w kontrze do dodekafonii? Albo dlatego, że rozczula mnie fakt, że postawił przed sobą zadanie napisania przynajmniej jednej sonaty na każdy instrument orkiestrowy z towarzyszeniem fortepianu, a potem pisał je nawet w momencie, gdy ten pomysł do reszty mu zbrzydł?
Na pewno wpływ na tę moją sympatię ma niewątpliwa, choć kontrowersyjna, uroda jego dzieł, które są perfekcyjnie groteskowe: jednocześnie patetyczne i pokrzywione, brzydkie i harmonijne, fascynujące i w tym samym czasie nudne. Tak jakby wziąć Obrazki z wystawy, trochę je unowocześnić i umieścić w latach 30. XX wieku. Jego utwory mają tę szczególną cechę, że rządzi w nich intelekt, ale Hindemith nie daje tego po sobie poznać, bo w odróżnieniu od Tansmana czy Martinu rysuje je grubą krechą. Trochę jakby porównywać nieodżałowanych Stanisława Tyma i Alaina Delona pod kątem czaru scenicznego. Czy obaj go mieli? Zdecydowanie. Czy w jakikolwiek sposób przystawali do siebie? Tu niech każdy rozsądzi sam.
To prowadzi mnie do kolejnego przemyślenia na temat tego kompozytora. Przy wszystkich cechach, które wymieniłem, jego utwory są… poważne. Poważne, ale bez zadęcia (tutaj bardzo mocno powstrzymuję się od włożenia kija w mrowisko przez porównanie do różnych twórców, którym jeszcze za życia przylepiono etykietkę klasyka), jednak ładunek ironii w nich obecny sprawia, że przypominają one żart wypowiedziany z kamienną twarzą i bez intencji rozbawienia kogokolwiek, nawet samego siebie. Albo błazna, który zmył makijaż i zdjął czapkę, nie będąc w stanie zmusić się do uśmiechu.
Nie wdając się szczególnie w pozamuzyczną warstwę, przyjrzyjmy się jednak, co działo się w roku 1936, gdy wszystkie trzy sonaty były napisane. Od trzech lat na mapie istniał kraj zwany Trzecią Rzeszą, której włodarze, po rozprawieniu się z politycznymi adwersarzami, postanowili szturmem i pałką przejąć rząd dusz, wprowadzając własne porządki w świecie kultury i sztuki. Jak łatwo można się domyślić, Hindemith, jako może nie jeden z artystycznych luminarzy, ale z pewnością obiecujący młody twórca, wyrastający wprost z klimatu Republiki Weimarskiej, nie był zbyt mile widziany w uładzonym pejzażu, sprytnie i skutecznie kształtowanym przez Goebbelsa et consortes. W tym właśnie roku został wysłany na bezterminowy urlop przez władze berlińskiej akademii, w której wykładał (czytaj: wyrzucony, ale kulturalnie). Miał też problemy z wystawieniem swojej opery Mathis der Maler, która ostatecznie prawykonana została w Szwajcarii. W tym samym czasie nadeszło jednak zaproszenie do Turcji – Kemal Ataturk widział go w roli reorganizatora tureckiego systemu edukacji muzycznej. Kompozytor zaproszenie przyjął, co pozwoliło mu bez większych przeszkód opuścić coraz bardziej dysfunkcyjne Niemcy.
Ale do rzeczy: trzy sonaty na ten sam instrument, napisane w tym samym czasie, to nie nowość – robił tak Beethoven, wydając swoje opusy 10 i 31. Tylko że tutaj nie możemy powiedzieć, aby Hindemith pomyślał je jako cykl, zwłaszcza że zostały wydane osobno, choć bez znacznych odstępów czasowych. Są zupełnie odmienne od siebie – dzieli je charakter, siła wyrazu, objętość i poziom trudności wykonawczej. Mówią o różnych sprawach, ale bardzo podobnym językiem. W uchwyceniu tej różnicy o przeszarżowanie bardzo łatwo.
Agnieszka Panasiuk w swoim nagraniu wydanym przez DUX bardzo zręcznie ominęła tę pułapkę, nadając każdej z sonat indywidualny rys, ale słuchając najkrótszego fragmentu którejkolwiek z nich, jesteśmy w stanie stwierdzić bez pudła „to Hindemith”. I tym razem nie chodzi tu o dziwaczną harmonię, ale o konstruowanie szerokich fraz, które donikąd nie prowadzą. Znowu pewne spostrzeżenie na temat mojego odbierania Hindemitha: dookreślenie pewnych cech jego stylu sprawia mi kłopot, ale za to mogę do woli sypać skojarzeniami. Ten konkretny aspekt jego twórczości przypomina mi socmodernistyczne pomniki z ciągotami do historyzmu. Widzimy w nich tę samą energię, co w konnych pomnikach, od których roi się w Wiedniu, tę romantyczną wyniosłość, ale powykręcaną, zgeometryzowaną i zaklętą w beton.
Ale nie tylko o romantyzm tu chodzi. Parę momentów, jak ostatnie takty finału I sonaty, wywołały u mnie uśmiech przez swoją bezceremonialność, którą kompozytor bardzo umiejętnie i oszczędnie porozmieszczał w utworach. Pianistce udało się wydobyć humor obecny w sonatach, przez co nie brzmią one pompatycznie i pomnikowo. Zrobiła to efektywniej niż Gould (którego nagrania zazwyczaj uważam za skrajną szarlatanerię, ale jego Hindemith jest tu wyjątkiem), wyostrzając kontury, kontrasty i brzmienie. Mam pewne zastrzeżenia co do tempa fugi z III sonaty. Sehr lebhaft było tu jedynie mässig lebhaft, przez co finałowi brakowało pędu i charakteru dobrze naoliwionej maszynerii, która przecież była pewnym leitmotivem utworów Hindemitha i ruchu Neue Sachlichkeit.
Nie mogę też powiedzieć, aby płyta była satysfakcjonująca pod kątem właściwości technicznych nagrania. Fortepian często wydawał się przytłumiony, jakby mikrofony znajdowały się za ścianą sali. I nie była to kwestia samego instrumentu, którego brzmienie sugeruje całkiem przyzwoite możliwości barwowe, ale raczej niedoskonałość procesu samego nagrania. Na dłuższą metę słuchanie płyty było przez to nieco utrudnione.
Mimo tych mankamentów nagranie Agnieszki Panasiuk jest bardzo udanym kompendium stylu Hindemitha i zgrabnym podsumowaniem jego osiągnięć w zakresie sonat fortepianowych. Pianistka ewidentnie czuje ten delikatnie niezgrabny nastrój i wie, za pomocą jakich środków należy go przywołać do życia. I choć nie uznałbym nagrania za interpretację non plus ultra, zdecydowanie uważam je za ważną pozycję wśród wcześniejszych wykonań.