Skąpanie w muzyce [relacja z jubileuszowego festiwalu ETNOKRAKÓW/ROZSTAJE]
Na początku lipca w Krakowie odbyła się dwudziesta piąta edycja festiwalu EtnoKraków/Rozstaje. Dla Presto relacji podjęło się dwoje naszych redaktorów, chcąc doświadczyć tego święta muzyki świata z różnych perspektyw. Tomek Domagała– można powiedzieć „świeżak” w temacie kilkudniowej dawki folku na żywo, bez większych oczekiwań. I Iśka Marchwica – z doświadczeniem, poprzednimi edycjami w pamięci i przede wszystkim sporą wiedzą etnomuzykologiczną. Chodząc na różne punkty programu osobno, z zaskoczeniem stwierdzili, jak wielopłaszczyznowy jest tegoroczny line-up i jak doskonale wybrali pod swoje charaktery poszczególne jego elementy.
Iśka: Lato to oczywiście czas festiwali muzycznych i zarówno artyści, jak i dziennikarze wiedzą, że to także czas „żniw”. To na festiwalowych scenach poznajemy perełki z różnych krajów, odkrywamy nowe trendy i to właśnie tu mniej znani muzycy mogą pokazać się chłonnej i nierzadko ogromnej publiczności.
Właściwie od początku istnienia tak właśnie traktuję Rozstaje – jako wielki worek z ciekawostkami, z którego zawsze coś nietypowego wyciągnę. Przez lata festiwal Jana i Joanny Słowińskich zmieniał swój kształt. Były ogromne koncerty na Rynku Głównym, małe intymne spotkania w Klubie Strefa, były wielkie warsztaty taneczne w fabrycznych przestrzeniach, były nazwiska duże i międzynarodowe i byli muzycy nikomu nieznani, którzy rozkwitali na rozstajowych scenach.
Wypatrywałam ogłoszeń odnośnie do 25-lecia jednego z naszych flagowych krakowskich festiwali, bo przez ostatnie lata Słowińskim na pewno nie było łatwo. Zmiany w organizacji całego przedsięwzięcia, okresowa współpraca z Krakowskim Biurem Festiwalowym, pandemiczne ograniczenia, konieczność dostosowania planów i marzeń do realiów budżetowych – to wszystko mogłoby załamać naszych „Rodziców World Music”. Na szczęście po raz kolejny znaleźli dla Rozstajów odpowiednią formułę i sprostali trudnemu zadaniu.
W tym roku Rozstaje odbyły się na styku z krakowskimi Wiankami i tuż po zakończeniu ogromnej, międzynarodowej imprezy sportowej, jaką były Igrzyska Europejskie. Joanna Słowińska zainaugurowała więc święto muzyki świata nietypowym wspólnym koncertem o wschodzie słońca podczas Wianków, a cała impreza przybrała trochę kształt „obozu treningowego”. Można odnieść wrażenie, że 25. edycja Rozstajów wzięła sobie za punkt honoru wykształcenie nowej rzeszy muzyków na kolejne lata, a to za sprawą licznych warsztatów instrumentalnych, wokalnych i tanecznych. Jakby tego było mało – w czwartkową i sobotnią noc publiczność porwała klubowa impreza z etno brzmieniami.
Po raz pierwszy chyba poczułam, że Rozstaje to nie prezentacja muzyki, a skąpanie w muzyce. Mieliśmy okazję zanurzyć się w brzmieniach z różnych stron świata i różnych tradycji. Nie tylko być odbiorcami, ale przede wszystkim – twórcami.
Naphta – techno z lemoniadą
Tomek: Tę rozstajową „kąpiel” zaczęliśmy w czwartkowy wieczór (6 lipca) koncertem, a właściwie live actem Pawła Klimczaka aka Naphta – wrocławskiego DJ-a i producenta, który zaprezentował materiał z ostatniej swojej płyty „Żałość”.
To szalona opowieść o tęsknocie za dawnym światem, w którym człowiek żył w zgodzie i harmonii z naturą i tradycją. Muzyka Naphty to przemyślany i utrzymujący odbiorcę w zaciekawieniu zlepek sampli melodii tradycyjnej muzyki ludowej, przejmujących partii wokalnych i ciężkich, miejscami psychotycznych bitów. Całość skąpana jest w ambientowej elektronicznej zupie.
Nie bez wpływu na odbiór całego performance było jego miejsce. Klub Hevre na krakowskim Kazimierzu doskonale i z pewnym niewymuszonym sentymentem łączy żydowską przeszłość dzielnicy z nowoczesnością. Legendarna już górna sala, w której odbył się pierwszy koncert z głównego bloku Festiwalu, jest nowoczesną przestrzenią, w której każda ściana staje się ekranem. Tego wieczoru otoczyła nas więc nie tylko muzyka odnosząca się do natury, ale też łagodne wizualizacje lasów i łąk. Skromna scena wypełniona była techniką, swego rodzaju loop stacjami i bitmaszynami, z których niczym mechaniczny miedziano-gumowy cyber-bluszcz wychodził gąszcz kabli.
Nie wiem, czy taki był zamysł artysty i organizatorów, ale z koncertu wyszedłem z uczuciem niepokoju i refleksją. To był po prostu dobry koncert, prawdziwa sztuka ze swoją misją pobudzania do zadawania pytań. Zapadnięci w miękkie kanapy, niemal zahipnotyzowani słuchacze mogli poczuć się jak postaci z dystopijnego i cyberpunkowego świata, w którym pozostało już tylko niejasne wspomnienie tradycji i przyrody.
Tęsknota za tym, co minęło, wyświetlona na ścianach i zagrana za pomocą sampli niezwykle mnie poruszyła. Wróciłem do domu z pragnieniem kontaktu z naturą, potrzebą leżenia na trawie, cieszenia się ciepłym wieczorem i wpatrywania się w kojący bezkres gwiazd.
Piątek, piątunio, czyli impreza na całego
Tomek: Piątek na Rozstajach to już zupełnie inny klimat – prawdziwa impreza na dziedzińcu Fortów Kleparz z line-upem tak zróżnicowanym, że aż trudno było uwierzyć, że może złożyć się w dobry koncert. Na początek rockowo-jazzowe bałkańskie szaleństwo zagrane ze słowiańską nostalgią. Potem włosko-cygańska swoboda z odrobiną prawdziwego szaleństwa, a na koniec bujający afrykański funk. Wyszło idealnie.
Koncert otworzyła krakowska formacja Przemka Sokoła – Sokół Orchestra. Po latach grania w stylu „Guča forever” Sokół stworzył materiał zupełnie oderwany od swoich bałkańskich działań. Najnowsza płyta zespołu – „Navia”, której materiał zabrzmiał ze sceny w całości, jest nostalgiczną podróżą w przeszłość, sprytnie opakowaną we współczesne aranżacje. To przestrzenna, odważna i dojrzała muzyka, która bez skrupułów miesza gatunki, takie jak rock, jazz, muzyka ludowa, a momentami nawet jamajskie rocksteady czy dub. Zespół Sokoła – aktualnie w składzie Piotr Bednarczyk (trąbka, klawisze), Bogdan Zięba (akordeon), Jarosław Meus (gitara, buzuki), Krzysztof Wyrwa (gitara basowa), Grzegorz Bauer (perkusja) i Tomasz Czaderski (instrumenty perkusyjne) – rozgrzał publiczność żądną muzyki przestrzennej, szerokiej i oddychającej. Sam Przemek zachwycił grą na lirze korbowej i – oczywiście – trąbce, niestety prawie zupełnie odszedł już od wokalu. Niemniej ja całkowicie dałem się ponieść muzycznej wizji rozgrzanych dróg Europy, prowadzących wprost do gorącego Krakowa, będącego tego dnia stolicą world music.
Nawet najlepszy support nie byłby w stanie przygotować nas na występ włoskiej grupy Mascarimirì. Ich set to było istne szaleństwo, które trudno opisać słowami. Mało tego – nie sądzę, aby domowy odsłuch płyty mógł oddać energię i atmosferę, którą tworzą czterej szaleni Włosi na scenie (pisząc te słowa, cały czas próbuję i mam świadomość, że sama warstwa muzyczna to tylko ułamek ich scenicznej charyzmy). Claudio „Cavallo” Giagnotti wraz z kolegami z zespołu stworzyli mieszankę, która absolutnie nie pozwala ustać w miejscu. A tworzą ją: elektryczna mandolina (Gabriele Martino), tradycyjny bęben ramowy z Salento, czyli tamburreddhu (Alessandro Schito i sam Giagnotti), gitara elektryczna (Matteo Tornesello) oraz elektronika i wokal, za które odpowiedzialny jest wspomniany już charyzmatyczny lider zespołu.
Muzyka Mascarimiri to tradycja podana z romską swadą w wersji elektro. To tradycyjna pizzica (włoski taniec ludowy, wywodzący się z półwyspu Salento), elektroniczne psychodeliczne pląsy, cygański taniec przy ognisku i szalone tempo muzyki. Publiczność zdecydowanie podzielała moje odczucia, szybko dając ponieść się dzikim tańcom pod sceną i energicznemu wywijaniu spódnicami (i torbami czy co kto miał pod ręką…).
Ostatnim wykonawcą na scenie dziedzińca Fortów Kleparz był ghański zespół FRA!. Ten świetnie wyreżyserowany i zrealizowany funkowy koncert, który podtrzymał taneczny nastrój, okazał się idealny na zakończenie koncertowej zewnętrznej części wieczoru.
Piwnica pod Rozstajami
Iśka: Moja nieco romantyczna natura popchnęła mnie w drugi kraniec rozstajowego programu, czyli na niedzielne spotkanie w Małopolskim Ogrodzie Sztuki. Tu na sztalugach rozstawione zostały przepiękne olejne obrazy Władysława Trebuni-Tutki – nestora słynnego muzycznego rodu, inicjatora przełomowego i odkrywczego projektu „Trebunie Tutki & Twinkle Brothers”, prywatnie ojca Krzysztofa Trebuni-Tutki, który jak co roku odgrywał rolę konferansjera i niejako twarzy festiwalu. Czy to w ciasnym klubie, czy na dziedzińcu, czy w eleganckim foyer Krzysztof pojawiał się w pełnym góralskim stroju i trombitą obwieszczał rozpoczęcie programu. Jest to element tradycji, który nigdy nie wychodzi z mody i zawsze mnie zarówno wzrusza, jak i napawa dumą.
Spotkanie z Trebuniami – zgromadzonymi w góralskich strojach i z instrumentami, przy wydobytych z prywatnych kolekcji obrazach Ojca i Dziadka – było aż ciężkie od znaków. Znak czasu, znak tradycji, znak postępu, znak dzierżenia kaganka muzycznego. Był to niezwykle ważny moment dla Festiwalu i samych Trebuniów, którzy na rozstajowych scenach pojawiali się nie raz. Ukłon w kierunku jednego z najważniejszych propagatorów world music i krzyżowania kultur oraz w kierunku naszych tradycji z południa Polski. Kontynuacją tego brzmienia i wspomnień był koncert Trebuniów w drugiej części wieczoru – prosty, z uśmiechem i przytupem, a jednocześnie wzruszający.
Ja nastawiłam się na niezwykle ciekawy projekt rodziny Słowińskich. „Drzewo, dom i stół” to poetycki i nowatorski koncert przygotowany przez Jana Słowińskiego (słowa), Staszka Słowińskiego (muzyka i aranżacje) i oczywiście samą Joannę Słowińską (wokal, skrzypce, bęben i – jak znam artystkę – aranżacje w jakimś stopniu). Jako miłośniczkę poezji śpiewanej jako gatunku od samego początku wciągnęła mnie stylistyka koncertu – z dziwacznymi, melancholijnymi tekstami podkręcanymi nieoczywistą muzyką, balansującą na granicy kameralistyki, jazzu i etno. Całość okazała się intensywna jak mocna arabska kawa, wręcz lepka, ciężka od znaczeń i nastrojów. Głos Joanny przebijał się przez gąszcz muzycznych splotów, to odwołując się do tradycyjnego jasnego białego śpiewu, to szepcząc delikatnie i romantycznie.
Mówi się, że folk to odtwarzanie tego, co powstało dawno temu. Jednak najnowszy projekt Słowińskich temu przeczy. Ani muzyka Staszka, ani instrumentarium, ani warstwa literacka nie były „uwiązane” tradycją, a jednak przenosiły nas do przykurzonych chat, na pola ze snującą się mgłą i do stodół. Jest coś w brzmieniu tego projektu, co każe nam odczuwać głęboką więź z przodkami, a zarazem dumę z nowoczesnych środków wyrazu.
Mój podziw dla samego Staszka Słowińskiego potęgowany był faktem, że tego samego dnia, dosłownie chwilę wcześniej, zakończył inny koncert w ramach festiwalu – na scenie Radia Kraków zaprezentował materiał z Tomkiem Kukurbą (Kroke). Wygląda na to, że polska scena world music wychowała kolejnego wybitnego artystę, o którym usłyszymy jeszcze nie raz. Tymczasem pozostaje mi czekać na albumową wersję „Drzewa…”.
A tym, którzy chcą zobaczyć, jak Joanna z synem muzycznie „dogadują się” na scenie, polecam obejrzeć koncert sprzed dwóch lat:
Wydawałoby się, że festiwalowe 25-lecie powinno ociekać „złotem” – zatrważającą liczbą artystów, line-upem niemieszczącym się na dwóch plakatach, przemówieniami, podziękowaniami, że powinna być pompa na Rynku Głównym i być może „Rutka” zaśpiewana z Wieży Mariackiej. Tymczasem Słowińscy postawili na klimat świętowania w gronie rodzinnym. Było skromniej, ale emocjonalnie. Były odniesienia do przeszłości i odważne spojrzenie w przyszłość. Gospodyni Festiwalu była widoczna wszędzie i cały czas – rozmawiała ze słuchaczami, tańczyła pod sceną, była obecna i uśmiechnięta. I być może to są te najwyższe wartości, najważniejsze tradycje, których niezmiennie od dwudziestu pięciu lat uczy i które kultywuje EtnoKraków/Rozstaje – wspólnota, współpraca, wspólne spędzanie czasu przy śpiewie i snuciu historii.
Iśka Marchwica
Tomek Domagała