Słynne dzieła muzyczne, których premiery były porażką
Teatr La Fenice w Wenecji, 6 marca 1853 roku, prapremiera Traviaty Giuseppe Verdiego ponosi spektakularną porażkę, o której nazajutrz kompozytor pisze w liście do swojego asystenta: „Traviata wczoraj wieczorem fiasko. Moja wina czy śpiewaków? Czas to osądzi”. I czas osądził.
Według platformy Operabase, która od 1996 roku dokumentuje działalność operową z ponad 3000 teatrów na całym świecie, obecnie Traviata jest drugą najczęściej wystawianą operą – zaraz po Czarodziejskim flecie Mozarta, który to, nawiasem mówiąc, od samego początku cieszył się uznaniem wśród publiczności. Utworów, których pierwsze wykonania nie wzbudziły entuzjazmu, jest zapewne wiele, jednak niektóre słynne dzieła poniosły wręcz legendarne premierowe fiasko. Powody bywały przeróżne: od idei wyprzedzającej swoje czasy i niezrozumienia przez publiczność, po sytuacje zupełnie prozaiczne, jak złe przygotowanie muzyków, niefortunny wygląd divy, nieżyczliwość środowiska muzycznego czy też pijany dyrygent (sic!). Różne też były reakcje samych kompozytorów na niespodziewane niepowodzenie: od kompletnego załamania się, po pewność, że utwór i tak zostanie okrzyknięty arcydziełem.
W przypadku wspomnianej Traviaty powodu porażki prapremiery możemy dopatrywać się przede wszystkim w nowatorskim wyborze treści opery, którą kompozytor postanowił oprzeć na Damie Kameliowej Alexandra Dumasa syna. Powieść zainspirowana jest autentyczną biografią paryskiej kurtyzany, Marie Duplessis, i historią jej romansu z pisarzem. W trakcie komponowania Verdi pisał: „Akcja toczy się współcześnie. Być może ktoś inny dokonałby innego wyboru ze względu na przyzwoitość, epokę lub z powodu tysiąca innych głupich uprzedzeń… Ale ja robię to z wielką przyjemnością”. Niestety nie tego spodziewała się publiczność operowa, przez stulecia przyzwyczajana do zgoła czegoś innego, a więc opery osadzonej w odległych czasach i krajach, z mało realistycznym librettem. Oczekiwano ciekawych kostiumów i masek, a nie aktorów grających zwyczajnych ludzi we współczesnych strojach (choć pamiętać należy, że wenecka cenzura przezornie nakazała przesunięcie akcji dzieła ze współczesności do czasów kardynała Richelieu, a więc przełomu XVI i XVII wieku). Gwoździem do trumny, którą były salwy drwiącego śmiechu, okazał się wygląd śpiewaczki, grającej chorą na gruźlicę kurtyzanę – primadonna Fanny Salvini-Donatelli do najszczuplejszych nie należała. Verdi od początku zdawał sobie sprawę, że aparycja aktorki odgrywać będzie ważną rolę, jednak jego usilne próby zamiany solistki spełzły na niczym. Po fiasku prapremiery kompozytor natychmiast zakazał wznowień, jednak wierzył, że czas pokaże wielkość dzieła, co nastąpiło już w następnym roku, a triumfalny pochód Traviaty trwa do dziś.
Podobny los spotkał 22 lata później prapremierę Carmen Georgesa Bizeta w paryskiej Opèra-Comique (3 marca 1875). Gdy dyrektor opery dowiedział się, o czym będzie nowe dzieło Bizeta, miał wykrzyknąć: „(...) złodzieje, Cyganie, robotnice! W Operze-Comique, teatrze rodzinnym! Teatrze, gdzie się swata młode pary! Spróbujcie chociaż jej nie zabić! Śmierć w Opèra-Comique, tego jeszcze nie było!”. Bizet jednak rady nie posłuchał i główną bohaterkę uśmiercił. Doszło więc do pomieszania gatunków (opera komiczna, która kończy się tragicznie), której paryska publiczność wybaczyć nie mogła. Skandal wzbudziła też „niemoralność” tytułowej bohaterki – buntowniczej Cyganki, która uwodzi żołnierza. Sama muzyka również nie spotkała się z uznaniem. Nazwano ją „dziwaczną”, zarzucano wulgaryzm, cyrkowość i „skażenie wagneryzmem” (choć akurat do Wagnera tutaj daleko…). Bizet zmarł niespodziewanie na serce 33 dni po premierze. W przeddzień śmierci dostał wiadomość, że opera wiedeńska przyjęła Carmen do swego repertuaru, co było początkiem światowego sukcesu opery, którego jednak kompozytor już nie doczekał.
Za jedną z najbardziej katastrofalnych premier w historii można z pewnością uznać pierwsze wykonanie Cyrulika sewilskiego Gioacchino Rossiniego 20 lutego 1816 roku w rzymskim Teatro Argentino. Publiczność od samego początku była źle nastawiona i przyszła z zamiarem utarcia nosa młodemu kompozytorowi, który ośmielił się sięgnąć po to samo libretto, co szanowany i sędziwy już Giovanni Paisiello. Nie pomogły starania Rossiniego, który, by załagodzić sytuację, zmienił początkowo tytuł opery na Almaviva o sia L’inutile precauzione, a także napisał wyjaśnienie dla publiczności, w którym wychwalał dzieło rywala. Poplecznicy Paisiellego mieli rozpocząć wieczór od wyśmiania stroju Rossiniego, który przyszedł dyrygować ubrany na modłę hiszpańską. Jednak to, co się wydarzyło później, można nazwać istną komedią wypadków: rozstrojona gitara akompaniująca początkowej arii, potknięcie się jednego ze śpiewaków, który musiał zaśpiewać swoją arię z krwawiącym nosem, a na koniec szalony kot, który wdarł się na scenę, siejąc popłoch wśród wykonawców. Wszystko to sprawiło, że śpiewacy ledwo mogli się przedrzeć przez ścianę pomieszanych śmiechów, krzyków i gwizdów. A Rossini? Po pierwszej części miał pójść do domu z powodu złego samopoczucia, a w liście do matki wyraził nadzieję, że publiczność na pewno zmieni swój osąd, gdy tylko usłyszy muzykę, co było niemożliwe podczas premiery. I rzeczywiście tak się stało – już podczas drugiego wykonania publiczność doceniła geniusz młodego kompozytora, a Cyrulik sewilski stał się najsławniejszą operą Rossiniego i jednym ze sztandarowych przykładów opery buffa
Nie do końca wiadomo, jakie powody skrywały się za porażką prapremiery Madame Butterfly Giacomo Pucciniego, która miała miejsce 17 lutego 1904 roku w mediolańskiej La Scali. Istnieją hipotezy, że podobnie jak w przypadku Cyrulika sewilskiego Rossiniego chodziło o niechęć środowiska muzycznego, tym razem skierowaną w stronę wydawnictwa Ricordi, z którym współpracował Puccini. Już pierwsza aria Quanto cielo została wygwizdana, gdyż publiczność uznała ją za zbyt podobną do melodii z wcześniejszej opery Pucciniego – Cyganerii. Gdy na początku aktu II orkiestra imitowała śpiew ptaków o wschodzie słońca, z widowni dało się słyszeć naśladowanie piania koguta czy muczenia krowy. A gdy wiatr lekko podwiał kimono Madame Butterfly, uwidaczniając krągłe kształty divy, nieprzystające do wizerunku gejszy, ktoś z publiczności zaczął głośno krzyczeć, że Butterfly jest w ciąży (słynna wówczas Rosina Storchio niecały rok wcześniej urodziła synka – owoc jej romansu z ówczesnym dyrektorem La Scali, Antonio Toscaninim). Opera została szybko zdjęta z afisza, a teatr zażądał zwrotu 20 tysięcy lirów tytułem odszkodowania. Kompozytor rozgoryczony złym przyjęciem, który nazwał „linczem”, posłuchał dobrych rad i w ciągu kilkunastu dni przerobił utwór: podzielił go na 3 części, skrócił go i przeredagował. Już kolejne wystawienie opery w maju 1904 roku w teatrze muzycznym w Brescii spotkało się z gorącym przyjęciem.
Przenieśmy się na chwilę ze świata opery do świata baletu, w którym również znajdziemy dzieła przyjęte chłodno lub wręcz w atmosferze skandalu. Dość wspomnieć, że wszystkie trzy balety Piotra Czajkowskiego (Jezioro łabędzie – 1870, Śpiąca królewna – 1890 i Dziadek do orzechów – 1892) spotkały się z oziębłą reakcją publiczności. W tamtym czasie muzyka baletowa uchodziła za drugorzędną sztukę, więc muzyka Czajkowskiego uznana została za zbyt ambitną i symfoniczną. Jak to często bywa, cechy te, początkowo krytykowane, dziś uznajemy za najsilniejsze strony tych utworów, które dały początek nowoczesnemu baletowi symfonicznemu. Nieliczni postępowi artyści od początku docenili wielkość dzieł Czajkowskiego. Wśród nich znalazł się wielki organizator baletu rosyjskiego, Sergiusz Diagilew, którego produkcje na zawsze zmieniły oblicze tego gatunku. Jeśli mowa o Diagilewie, to nie sposób nie wspomnieć o najbardziej skandalizującej premierze w historii baletu, a może i historii muzyki w ogóle, kiedy to doszło do regularnej bitwy wśród publiczności, a w przerwie wzywano policję, aby wyprowadziła najbardziej zacietrzewionych awanturników. Mowa oczywiście o Święcie wiosny Igora Strawińskiego, którego premiera odbyła się 29 maja 1913 roku w paryskim Theatre des Champs-Elysees. Już sama muzyka była trudna do zrozumienia, gdyż obalała cały dotychczasowy system rytmiczny. Dodatkowo nowatorska choreografia Wacława Niżyńskiego oraz treść odwołująca się do pradawnych czasów i wierzeń stanowiły w rezultacie mieszankę wybuchową. Tancerze ubrani w workowate stroje, z rzemieniami wokół łydek, w nienaturalnych pozach („Lekarza!” wołano z widowni), zniewoleni przez muzykę, młoda dziewczyna skazana na taniec aż do śmierci jako ofiara złożona bogom… Spór wybuchł na tle ideologicznym pomiędzy konserwatywną częścią publiczności a entuzjastami postępowych rozwiązań. Oprócz gwizdów i wzajemnych obelg doszło do użycia pięści. Według relacji naocznych świadków nawet niektóre damy policzkowały awanturników z przeciwnego obozu. A co na to twórcy? Strawiński pisał: „Po przedstawieniu byliśmy podnieceni, źli, oburzeni… i szczęśliwi”, natomiast Diagilew skwitował wszystko słowami: „Tego właśnie chciałem”. Wszak to on właśnie rozdał darmowe wejściówki młodym ludziom o postępowych preferencjach artystycznych, licząc na wsparcie z ich strony w razie potrzeby…
O tym, że kurtyna przeciwpożarowa może być przydatna nie tylko w czasie pożaru, przekonano się podczas premiery pantomimy Cudowny Mandaryn Béli Bartóka w Kolonii, 27 listopada 1926 roku. Na koniec występu gwizdy i buczenie zgorszonej publiczności były tak ogłuszające, że zdecydowano się na opuszczenie tej kurtyny. Nazajutrz w prasie pisano: „Kolonia, miasto kościołów, klasztorów i kaplic, której chwałę wyśpiewywał Heinrich Heine, doczekała się pierwszego prawdziwego operowego skandalu”. Protesty środowisk konserwatywnych spowodowały, że burmistrz miasta, Konrad Adenauer (późniejszy kanclerz Niemiec i jeden z ojców zjednoczonej Europy), zakazał dalszych przedstawień pantomimy z powodów moralnych. Co wywołało taki skandal? Realistyczne, wypełnione przemocą i erotyzmem libretto, w którym młoda dziewczyna zmuszana jest przez grupę bandytów do uwodzenia przypadkowych przechodniów, aby następnie ich obrabować. Sytuacja zmienia się w makabryczną, gdy obrabowany mężczyzna w stroju chińskiego urzędnika pomimo duszenia i ciosów nożem nie umiera, lecz dalej usiłuje zdobyć obiekt swego pożądania. Choć utwór nie zdobył takiej sławy i rozgłosu jak wcześniej opisane Święto wiosny (jednak Kolonia to nie Paryż…), jego drapieżna i brutalna muzyka uważana jest dziś za jedno z największych osiągnięć ekspresjonizmu muzycznego. Według relacji dyrygenta, a zarazem przyjaciela Bartóka, kompozytor nie przejął się złym przyjęciem dzieła, a jego jedynym zmartwieniem było odzyskanie głosów orkiestrowych oraz wprowadzenie koniecznych, jego zdaniem, korekt.
Na koniec dwa przypadki katastrofalnych premier ze świata symfoniki. Pierwsza z nich odbyła się 16 grudnia 1877 roku w Wiedniu, a jej bohaterem był Anton Bruckner i jego III Symfonia d-moll. Od początku wiele wskazywało na to, że to nie będzie udana premiera – parę dni przed planowaną datą premiery zmarł dyrygent, który zgodził się poprowadzić pierwsze wykonanie symfonii. Koncert przesunięto, a miejsce dyrygenta zajął sam Anton Bruckner, który niestety do najlepszych w tym fachu nie należał – jego dyrygowanie ograniczało się do wskazywania właściwego tempa. Nie pomógł również fakt, że III Symfonia została zadedykowana Wagnerowi, mało lubianemu, delikatnie rzecz ujmując, przez konserwatywną publiczność Wiednia – na partyturze symfonii widnieje dedykacja dla „nieosiągalnego, światowej sławy, wysublimowanego mistrza poezji i muzyki”. Jeśli dodamy to tego fakt, że muzycy Filharmonii Wiedeńskiej byli mało życzliwie nastawieni do twórczości swego rodaka (partyturę wcześniejszej II Symfonii c-moll odesłano do kompozytora z dopiskiem „awykonalna”) oraz niemiłosiernie długi program koncertu, otrzymamy gotowy przepis na porażkę. Jeszcze przed symfonią Brucknera wielu słuchaczy opuściło salę, pozostali zrobili to, wśród gwizdów i krzyków, w trakcie jej trwania. Nawet muzycy zaczęli schodzić z estrady, zanim wybrzmiała ostatnia nuta, a na widowni do końca pozostała jedynie mała grupka wytrwałych fanów i studentów kompozytora – wśród nich 17-letni Gustav Mahler. Bruckner, od zawsze mało przekonany co do wartości swojej muzyki, bardzo przeżył tę porażkę, a trauma zablokowała jego moce twórcze prawie na rok. Do dziś III Symfonia, choć przez znawców uważana za jedną z ciekawszych w dorobku kompozytora, rzadko gości na scenach koncertowych.
Z kolei Sergiusz Rachmaninow premierę swojej I Symfonii d-moll (Petersburg, 28 marca 1897) miał później określić jako „najbardziej bolesną godzinę swojego życia”. Orkiestra była nieprzygotowana, a dyrygent, Alexander Głazunow, znany ze swojej słabości do kieliszka, podobno przyszedł na koncert pijany, co spowodowało, że niektóre fragmenty brzmiały wprost kakofonicznie. Symfonia została wygwizdana, a Rachmaninow, cechujący się małą pewność siebie, od razu uciekł z Petersburga, nie czekając nawet na zebranie głosów orkiestrowych. Wziął ze sobą jedynie partyturę, by następnie zamknąć ją na klucz w szufladzie swojego biurka. Prasa również nie szczędziła krytyki, wykorzystując tę okoliczność do przekonywania o wyższości szkoły petersburskiej nad moskiewską, do której należał Rachmaninow. Wydarzenie to, obok bolesnego rozstania z ukochaną, przyczyniło się do poważnego załamania nerwowego zaledwie 24-letniego kompozytora, który zaprzestał komponowania na parę lat i poważnie rozważał porzucenie kariery kompozytorskiej. Dopiero pomoc terapeuty i poddanie się terapii przez hipnozę pozwoliło mu przezwyciężyć traumę, czego pierwszym owocem był bodaj najbardziej znany utwór Rachmaninowa – II Koncert fortepianowy d-moll. Natomiast I Symfonia przez wiele lat pozostawała dziełem praktycznie zapomnianym. Jak widać, jeszcze w pierwszej połowie XX wieku żywiołowe reakcje publiczności, choć nie zawsze słuszne i sprawiedliwe, nikogo nie dziwiły, a i prasa wydawała odważniejsze niż teraz sądy, często nie przebierając w słowach. Dziś gwizdy i drwiny w salach koncertowych czy teatrach operowych wydają nam się nie na miejscu. Może to kwestia łagodniejszych obyczajów, a może tego, że trudno zszokować czy zgorszyć publiczność, która widziała już prawie wszystko. Kompozytorzy mogą więc odetchnąć z ulgą. Przynajmniej ci, którzy porażek się boją, a za skandalami nie przepadają.