W miejsce braku dobra pojawia się zło [„Raj utracony” w reż. M. Znanieckiego w Teatrze Wielkim w Łodzi]
Długo wyczekiwany „Raj utracony” – monumentalne dzieło Krzysztofa Pendereckiego – doczekał się swojej premiery w Teatrze Wielkim w Łodzi. Reżyser spektaklu Michał Znaniecki stawia pytanie o to, co dzisiaj dla człowieka jest utraconym rajem, i konsekwentnie przeprowadza widzów przez jeszcze żywą i pulsującą historię o ludziach, a właściwie o ludzkiej naturze.
Wyczekiwałam na tę premierę od dłuższego czasu, bowiem była ona zaplanowana jeszcze za kadencji poprzedniej dyrekcji, jednak na termin premiery wybrano dzień związany z obchodami 90. urodzin kompozytora. I słusznie! Takie rocznice zasługują na wyjątkowe świętowanie. Już podczas konferencji twórcy podkreślili, że planują wystawić dzieło w pełnej wersji, co nigdy wcześniej w Polsce nie miało miejsca. A trzeba przyznać, że jest to nie lada wyzwanie, zarówno dla artystów, jak i odbiorców, bo to, czego dzieło wymaga od widzów, to przede wszystkim skupienie, które niekoniecznie w dzisiejszym świecie jest takie proste.
Od pierwszego uniesienia kurtyny widać, że mamy do czynienia z rozmachem. Wszystko zaczyna się od poczucia pustki (mimo że na scenie panuje przepych), która jest pewnego rodzaju zastaną rzeczywistością: braku natury, betonozy, wojen, konfliktów i poranionych ludzi, którzy błąkają się bez celu. Tak wygląda brak raju, pustka i świat, który ludzie sami stworzyli dla własnej wygody.
Scenografia (Luigi Scoglio) budzi zachwyt, często staje się wymownym komentarzem danej sceny. Jest jej tyle, że momentami widz nie nadąża z analizą, bo obraz zbyt szybko się zmienia. Twórcy wykorzystują wszystkie możliwości techniczne sceny. Na deskach teatru pojawiają się obrazy – od apokaliptycznych wizji, mrocznego ognia piekła, aż do soczystego, zielonego raju, który został stworzony na kształt ukochanego przez Pendereckiego ogrodu w Lusławicach. Wszystko zostaje jednak przedstawione w baśniowej, nieco onirycznej konwencji. Szczególny zachwyt budzi wizja, w której drzewa wiszą do góry korzeniami. Zarówno światło (Dawid Karolak), jak i efekty multimedialne (Karolina Jacewicz, Witold Pietrucha) są nieodłącznym elementem scenografii, a niekiedy stają się jej motywem przewodnim. W pamięci zapadł mi szczególnie widok „wielkiej soczewki” ustawionej na środku sceny, która „bierze” pod lupę wybrane obrazy i uwypukla ich kształty oraz szczegóły, tworząc odbiorcom przestrzeń dla nowych skojarzeń. Nieco inne światło rzucają na wyobrażenie twórców postacie aniołów i diabłów, które zdają się wpisywać w konwencję komiksu – przerysowane, stworzone na zasadzie wyraźnego kontrastu. Ta myśl nasunęła mi się w scenie walki aniołów z diabłami, którzy w dość karykaturalny sposób prowadzili tę wojnę.
Łódzki „Raj utracony” to ogrom pracy, ale też ogromna liczba ludzi, którzy wzięli udział w tym przedsięwzięciu. Na scenie można podziwiać znakomicie przygotowanych choreograficznie przez Grzegorza Pańtaka tancerzy TW, którzy bez słów, a za pomocą ruchu zobrazowali to, co o człowieku należało powiedzieć. Do dojrzałych artystów dołączył również Chór Dziecięcy TW (przygotowanie Maciej Salski) – czyste, niewinne głosy dodały mistyczności i wprowadziły słuchaczy w kolejny wymiar muzyki Pendereckiego. Nie można nie wspomnieć o ogromie pracy włożonej przez Chór TW (przygotowanie Rafał Wiecha), którego efektem było poczucie potęgi tego dzieła, a nawet gęsia skórka – w momencie, gdy artyści wyjechali spod sceny jako chór aniołów. Dla takich chwil chodzi się do opery!
Dzieło wybrzmiewa głównie w języku angielskim, jednak fragmenty mówione to teksty wypowiadane w języku polskim przez znakomitego Andrzeja Pieczyńskiego, który w niebywały sposób snuje tę opowieść, wcielając się w samego Miltona oraz Boga. Brzmi i wygląda równie nieziemsko – niczym postać ze złota, człowiek-słońce, złocisty buddyjski mnich z przyszłości.
Na scenie pojawia się aż kilkunastu solistów. Bez wątpienia tego wieczoru królowała Joanna Freszel (Ewa), która w brawurowy sposób poradziła sobie z niezwykle trudnymi partiami. Rozpiętość głosu, mocne brzmienie w każdym rejestrze, umiejętności aktorskie to diament tej inscenizacji! Nie można nie wspomnieć o odtwórcy roli Adam – Mariuszu Godlewskim, który czarował publiczność swoim mocnym i charakternym głosem. W tej nieco „mroczniejszej” części obsady – upadłych aniołów – szczególnie wyróżniał się Moloch (Rafał Pikała), którego każde wejście było gwarancją mocnego, pełnego brzmienia. Scena kocha: symbolikę, udziwnienia, rozmach i monstrualność. Na szczęście Małgorzata Słoniowska dała się ponieść fantazji i stworzyła znakomite kostiumy dla Śmierci i Grzechu. Sprytnie przemycona symbolika, wynaturzenie oraz elementy ludzkich wnętrzności spowodowały, że widz mógł zmagać się ze skrajnymi emocjami. Patrząc na te postacie, czuło się równocześnie obrzydzenie, wstręt i zachwyt. Nie da się o tych rolach zapomnieć i nie tylko ze względu na wizualny aspekt. Jan Jakub Monowid (Śmierć) oraz Agnieszka Makówka (Grzech) byli znakomici! Brawa należą się również Bernadetcie Grabias (Ithuriel) oraz Aleksandrze Borkiewicz-Cłapińskiej (Zephon), które pokazały, że nawet niewielkie wyjścia na scenę warto wykorzystać w pełni i pokazać swoją świetną kondycję aktorską i wokalną.
Tego wieczoru orkiestrę poprowadził dyrektor artystyczny Rafał Janiak. I trzeba przyznać, że Orkiestra Teatru Wielkiego w Łodzi oraz jej dyrygent doskonale poradzili sobie z tym repertuarem. Selektywność, trudne partie solowe oraz nieregularne podziały rytmiczne mogły być nie lada wyzwaniem, na szczęście Rafał Janiak zdaje się być specjalistą w materii twórczości współczesnej. Publiczność miała okazję usłyszeć ogromny aparat wykonawczy, a wśród niego instrumenty, które, jak wspomniał podczas konferencji prasowej dyrektor artystyczny, nie są dostępne w Polsce – w związku z tym zostały one ściągnięte z zagranicy.
Inscenizacja została utkana z nici biblijnej opowieści o pierwszych ludziach oraz na podstawie dzieła Johna Miltona. Ostatecznie można z niej wycisnąć historię niezwykle uniwersalną o człowieku i jego słabościach. Ponadto reżyser wprowadza na scenę niezwykle wymowny dualizm dla postaci Adama i Ewy. W pierwszych ludzi wcielają się tancerze i śpiewacy. Ewa, której głosem jest rewelacyjna pod każdym względem Joanna Freszel, to kobieta, która w swoim życiu przeszła wiele, wie, jakie są konsekwencje grzechu, jest brudna i poczuwa się do tego, by walczyć o swoją godność i niezależność. Wielokrotnie wypomina Adamowi, że nie może być przecież wiecznie tam, gdzie on – „jak żebro czy inna martwa kość”. Druga Ewa – „tańcząca” – to zupełne przeciwieństwo postaci, w którą wciela się Joanna Freszel. Nieroztropna, pełna młodzieńczej ciekawości, nieskalana ludzkim błędem i nieświadoma, że istnieje świat, w którym w miejsce braku dobra pojawia się zło. Adam również ma swoje dwa skrajne odbicia. Dojrzały, doświadczony, nieco apodyktyczny mężczyzna, który nieustannie boi się, że Ewa pod jego nieobecność zbyt się od niego oddali, ale sam nie chce wykraczać poza swoją strefę komfortu. Ruchowa wersja Adama to młodość, chęć odkrywania i zdobywania! Doświadczona Ewa zostaje przedstawiona jako obraz matki wszystkich kobiet, która nie boi się podejmować odważnych decyzji. Adam z kolei gryzie jabłko z miłości, żeby uratować Ewę. I tak opowieść zatacza koło. Adam i Ewa oglądają kolejne pokolenia, które powielają tę samą historię – który to już raz?