Sentymentalny powrót – „Top Gun. Maverick”
Szczerze powiem, że umyślnie zwlekałem z tą recenzją, gdyż pisząc o takim filmie, jak „Top Gun. Maverick”, nie da się uniknąć spoilerów, a tego raczej nikt nie lubi. Muszę przyznać, że takich tłumów w IMAX-ie dawno nie widziałem. Trudno się w sumie dziwić. Wielu z nas pewnie z czystego sentymentu wybrał się na film, licząc, że chociaż trochę dotrzyma on kroku swojemu oryginałowi sprzed 36 lat. Obejrzałem film dwa razy i na szczęście nie mogę powiedzieć, żebym się nudził.
Idąc pierwszy raz, miałem oczywiste obawy – jak to w takich sytuacjach bywa – czy nie zepsuli tej drugiej części. Tak to bywa z sequelami, że raczej nie są one zbyt udane w porównaniu ze swoimi pierwowzorami. No i wreszcie druga obawa – co zrobiono z muzyką, tak przecież kultową. Pamiętam, jak będąc jeszcze w podstawówce, namiętnie na moim kaseciaku odtwarzałem pożyczoną od kolegi ścieżkę. Dzięki jego uprzejmości mogłem ją sobie nawet przegrać. Ot… Takie domowe piractwo.
Media donosiły, że jednym z trzech odpowiedzialnych za muzykę był Hans Zimmer. Bardzo lubię jego kompozycje, jednak podpisuję się też pod tym, o czym mówią niektórzy miłośnicy serii o Jamesie Bondzie, że niestety swoją muzyką zabił ostatnią część. Nie ten klimat, nie ta muzyka. I oto on również pisze ścieżkę do „Mavericka”. Pierwsze ciarki miałem zaraz na początku, gdy się okazało, że na otwarciu pozostawiono główny temat z tym, jakże charakterystycznym, dzwonem wprowadzającym całą linię melodyczną z pamiętną gitarą solową na czele. I dało się wyczuć to rosnące podniecenie wśród dorosłej widowni, która często przyszła ze swoimi dziećmi czy nawet wnukami. Mnie w udziale przypadł męski wypad z siostrzeńcem, który stwierdził, że był to najlepszy prezent na Dzień Dziecka, jaki mógł dostać.
Jak się okazało, muzyka Zimmera świetnie wkomponowała się w całość obrazu, utrzymując klimat z pierwszej części. Zimmer na siłę nie próbował pisać nowych przebojów do filmu, co tylko pozwoliło sprytnie wpleść fragmenty oryginalnej ścieżki i mocno zadziałać na sentymentach widza.
Kolejna sprawa, która cieszy w tym filmie, to scenariusz. Może ktoś powiedzieć, co nowego można wymyślić o pilotach myśliwców. A jednak się udało. Ehren Kruger, Eric Warren Singer i Christopher McQuarrie napisali skrypt na miarę świetnego filmu akcji, co przyniosło oczekiwany sukces. Nie ciągnięto na siłę starych wątków, ale opowiedziano zupełnie nową historię osadzoną w czasach współczesnych, pokazując Mavericka jako świetnego pilota, testującego nowe maszyny. A że jest najlepszy, zostaje poproszony do przeszkolenia najlepszych wśród młodych pilotów szkoły Top Gun. Historia jest jak najbardziej realistyczna i całkiem prawdopodobna. Brak starych wątków pozwolił też odmłodzić znacznie obsadę filmu. Grająca w pierwszej części Kelly McGillis sama stwierdziła, że nie czuje się już na tyle atrakcyjną kobietą, by na siłę udawać partnerkę dla Toma Cruise’a. Choć ten – przyznać trzeba – trzyma się całkiem dziarsko. Kolejnym ważnym momentem filmu jest spotkanie po latach Ice Mana (Val Kilmer) i Mavericka. Chory na raka gardła Val Kilmer bardzo chciał zagrać w sequelu, mimo że jego choroba praktycznie całkowicie pozbawiła go głosu. Komunikuje się z Maverickiem na początku za pomocą wszechobecnych dziś wiadomości telefonicznych, a podczas spotkania przy użyciu klawiatury komputera. Jednak wzruszający jest moment, kiedy to przy użyciu sztucznej inteligencji Val Kilmer wypowiada tak dobrze znaną kwestię z pierwszej części – „ Kto jest lepszym pilotem, ja czy ty?”. Wykorzystując próbki głosu sprzed choroby Kilmera, wygenerowano jego głos komputerowo, co szczerze mówiąc, wyszło bezbłędnie. Dało się zauważyć znów wzruszenie u niejednego widza.
Trzeba przyznać, że „Top Gun. Maverick” to jeden z najlepszych filmów przynajmniej ostatniej dekady. Zapowiadany jeszcze przed pandemią, utrzymany w ścisłej tajemnicy przez cały ten okres, stał się jednym z najbardziej wyczekiwanych obrazów. Dopiero jakieś pół roku temu zaczęły się ukazywać pierwsze zwiastuny i „kontrolowane przecieki” na jego temat. I już to zapowiadało niezłe kino. Nagrodzony w Cannes długą owacją i pozytywnymi recenzjami krytyków – stał się hitem.
Pomijając kilka absurdalnych scen brawurowego latania samolotem przez Mavericka, nawet zawodowi piloci myśliwców wypowiadali się o filmie bardzo pozytywnie. Bardzo dobrze zostały oddane sceny pokazujące działanie przeciążenia w samolocie na organizm ludzki. Często w takich filmach jest to pomijane czy pokazane w sposób marginalny, tymczasem jest to przecież jeden z ważniejszych problemów, jakie czekają na pilota podczas lotu. Oczywiście same sceny walki i lotów są niemiernie efektowne. Nie licząc efektów specjalnych nakładanych w postprodukcji, trzeba przyznać, że odpowiedzialni za zdjęcia Claudio Miranda i Trevor Fulks zrobili za kamerami kawał świetnej roboty. Zdjęcia naprawdę zachwycają.
Nie powinno więc dziwić, że ten wyreżyserowany przez Josepha Kosińskiego film, kosztujący 170 mln dol., zwrócił się już w pierwszym tygodniu emisji w kinach. Nieoficjalnie mówi się, że do dzisiaj zarobił już ponad 1 mld dol. czystego zysku. A przecież nie wyszedł jeszcze na nośnikach i wciąż jest grany w kinach.
Cóż powiedzieć… Dla mnie i pewnie dla wielu był to powrót do dzieciństwa i pewnych marzeń o karierze pilotów z Top Gun. Jedynym mankamentem – ale takim malutkim – jest piosenka przewodnia w wykonaniu Lady Gagi „Hold My Hand”. W porównaniu z „Take My Breath Away” grupy Berlin, które to promowało pierwszą część, jest to utwór dość słaby, choć wpadający w ucho. A gdy jeszcze przymknie się oczy i wróci pamięcią do filmu… to i on ma swój urok.