Smaki Lubelszczyzny
Już samo wyjście na rynek Lublinie może stanowić wyjątkowy spacer kulturalny. Dookoła galerie i galeryjki, urocze ogródki z przysmakami typowymi dla Lubelszczyzny, w tym mniejszości żydowskiej. Jest i sztuka ludowa, i współczesna. Zaskakuje wielość inspiracji. Oto mekka artystów, którym dzień po dniu mija niepozornie.
Na Lubelszczyznę wybrałam się w długi weekend pociągiem z Warszawy. Po dwóch godzinach dotarłam do Lublina, by w przemiłej dworcowej kawiarni poczekać z kolei na autobus, który zawiezie mnie na Podzamcze. Z podsłuchanej rozmowy sprzedawczyni z klientką obdarzoną melodyjnym kresowym akcentem dowiedziałam się, że kawiarenka ma swoje letnie przysmaki – sorbet malinowy, lody czekoladowe z pomarańczą czy słony karmel (nazywany przez niektórych „solonym”); zdarza się i smak brownie prawie tak dobry jak ciasto, i do tego z wiśnią. O mały włos zapomniałabym, po co tak naprawdę tu przyjechałam! Spontaniczna rozmowa pań pobudziła moje kubki smakowe.
Tymczasem czekała mnie wycieczka na zamek na wystawę „Kobieta w podróży” Tamary Łempickiej, zorganizowanej przez lubelski oddział Muzeum Narodowego.
Kobieta w Lublinie
Jak się okazało, i to było niełatwe – po drodze bazarek, budzący miły sentyment do dawnej (upstrzonej straganami) Polski, w której od prywatnych ludzi można było kupić cuda za pół ceny.
Przejdźmy jednak do sztuki… Malarstwo Łempickiej ma swój smak, i to wyjątkowy – geometryzacja ciała ludzkiego oddziałuje na wszystkie zmysły, a intensywność zieleni i błękitów pozwala się rozmarzyć. Jednak taka duchowa uczta aż się prosi o „przystawki”, a tych w okolicy rynku nie brakuje. W Galerii Sztuki „Wirydarz” przy ul. Grodzkiej znalazłam kameralną ekspozycję „Odsłona druga” Jacka Pałucha z uwodzącymi kolorem obrazami, takimi jak „Zabawa” czy „Jurek + Basia = WM”. Tuż obok znajduje się natomiast Galeria Sztuki Ludowej (a tam można znaleźć np. wyjątkowo dowcipną pracę „Jonasz i ryba” Andrzeja Kozłowskiego, prezentowaną w ramach wystawy pokonkursowej „Pradzieje zbawienia. Starotestamentowe wizerunki Boga i człowieka w rzeźbie ludowej” z istotnym podtytułem: „Narracje i interpretacje ludowe. Ogólnopolski przegląd twórczości ludowej”). Dosłownie kawałek dalej jest zaś Muzeum Literatury im. Józefa Czechowicza, w budynku, w którym na przełomie XIX i XX w. żył Jan Riabinin (historyk i archiwista, badacz dziejów Lublina), a w XX w. mieszkał i tworzył jego syn Sergiusz Riabinin (przyrodnik, poeta i myśliciel). Po tych emocjach warto zatrzymać się w jednej z fantastycznych knajpek, takich jak „Magia”, „Pub u Szewca” czy „Zaczarowana dorożka” ze specjałami lubelskimi lub w pobliskiej „Mandragorze” z kuchnią żydowską, w której na dokładkę co piątek rozbrzmiewa tradycyjna muzyka tematyczna – nie muszę chyba dodawać, że podawana na deser pascha z migdałami jest prawdziwym rarytasem, a jeśli ktoś preferuje słone posiłki lub w piątki unika mięsa, to ucieszy się z najrozmaitszych śledziowych wariacji; nie brak i napitku z procentami, ale kierowcom warto polecić specjalny izraelski napój bezalkoholowy, który również można znaleźć w karcie.
Spacer trwa… Po drodze intrygujące zejście do dostępnych dla zwiedzających podziemi, jarmark z lokalnym przysmakiem – cebularzem, Brama Grodzka… Przebudowane centrum zaś zachwyca przestrzenią i elegancją, przytłacza ilością ofert lodów rzemieślniczych (!), imponuje pomysłowością, jeśli chodzi o różne atrakcje, jest i fontanna. Po zaledwie dziesięciu minutach docieramy do Centrum Kultur, gdzie znajduje się siedziba Ośrodka Międzykulturowych Inicjatyw Twórczych „Rozdroża”, organizatora arcyciekawego Festiwalu Tradycji i Awangardy Muzycznej „Kody” w Lublinie. Na miejscu warto spędzić więcej czasu – jest tutaj i plenerowa ekspozycja fotografii autorstwa Mirosława Iskry pt. „Przebudzenie” (para zakochanych sfotografowana w maskach przeciwgazowych zdecydowanie dała mi do myślenia!), i Galeria Brut (udało mi się zobaczyć małe przedstawienia figuratywne i abstrakcyjne z gliny autorstwa Karola Narodowca), i frapująca wystawa partytur graficznych oraz instalacja z połamanych i zużytych stroików saksofonowych pt. „Felix” Matsa Gustafassona. Tymczasem z sal prezentujących wystawę „Art. dekoracyjne” można by i nie wychodzić wcale. Praca „Fakir” (2015–2022) Jacka Fijałkowskiego działa hipnotycznie, a „Trzepot” (2022) Anny Pol, Marianny Sztymy i Magdy Wolnej każe chłonąć oczyma ceramikę jak obraz i smakować koloru niebieskiego tak, jakby każdy ceramiczny skrawek utkanej z talerzy konstrukcji mógł właśnie temu służyć. Można zatem smakować sztuki, można i dogadzać swemu podniebieniu. Będąc w Lublinie, warto zajrzeć do każdej przestrzeni wystawienniczej, a później wziąć regionalny cebularz w rękę i wyruszyć w drogę.
Puławy, wąwozy i rzeka
Udałam się do Puław; mimo że spędziłam tam zaledwie półtorej godziny, zdążyłam dowiedzieć się co nieco nie tylko o mieszkańcach Puław, lecz także pobliskiej Końskowoli oraz spróbować w barze obok dawnego dworca autobusowego równie gorących jak letnie słońce flaków po puławsku. Właściwą destynacją był jednak, oczywiście, Kazimierz Dolny nad Wisłą. Zmęczona upałem, przywitałam go na rynku drinkiem na życzenie i iście królewską szarlotką. Co prawda ta ostatnia nijak się miała do żydowskiej paschy z lubelskiej „Mandragory”, niemniej stanowiła ciekawy przykład jeszcze jednej szarlotkowej wariacji – tym razem jabłka zostały połączone z kremem, bajkowo. Wędrując malowniczą ulicą Góry, minęłam zabytkowy kościół farny św. Jana Chrzciciela i ruiny zamkowych murów po lewej stronie, zaś cudowną – zwłaszcza o zachodzie słońca – Górę Trzech Krzyży po prawej (notabene, napis i fragment modlitwy na jednym z nich odwołuje się do XVIII-wiecznej zarazy, jakie to dziś aktualne!). Wreszcie dotarłam do magicznej willi z balkonami i z nastrojowym, pełnym drzew ogrodem z zachęcającą liliową ławeczką i błękitnym stolikiem pod jedną z brzózek – kącik jak z bajki. To w tym domu spędziłam noc, dziękując za każdą minutę snu w tej dobrej przestrzeni. Rano powitał mnie świergot ptaków i słońce zaglądające do okien. Wybrałam się żwawo ku nowym przygodom, przede mną był słynny w tych stronach i uwielbiany przez filmowców Wąwóz Korzeniowy (zwany też Korzeniowym Dołem). Po drodze zadziwiła mnie hojność mieszkańców, którzy tu i tam wystawili stanowiska samoobsługowe, zachęcając do nabycia za parę groszy czereśni bądź truskawek pozostawionych z krótką i sensowną adnotacją: „myte”. W tej formie można było też ugasić pragnienie lemoniadą z cytrusów. Sam Wąwóz Korzeniowy to miejsce ze wszech miar piękne, jakby przez wieki rzeźbione naturą. Na jego końcu znajduje się przeurocza Klubojadalnia, w której można usiąść… na łóżku, sankach bądź w starym samochodzie (!). W repertuarze kucharza zdrowa kuchnia, a przemiłe kelnerki serwują ziołowe napary i wymyślne napoje chłodzące, m.in. lemoniadę z lipy.
Po nieco dłuższym odpoczynku udałam się na wielogodzinny spacer poprzez wsie i wąwozy, następnie brzegiem Wisły aż do centrum Kazimierza. Po drodze spróbowałam – znów na stanowisku samoobsługowym – domowej roboty, przepysznych racuchów we wciąż chlubiącym się średniowieczną zabudową i całkowicie pozbawionym asfaltowej drogi Mięćmierzu, skosztowałam także różanej kawy w Parku Miliona Róż i Zabytków Kresowych niedaleko kamieniołomu (z którego ponoć już w XIV w. wydobywano wapień!) oraz słusznych rozmiarów pistacjowego sernika w hotelu i restauracji Spichlerz. Syciłam się też niezliczonymi ilościami doznań – obserwacją stateczków na rzece i turystów spieszących na prom do Janowca (rokrocznie odbywają się na tym terenie pokazy towarzyszące Festiwalowi Filmu i Sztuki Dwa Brzegi w Kazimierzu Dolnym), udało mi się też pogłaskać kilkutygodniowe kozy i zgłębić mapę ścieżek rowerowych. Te małe „sukcesy” uczciłam lampką martini w umieszczonym na statku barze (swoją drogą, oferującym też interesujący wybór ryb, takich jak sandacz, dorsz czy miruna oraz organizującym codziennie rejsy wycieczkowe po Wiśle w kierunku Wyspy Krów, starego młyna w Mięćmierzu i zamku w Janowcu), bardzo blisko Małego Rynku, przy którym z kolei można spróbować pierogów lubelskich w Plebanka Bistro, pierogów z gęsiną w Starym Domu, a na deser pysznej czekolady w bodaj pierwszej otworzonej w tych stronach kawiarni Wedel. Albo można pójść wprost na Duży Rynek – ten z przynoszącym szczęście posągiem psa dumnie patrzącego na przetaczające się tu tłumy – aby posmakować lodów o smaku rokitnika, czarnej wanilii czy… awokado z orzechami. Jeśli zaś pora nie będzie za późna, polecam kawę w przemiłym ogródku „U Esterki” w dawnym budynku synagogi, skąd już dosłownie dwa kroki do uliczki usianej lokalnymi galeriami. Istny Lublin w miniaturze, dzięki czemu tym bardziej uroczy. I co ważne – ponieważ wciąż powstają nowe obrazy, warto tu przyjechać nie tylko po regionalne wypieki (koguty!), krówki czy nalewkę. Można z Kazimierza po prostu wyjechać z obrazem. Albo chociaż z własną karykaturą szkicowaną na zamówienie na rynku. A znam i takich, co sami byli artystami i wyjechali z Kazimierza Dolnego z cygańską wróżbą otrzymaną przy stole.