Znad obu brzegów Bugu [Łukasz Długosz na festiwalu Eufonie]
Wieczorny koncert piątego dnia V Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Europy Środkowo-Wschodniej Eufonie zaprogramowano pod kątem muzyki polskiej i ukraińskiej. Zgodnie z tegoroczną ideą festiwalu dominowały na nim motywy i inspiracje ludowe. Zaryzykowano jednak przełamanie tej konwencji za pomocą Concerto da camera Krzysztofa Pendereckiego. Rezultat angażował, lecz Symfonia ukraińska Michajła Kałaczewskiego zaprezentowała się najmniej pomyślnie z całego programu.
Być może jest to diagnoza przykra, jednak przemawiają za nią fakty – Mała Suita powstała w roku 1950, gdy niemal czterdziestoletni Lutosławski, choć wciąż kształtował swój wysublimowany język muzyczny, był już kompozytorem stosunkowo dojrzałym i w pełni twórczych sił. Concerto da Camera jako utwór można treściwie opisać znaną sztampą – „późny Penderecki”, czyli kompozytor ustatkowany, doświadczony i wciąż kunsztowny, jednak zupełnie uwiedziony schromatyzowaną, indywidualną wizją neoromantyzmu.
Symfonia ukraińska Kałaczewskiego, zestawiona z tymi utworami, miejscami zabrzmiała blado. Nie mówię tu o jakości wykonania, które w mojej opinii było wzorowe – Ukraińska Orkiestra Symfoniczna „Nadiia”, której muzycy to w większości młodzież, zaprezentowała wyjątkową koncertową dyscyplinę pod batutą Jurka Dybała, z którym nie pracuje przecież na co dzień. W moim uchu problem tkwił w fakcie, że Symfonia ukraińska została ukończona, gdy jej kompozytor miał zaledwie 26 lat. W zestawieniu z Pendereckim i Lutosławskim zabrzmiała więc niczym urokliwa kompozycja poszukującego młodzieńca, której zabrakło dramaturgicznego sznytu i organicznej narracji. Stosunkowo wolne od tych mankamentów było Scherzo kompozycji oraz, w szczególności, jej finał – pozwoliło to zakończyć wydarzenie z przytupem, a nawet zwieńczyć je krótkim bisem w postaci fragmentu drugiej części dzieła. Silnie znużyła, niestety, pierwsza część Symfonii, w której nie znalazło się wystarczająco angażującej narracji i przekonujących napięć i rozwiązań, które mogłyby uzasadnić jej prawie piętnastominutową długość.
Rodzimi kompozytorzy wypadli w wykonaniu naszych wschodnich sąsiadów wręcz wybitnie – zupełnie jakby byli zaznajomieni z Małą Suitą i Concerto da camera od lat. Utworu Lutosławskiego przedstawiać nie trzeba – Mieczysław Kominek w wywiadzie dla Magazynu Presto nazwał go „muzycznym skarbem”, z czym trudno się nie zgodzić. Dla mojego ucha najbardziej interesującą pozycją wieczoru był utwór Krzysztofa Pendereckiego, który pod palcami Łukasza Długosza zabrzmiał wyjątkowo – na pierwszy plan wysunęła się jakość dźwięku, świetnie zresztą dostosowanego do zróżnicowanych nastrojowo fragmentów Koncertu. Uwagę zwróciło również świetne zgranie solisty z poszczególnymi instrumentami orkiestrowymi. Concerto da camera obfituje w dialogowanie pomiędzy fletem a orkiestrą, z czego najbardziej interesujący brzmieniowo jest ustęp z wykorzystaniem fletu i klarnetu basowego. Skomplikowana warstwa rytmiczna i melodyczna tego fragmentu, w sytuacji koncertowej zawsze będąca pewnym wykonawczym ryzykiem, zabrzmiała bardzo przekonująco. Aż szkoda, że Penderecki nie napisał utworu na flet solo, który mógłby wybrzmieć na bis, co tematycznie dopełniłoby program.
To jednak nieostatni hołd dla Krzysztofa Pendereckiego, jaki miał miejsce na Eufoniach. Ich finałem było bowiem wykonanie słynnej Jutrzni, zaledwie dwa dni po dziewięćdziesiątej rocznicy urodzin Mistrza…