Smaczne kwiaty
Jedzenie kwiatów czy chwastów nie jest fanaberią ani modą. Jemy je od dawna. I to nie tylko kapustę, kalafiora czy karczochy. Nawet figa w rzeczywistości też jest owocostanem rzekomym, powstałym w wyniku rozrośnięcia osi kwiatostanu. By nie wspomnieć o jadalnych kwiatach rumianku, lipy, kopru włoskiego, chabrów, hibiskusa czy podbiału, których napary pija się od wieków. No i oczywiście różane konfitury, woda z kwiatów pomarańczy, syrop z mniszka, kwiatów dzikiego bzu, szafran, lawenda, goździki…
Kwiaty to najwdzięczniejszy temat malarski oraz skomplikowana symbolika bukietów vanitas. To tulipanowa gorączka w XVII-wiecznej Holandii, podstawa początków farmacji. Czyste piękno.
Jednak tak naprawdę kwiaty to narządy rozrodcze roślin. Może właśnie dlatego w jedzeniu kwiatów jest coś niepokojącego? Biorąc do ust płatek kwiatu, ma się wrażenie, że robi się coś niewłaściwego. Zapylenie to przecież akt seksualny rośliny!
Kwiaty jadłam, tak jak wszystkie dzieci, od zawsze. Zanim spróbowałam mrówki czy biedronki, wysysałam słodki nektar z koniczyny, zjadałam „serduszka” tasznika, skubałam kwaśne, pasiaste kwiatuszki szczawika zajęczego. Najbardziej smakowały mi kwiaty wiśni i jabłoni. Zjadałam je w tajemnicy, siedząc na jabłonce w sadzie u dziadków. Smakowała mi również „karma dla kurczątek”, którą przygotowywałam z babcią, mieszając kwiaty i łodyżki krwawnika z twarogiem. Gdy babcia nie patrzyła, dosypywałam cukru. Mam nadzieję, że tym nie zaszkodziłam kurzym pisklętom.
Gdy miałam dosyć świata, chowałam się w pustym pokoju, gdzie na podłodze, na rozłożonych papierach suszyły się kwiaty róż, podbiału, chabrów, rumianku, maków. U sufitu wisiały bukiety mięty, kopru i wielu innych ziół. Wszystko w zielonej poświacie, gdyż okienko tego pokoiku pod dachem zarośnięte było obrastającą cały dom winoroślą. Wystarczyło je otworzyć, wyciągnąć rękę i już można było zjadać nagrzane słońcem winogrona. U babci trzeba było pracować. Jeśli zdarzyło mi się przyjechać wiosną, szłam z dziadkiem „na mlecze”, czyli na łąki zbierać żółte kwiatuszki podbiału, z których (po wysuszeniu) piliśmy herbatkę. Zbieranie oraz suszenie kwiatów i ziół było pewnego rodzaju koniecznością, gdyż herbata, którą kupowało się w sklepie, nie była smaczna. Do tego dołączały się wieczne problemy z zakupem cukru. Dziadkowe ule, a właściwie zamieszkujące je pszczoły dzielnie niwelowały ten problem w naszej rodzinie. Dla nich na polu kwitła koniczyna, a przed domem dwie wielkie lipy i akacja. Pod koniec wiosny musiałyśmy z siostrą zrywać chabry i maki, obrywać płatki piwonii oraz róż. Nie było to najciekawsze zajęcie dla kilkuletnich dziewczynek. Gorsze było tylko zbieranie jagód w lesie. O wiele bardziej wolałam „obierać lipę”. Dziadek wynosił wtedy do sadu metalowe łóżko, na którym siadałyśmy z babcią, a obok nas leżały olbrzymie gałęzie kwitnącej lipy, z której należało obrywać kwiaty. Woń kwitnącej lipy to jeden z moich ulubionych zapachów. Wraz z nim wracają wspomnienia niezwykłych historii opowiadanych przez babcię przy skubaniu kwiatów, smak lizaków-kogutków, które były nagrodą za „ciężką pracę”, odgłosy wsi, dochodzące z oddali, spokój i słońce. Jeśli udało mi się przyjechać jesienią, to oprócz porannego zbierania opadłych nocą śliwek – renklod, „kozich cycków” (małe, podłużne śliweczki), węgierek oraz gruszek – chodziłam z dziadkiem pod las, by zrywać nawłoć, z której babcia robiła syrop przeciw przeziębieniu.
Gdy podrosłam, a dziadkowie odeszli do innego świata, zapomniałam o zbieraniu jadalnych kwiatów.
Przypomniały mi się, gdy kolega podarował mi starą francuską książkę kucharską z przepisem na cukierki z fiołków. Droga, którą szłam codziennie z synkiem do przedszkola, wprost usłana była fiołkami! Zwłaszcza trawnik przed starą, opuszczoną willą tonął we fioletach i zieleni! Uzbieraliśmy piękny, cudownie pachnący bukiet. Niestety, cukierki się nie udały… Zaczęłam więc szukać sposobu, by móc naprawdę delektować się zapachem i smakiem fiołków. Wikipedia jeszcze nie istniała, dlatego trwało to dosyć długo.
Robiłam próby zatapiania fiołków w galaretce, gotowałam je jak konfitury, ucierałam jak płatki róży, suszyłam, zalewałam spirytusem. Najbardziej polubiłam je – poza oczywiście nalewką fiołkową – gdy po pomalowaniu białkiem jaja i posypaniu cukrem suszyłam kwiatki przez 20 minut w najniższej temperaturze w piekarniku. Po takiej obróbce są fioletowe, chrupiące i pachnące. Nie omijam żadnej okazji, by zebrać fiołki, gdy kwitną. W tym roku wyciągałam je wraz z pierwiosnkami spod śniegu! Były bardzo dzielne. Ze wszystkich sił starały się pachnieć i fioletowieć.
Kolejna przygoda ze smakowaniem kwiatów to wyprawa na dziką plażę, a właściwie do lasu wydmowego, gdzie zasadzono, lub same się zasiały, krzaki róży karbowanej (cukrowej), które rozrosły się w olbrzymie pole. Słuchając szumu morza, odurzona zapachem, zbierałam płatki tych niezwykłych kwiatów, dziwiąc się, że kwitną we wrześniu. Wieczorem, w naszej maleńkiej przyczepie kampingowej, przy świetle świec i ryku jeleni, odbywających w lesie swe gody, ucierałam płatki, próbując różnych cukrów – od buraczanego po dietetyczny.
Trzecia wielka przygoda ze smakiem kwiatów to spotkanie, którego bohaterką była pani Małgorzata Kalemba-Drożdż, autorka książek o jadalnych kwiatach, chwastach i drzewach. Wszyscy zebrani zostali poczęstowani daniami z kwiatów, które bardzo mi smakowały. Zaczęłam więc na dobre próbować kwiatów. Nawet tych miejskich, „ołowianych”… Cóż, mieszkam w wielkim mieście. Po cichu sadzę w swoim maleńkim ogródku fiołki, róże, lawendę, dziki bez. Na szczęście mieszkam daleko od ulicy i mam nadzieję, że moje kwiatki są zdrowe. Na wakacje staramy się jeździć przed lub po sezonie, w miejsca bezludne, zalesione, gdzie jeszcze rosną nieskażone kwiaty i owoce. Pakuję do bagażnika słoiki i słoiczki, moździerz, atlas roślin, książki pani Małgorzaty, ale także farby i pędzle, bo kwiaty przede wszystkim są piękne i wielką frajdę sprawia mi również ich malowanie. W tym roku po raz pierwszy odwiedziłam Hiszpanię. Nie odważyłam się ucierać cudownie kwitnącej bugenwilli, wiedząc, że może być, tak jak i kwitnąca tu róża jerychońska, silnie trująca. Staram się zbierać tylko takie rośliny, które dobrze znam. Kwiaty, tak jak grzyby, należy zbierać rozważnie, a jeszcze rozważniej ich próbować. Niektóre trujące rośliny są bardzo podobne do tych, które można bezpiecznie zjadać. Czasem też zastosowanie danego kwiatu w ziołolecznictwie nie jest jednoznaczne ze stanem naturalnym tej rośliny. Nie warto więc ryzykować. Kochając herbatkę z hibiskusa i wiedząc, że wszystkie róże są jadalne, odważyłam się utrzeć razem te dwa hiszpańskie kwiaty z cukrem, dodając nalewki różanej oraz cytryny. Wyszła całkiem smaczna konfitura, którą dodałam do ciasta. Zresztą, zainspirowana blogiem „Trochę inna cukiernia”, prowadzonym przez panią Małgorzatę, gdy oczekuję gości, próbuję przygotować coś kwiatowego. Raz jest to sałatka z kolorowymi begoniami oraz stokrotkami, innym razem są to lody z mrożoną begonią w czekoladzie. Piekę ciastka z suszonymi płatkami róży i mielonym kwiatem granatu. Najbardziej lubię jednak ozdabiać kwiatami dania, zarówno słodkie, jak i wytrawne. To świetna zabawa. Zarówno z dziećmi, jak i z dorosłymi. Doskonale pije się kwiatowe nalewki w miłym towarzystwie, dzieciom dodając lodowo-kwiatowe serduszka do lemoniady z fiołkami.
Niekoniecznie trzeba zjadać kwiaty, ale ozdobione nimi potrawy wyglądają naprawdę pięknie!
Wyzwaniem, które postawiła swoim wielbicielom pani Małgorzata, jest tort z wietrzyka według Juliana Tuwima:
Wszystko stygnie: zupka z muszek na wieczornej rosie,
Sześć komarów nadziewanych w konwaliowym sosie,
Motyl z rożna, przyprawiony gęstym cieniem z lasku,
A na deser – tort z wietrzyka w księżycowym blasku.
Autorka zrobiła go z fiołków, bezy i waty cukrowej. Mam inny pomysł. Czekam na wenę i czarne jagody. Fiołki w cukrze oczywiście odegrają główną rolę!
Mój przepis na ciasteczka o smaku lata
1 szklanka zmielonych płatków owsianych
1/2 szklanki otrąb gryczanych (lub innych)
1/2 szklanki mielonych migdałów
1/2 szklanki mąki z amarantusa (lub innej)
1/4 kostki masła (roztopionego) lub 2 łyżki oleju
1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki sody
1 kubeczek (125 g) jogurtu (może być owocowy)
2 łyżki cukru z kwiatów palmy kokosowej (lub innego)
suszone płatki róż, kwiatki czarnego bzu (jeśli są), szczypta soli, otarta skórka z 1 pomarańczy i sok.
Ciasto włożyć na 30 min do lodówki.
Z ciasta formować kulki, spłaszczać je i kłaść na blachę wyłożoną papierem do pieczenia. Piec w 200 st. przez ok. 10–12 min. Wystudzone polać roztopioną czekoladą i udekorować begonią, mielonym kwiatem granatu lub innymi jadalnymi kwiatami.
Smacznego!