A gdyby tak Mozarta przenieść do naszych czasów? [rozmowa z kompozytorką Marią Trzpis]
Kiedy miałem przyjemność poznać Panią Marię Trzpis, kompozytorkę, od razu zorientowałem się, że stwarza to dla mnie być może jedyną szansę zapytania o sprawy, które z jednej strony są dla mnie wielką tajemnicą, bo nie znam się na muzyce, z bólem muszę to przyznać, a z drugiej ogromnie mnie intrygują. I spróbowałem uczynić to w tym właśnie wywiadzie. Czy mi się to udało – ocenią czytelnicy.
Władysław Rokiciński: O kimś, kto coś umie robić, mówi się: o, on się na tym zna! Z pokorą przyznać więc muszę, że ja się na muzyce nie znam. Jestem jedynie użytkownikiem muzyki. Tak samo jak jestem użytkownikiem na przykład samochodu, żałośnie niewiele wiedząc o jego – powiem kolokwialnie – bebechach. Ta nasza rozmowa może więc być i dziwna, i trudna. I różnie potem przyjęta przez czytelników. Pani na pewno nie powie, że wie o muzyce wszystko, ale nie ulega wątpliwości, że „rów mariański” jest w tym pomiędzy nami. Zacznę od próby zrozumienia. Bo na ludzi grających na – różnych, zresztą – instrumentach nie raz w życiu patrzyłem i nie raz ich słuchałem. Czy pomiędzy tymi, którzy muzykę wykonują, a tymi, którzy ją tworzą, jest też jakiś rodzaj przepaści? Także w sensie niezbędnej – by to czynić – edukacji?
Maria Trzpis: Wiele osób, które nie zajmują się muzyką, często zadaje sobie to pytanie, ale czasem wstydzi się wypowiedzieć je wprost i rezygnuje, mówiąc: „Nie znam się na tym”. Sama słyszałam to niejednokrotnie, nawet od bliskich mi osób. Dlatego rozmowy o muzyce są bardzo ważne i warto tę wiedzę przybliżać.
Co do tych różnic – kompozytor i wykonawca – świetnie kiedyś wytłumaczył mi to mój profesor kompozycji, dr Marek Czerniewicz, który rolę kompozytora opisuje jako bycie tą „iskrą” powołującą resztę osób do działania. To on tworzy utwór, który potem wykonują muzycy, dyryguje nimi dyrygent i na widowni pojawiają się słuchacze. I to od tej osoby, która utwór napisze i chce mieć jego wykonanie, w sumie się wszystko zaczyna.
A po co? To już wynika z potrzeby wyrażenia siebie, podzielenia się czymś osobistym ze światem. Kompozytorzy znajdują sposób, by wyrazić to, co czują, tym, co jest im najbliższe – muzyką. Korzystamy z narzędzi z warsztatu kompozytorskiego – z nut, harmonii, akordów – by coś powstało. Ja najczęściej wyrażam swoje ukryte emocje. A jak je w muzyce pokazać? Uczę się, analizując inne dzieła, sprawdzam, który instrument najlepiej odda określoną emocję – czy brzmi groźnie, czy groteskowo, czy powinien zagrać głośno, czy cicho. Jak na przykład wywołać niepokój? Czy długo budować napięcie, zaczynając od delikatnych, niskich dźwięków, czy może od razu uderzyć potężnym orkiestrowym tutti? Z kolei wykonawcy mają inną rolę. Ich zadaniem jest wykonanie utworu i zinterpretowanie wizji kompozytora. Dostają więc partyturę, którą wcześniej stworzył kompozytor, muszą zastanowić się, co autor chciał w tym utworze przekazać, i finalnie to zagrać.
Czy istnieje przepaść? Może nie przepaść, ale na pewno różnica. Każdy muzyk, niezależnie od tego, czy jest kompozytorem, czy wykonawcą, przechodzi długą drogę edukacyjną. Nie zawsze jest to szkoła muzyczna – jest wielu samouków, którzy spędzają lata na zgłębianiu muzyki. Sama zaczynałam jako pianistka, ale z czasem skłoniłam się ku komponowaniu, bo chciałam stworzyć coś swojego. Bywa, że wykonuję swoje własne utwory, choć jest to dla mnie stresujące, jestem wtedy też wykonawcą, więc te role mogą się nawet przenikać. Ale nie każdy kompozytor musi być wykonawcą – i odwrotnie.
No i dzieje się tak: każdy człowiek dokłada kolejną cegiełkę do tego, co nam finalnie zabrzmi. A nasi wspaniali muzycy to ludzie z krwi i kości, bardzo często ogromni wrażliwcy, którzy też oprócz wizji kompozytora dodają swoją interpretację utworu – jak oni go czują, co w nim chcą podkreślić. Plus czynnik ludzki i coś, czego ja, jako kompozytorka, sprytnie po części unikam – czyli ogromny stres i emocje związane z graniem przed publicznością! To też ma wielki wpływ na to, co słuchacz dostanie. Wybitny wykonawca nie tylko odgrywa nuty, ale potrafi wejść w świat utworu, zrozumieć jego ducha i przekazać go publiczności. Na pewno mamy wspólny cel – poruszyć słuchacza.
To pociągnę jeszcze ten sam wątek. Czy może tak być, że kompozytor w ogóle nie umie grać na żadnym instrumencie? Czy jest to możliwe i OK z punktu widzenia tego, co robi? Czy efekt jego pracy może być wtedy dobry? Czy raczej powinien umieć na czymś grać? A może wręcz nie może nie umieć?
Oczywiście umiejętność gry na instrumencie jest ogromnym atutem, ale nie jest niezbędna, by tworzyć muzykę. Zwłaszcza dziś, w dobie technologii. Wiem to, bo uczę takie osoby, które komponując już od wielu lat przy pomocy programów komputerowych, tworzą swoje utwory, a nie znają nawet nut i nie potrafią grać. Później ten, kto chce rozwinąć swoje umiejętności, zgłasza się np. do mnie w celu nauki nut i gry na fortepianie. Bo rzeczywiście w pewnym momencie tych umiejętności i wiedzy może zacząć brakować.
Przejdę teraz do tego, co jest dla mnie główną zagadką w komponowaniu muzyki. Kiedy wyobrażę sobie, że mam skomponować jakiś kawałek i zaczynam nucić, to… Jestem przekonany, że nuciłbym tylko coś, co kiedyś musiałem usłyszeć, a teraz powtarzam. Lepiej lub gorzej, ale powtarzam. I to zupełnie nieświadomie. Czy tak samo mają kompozytorzy? Jak wtedy uniknąć posądzenia o plagiat?
To pytanie dotyczy jednego z podstawowych wyzwań twórczości. Nasz mózg nie działa w próżni – przetwarzamy to, co już znamy, i tworzymy nowe kombinacje. Czyli jakbyśmy budowali z klocków Lego. To mit, że powstaje coś z niczego. No i to dotyczy nie tylko muzyki, ale każdej formy kreatywności. Bardzo się tym w ostatnich latach interesuję, jest to temat fascynujący, a ta nauka nazywa się: kognitywistyka muzyki.
A jeśli nie jest Pan pewien, czy powtarza Pan po kimś nieświadomie, to warto komuś zaprezentować melodię, zagrać i zapytać: „Czy z czymś ci się to kojarzy?”. Są nawet programy, które po zaśpiewaniu mogą rozpoznać tytuł utworu.
Jest to też jeden ze sposobów na komponowanie. Bierzemy coś, co już powstało, co znamy, i świadomie przekształcamy na swój sposób. Czyli jest to nasza inspiracja. Z niej można wziąć pewne elementy, przerobić je i dodać coś od siebie.
W trakcie komponowania Kyrie, czyli pierwszej części mojej Mszy na chór mieszany, perkusję i orkiestrę smyczkową, muzycy, z którymi podzieliłam się powstającą kompozycją, mieli skojarzenia z pewnym innym znanym utworem. Moim pomysłem na mszę było wychodzenie od przeszłości ku przyszłości, więc pierwsza część nawiązuje do muzyki średniowiecza. Używam tam skali kościelnej i kanonu – formy muzycznej, która powstała w tamtej epoce. Najpierw napisałam wstęp chóru, który rozpoczyna całą kompozycję. Potem skomponowałam kanon orkiestry smyczkowej i ten fragment momentami przypominał innym brzmieniowo Symfonię Pieśni Żałosnych Henryka Mikołaja Góreckiego. Nic zresztą dziwnego, bo to jeden z moich ulubionych utworów, którego już słucham od wielu lat, przez co niektóre cechy wspólne stały się naturalną częścią mojego języka muzycznego. Postanowiłam więc wtedy przeanalizować bardzo dokładnie Symfonię Pieśni Żałosnych Góreckiego. I znalazłam elementy wspólne: tematyka religijna, smyczki, kanon, cicha dynamika na początku, wolne tempo i rozpoczynanie od najniższych instrumentów. No i skala – też ta sama, bo tak mi zależało, by kanon kończył się na niskim E kontra w kontrabasach. A Górecki od E zaczyna. A ja tak uwielbiam eksponować basy! Świadomie jednak w moim Kyrie starałam się inaczej poprowadzić narrację niż Górecki. Przeanalizowałam więc konstrukcję jego dzieła, odległości między dźwiękami, harmonię i fakturę, zmieniając liczbę głosów u siebie, skracając kanon i kontrolując interwały między nutami, by uniknąć powtarzalności motywów. U Góreckiego kanon rozpoczyna symfonię, rozwija się, wchodzą kolejne, coraz wyższe głosy, by na końcu milknąć stopniowo, od najniższych dźwięków. U mnie jest inaczej – mój utwór nie rozpoczyna się kanonem, lecz chórem, który przedstawia zupełnie inny motyw. Dopiero później kanon pojawia się w orkiestrze, do którego dołącza chór ze swoją melodią z początku utworu. Co się dzieje potem? Zapraszam do posłuchania nagrań. Chociaż nic nie zastąpi wykonania na żywo. Ta atmosfera nieprzewidywalności, gdzie zawsze utwór może zabrzmieć trochę inaczej, jest jedną z ciekawszych rzeczy w odbiorze muzyki. A słuchanie jej na koncercie to zupełnie inny rodzaj artystycznych doznań niż odtwarzanie na komputerze.
Po premierze mój przyjaciel Damian Magrean, też kompozytor, napisał przepiękne Adagio na smyczki inspirowane moim Kyrie.
Może ta trudność – jeśli w ogóle jest – istniała bardziej wtedy, kiedy kompozytor układał sobie muzykę w głowie, przegrywał ją od razu np. na fortepianie i zapisywał na papierze nutowym. W jaki sposób – i do jakiego stopnia – technologie cyfrowe zrewolucjonizowały komponowanie muzyki? Czy są w tym tylko same plusy?
Technologie cyfrowe otworzyły przed kompozytorami zupełnie nowe możliwości. Dziś możemy tworzyć skomplikowane utwory bez dostępu do instrumentów czy orkiestry – korzystamy z wirtualnych instrumentów, bibliotek dźwięków i oprogramowania. To ułatwia życie, zwłaszcza młodym twórcom, którzy dopiero zaczynają swoją drogę. Można pracować dosłownie wszędzie – ja często komponowałam w pociągach, mając tylko laptop i słuchawki.
Z drugiej strony technologia może nas uzależniać. Gotowe szablony, wirtualne instrumenty i presetowe ustawienia mogą prowadzić do tego, że muzyka stanie się jednorodna i przewidywalna. Brak kontaktu z prawdziwymi instrumentami też jest wyzwaniem – komputer zagra wszystko, ale trzeba sprawdzić, czy dany utwór da się wykonać na żywo.
Pozostając przy tych technologiach, czy można powiedzieć, że teraz każdy mógłby coś skomponować? Nawet taki ja? Tylko musiałbym zainstalować sobie program. Czy miałoby sens, gdybym postanowił się na coś takiego zamachnąć?
Oczywiście! Każdy może spróbować swoich sił w komponowaniu, nawet bez formalnej edukacji muzycznej. Jest mnóstwo darmowych programów i poradników online. Może to być świetna zabawa, a może nawet odkryje Pan w sobie pasję, którą zechce Pan rozwijać dalej?
Gdyby tak na przykład Wolfganga Amadeusza Mozarta przenieść nagle do naszych czasów, to czy on muzycznie by się tu i teraz odnalazł? Łatwiej by mu było?
Myślę, że tak i że mógłby się odnaleźć, choć jego doświadczenie byłoby zupełnie inne niż w XVIII wieku. Bez wątpienia jego zdolności kompozytorskie pozwoliłyby mu szybko przystosować się do nowoczesnych technologii. Był niezwykle wszechstronnym kompozytorem, zdolnym do tworzenia w różnych stylach, więc myślę, że szybko przyswoiłby nowe technologie i współczesne style muzyczne. Ach, jakież to byłoby ciekawe! Ileż mógłby eksperymentować z dźwiękiem i odkrywać dźwięki elektroniczne. Był osobą ciekawą świata i innowatorem, więc z pewnością z radością odkrywałby nowoczesne brzmienia oraz technologie, takie jak syntezatory czy efekty dźwiękowe.
Czy byłoby mu łatwiej? Myślę, że zaoszczędziłby mnóstwo czasu. Dzięki komputerom mógłby od razu usłyszeć swoje kompozycje w pełnej aranżacji, co w jego czasach było niemożliwe – wtedy musiał polegać na wyobraźni i czekać na wykonanie przez muzyków. Dostęp do Internetu dałby mu także nieskończone źródło inspiracji z całego świata!
Oczywiście byłoby to wyzwanie i wymagałoby poświęcenia mnóstwa czasu na poznanie zupełnie nowych technik, takich jak produkcja muzyki elektronicznej. Ale biorąc pod uwagę jego ogromny talent i otwartość na innowacje, prawdopodobnie szybko znalazłby swoje miejsce w dzisiejszej muzyce.
To jeszcze poproszę Panią o kilka słów o sobie samej i o Pani planach, bo w ogóle o tym nie rozmawialiśmy. W tym roku miało miejsce światowe prawykonanie skomponowanej przez Panią mszy… Coś o tym? A czego jeszcze możemy oczekiwać w tej bliższej – a może i w tej trochę dalszej – przyszłości?
Jeśli chodzi o mnie, to już Państwo wiedzą, że komponuję. Mam 24 lata, kocham sztukę i przeżywanie jej. Jestem też bardzo wrażliwą osobą z wieloma przemyśleniami, którymi dzielę się w social mediach. W życiu mam poczucie misji tworzenia rzeczy pięknych, które jednoczą ludzi.
Moje plany są różnorodne. Przede wszystkim w tym roku czeka mnie skomponowanie utworu dyplomowego – dla wielkiej orkiestry symfonicznej! – który zwieńczy moje studia. Przy tej okazji będę chciała zorganizować koncert dyplomowy, na którym będzie można wysłuchać moich utworów z wszystkich lat studiów z muzyki klasycznej, jak i filmowej. Na wszystkie te wydarzenia serdecznie zapraszam!
O mszy można opowiadać tak dużo, że stanie się przedmiotem pracy magisterskiej Miłosza Rybarskiego pt. Gatunek mszy w muzyce polskich kompozytorów XXI wieku. To dotychczas mój najważniejszy utwór, dlatego bardzo zależało mi, aby doszło do jego wykonania. No i udało nam się dwa razy, w Gdańsku i w Sopocie, zbierając muzyków z wszystkich czterech wydziałów Akademii Muzycznej w Gdańsku – a całością dyrygował genialny Michał Kozorys. W Mszy starałam się stworzyć muzykę dla wielu ludzi – nieważne, czy są wykształceni muzycznie, czy nie mają o niej żadnego pojęcia! – jednocześnie komponując bardzo wartościowe dzieło, zarówno pod względem muzycznym, jak i emocjonalnym. Po koncercie zebrałam fascynujące relacje dotyczące tej muzyki oraz skojarzenia nie tylko z muzyką klasyczną, ale i filmową czy z gier.
Bardzo dziękuję za poświęcony mi czas.