Czas stanął w miejscu [koncert w 90. urodziny Krzysztofa Pendereckiego i Henryka Mikołaja Góreckiego w Filharmonii Krakowskiej]
Kraków uwielbia jubileusze i hucznie je świętuje. Filharmonia Krakowska uroczystym koncertem uczciła 90. urodziny dwóch kompozytorów, których muzyka jest nierozerwalnie związana z tą instytucją. Krzysztof Penderecki zajmuje bardzo szczególne miejsce w muzycznej historii miasta, które stało się jego domem. Tu studiował, zakładał z Piotrem Skrzyneckim słynną Piwnicę pod Baranami, stawiał pierwsze kroki kompozytorskie, tu zamieszkał, został rektorem Akademii Muzycznej, która dziś nosi jego imię.
Penderecki nieraz mówił o genius loci i wydaje się, że po prostu lubił wracać do swojego Krakowa. Był uroczym, serdecznym gospodarzem, czekającym na swych gości, częstując filiżanką wyśmienitej herbaty i równie pysznymi słodkościami. Potrafił wspaniale opowiadać nie tylko o muzycznych labiryntach swej twórczości, ale też o pasji do drzew czy lusławickim parku – ogrodzie, do którego przywoził rośliny z wielu zakątków świata. Z zaangażowaniem mówił o fascynacji literaturą oraz poszukiwaniach inspiracji do swych dzieł.
Pierwszą część jubileuszowego koncertu poświęconego uczczeniu pamięci 90. urodzin Krzysztofa Pendereckiego wypełnił utwór niezwykle efektowny – skomponowany w 2001 roku w Bazylei, na zamówienie tokijskiej orkiestry symfonicznej, Concerto grosso na trzy wiolonczele i orkiestrę. Wspaniale słuchało się tego monumentalnego koncertu w mistrzowskim wykonaniu Claudio Bohórqueza, Gautier Capuçona i Arto Norasa oraz Orkiestry Filharmonii Krakowskiej pod batutą jej szefa muzycznego Alexandra Humali. Wiolonczele prowadziły barwny dyskurs – raz po raz kłóciły się zapamiętale, potem burza dźwięków zamieniała się w spokojniejszą wymianę zdań, przechodziła w dialogi, czasem nieco bardziej rozbudowane monologi, by powrócić do potężnej ekspresji wypowiedzi. Fascynująca była obserwacja trzech solistów, dysponujących nieprawdopodobną techniką – prawdziwych wirtuozów instrumentu, którzy zerkając na siebie porozumiewawczo, nie tylko dali autentyczny popis gry, ale też widać po nich było radość wspólnego muzykowania. Radość uczestnictwa w wydarzeniu, którego byli protagonistami.
Concerto grosso jest utworem silnie nawiązującym do dzieł baroku i to nie tylko pod względem formalnym poprzez narrację opartą na budowaniu kontrastowych faz oraz potraktowaniu wiolonczel w formie zespołu – concertina. Pełno tu rozwiązań nieoczywistych i zaskakujących, zabawy konwencją, muzycznych skojarzeń czy nawet żartu, w którym można odnaleźć rytm marsza czy doszukać się echa muzyki klezmerskiej. Są też autocytaty. Te nawarstwienia stylistyczne i tematyczne przy nadzwyczaj rozbudowanej, bogatej brzmieniowo i mieniącej się przeróżnymi barwami instrumentacji prowadzą do atrakcyjnej zarówno dla słuchaczy, jak i wykonawców formy dzieła. Ze względu na swoją różnorodność, ale też złożoność oraz wielość muzycznych wątków, dzięki rozbudowanej dramaturgii i potężnej dynamice dzieło przybiera charakter nieco eklektyczny; staje się nie lada zagadką dla odbiorcy prowadzonego przez liczne odgałęzienia labiryntu i kompozytorskiego zamysłu Mistrza. Penderecki zawsze liczył na inteligencję słuchacza oraz dobre przygotowanie muzyczne czy też wykształcenie ogólne, by w pełni zrozumieć tę swoistą zabawę konwencjami, nawiązaniami i skojarzeniami.
Orkiestra Filharmonii Krakowskiej okazała się doskonałym partnerem dla wiolonczelistów solistów. Alexander Humala jest wielkim admiratorem i znawcą muzyki obu kompozytorów – bohaterów wieczoru. Prowadził orkiestrę bardzo pewną ręką, z wielkim wyczuciem i dogłębnie przemyślną koncepcją interpretacyjną. W pełni panował nad ogromnym zespołem muzyków orkiestry, dając nadzwyczaj precyzyjne wskazówki, co wydaje się być oczywistością i jest absolutną koniecznością przy tak skomplikowanej i rozbudowanej konstrukcji Concerto grosso. Efekt pracy był znakomity i nagrodzony przez licznie zgromadzoną publiczność gorącą owacją.
Po przerwie nadszedł czas na uczczenie drugiego z dostojnych jubilatów – Henryka Mikołaja Góreckiego. Usłyszeliśmy utwór, który przyniósł kompozytorowi światową sławę i wielką popularność: III symfonię pieśni żałosnych op. 36 na sopran i orkiestrę. Całkowicie odmienny charakter i nastrój tej części koncertu spowodował, że na moment czas stanął w miejscu. Jakby wszystko wokół zamarło w dojmującym smutku, melancholii i bezgranicznym cierpieniu. Ponure, utrzymane w niskim rejestrze dźwięki kontrabasów stawały się coraz bardziej nasycone. W monotonnej drodze do kulminacji tematu płynnie dołączały kolejne instrumenty – wiolonczele, skrzypce… by dotrzeć do partii sopranowej. Justyna Khil dysponuje głosem o ciepłej, nieco ciemnej barwie, co wzmocniło przekaz, a dodatkowo nadało jeszcze bardziej przejmującej, jakby modlitewnej żarliwości, zwłaszcza że nadzwyczaj przemyślana, świetnie kontrolowana i prowadzona partia wokalna idealnie wpisała się w zamysł dyrygenta, by całość utworu wywarła wrażenie nieustannego lamentu z gdzieniegdzie pohukującym echem tatrzańskich dolin i wierchów.
Górecki w warstwie tekstowej wykorzystał nie tylko napis – pożegnanie Heleny Błażusiakówny z matką. Inskrypcja wyryta przez dziewczynę na ścianie zakopiańskiego pensjonatu Palace, który w czasie wojny był niemiecką katownią, stała się bezpośrednią inspiracją do napisania utworu, ale kompozytor sięgnął także po fragment z Lamentu świętokrzyskiego czy pieśni wywodzącej się ze Śląska Opolskiego, która jest lamentem matki po stracie syna. Część pierwszą spina klamra kontrabasów, które po kulminacji jakby cofają się aż do wygaśnięcia. Operując prostą instrumentacją, Górecki posłużył się nie tyle cytatami, co nawiązaniami do tematów zaczerpniętych z pieśni kurpiowskiej, śląskiej czy nawet do akordów wyjętych z Mazurka a-moll op. 17 nr 4 Chopina. Pomimo tragicznego wydźwięku III symfonię wieńczy zupełna zmiana nastroju – nagle pojawia się jasność, pocieszenie, ukojenie…
Alexander Humala także ten utwór poprowadził z nadzwyczajną dbałością o logikę, konsekwentnie dążąc do budowania atmosfery wzniosłości, wręcz transcendentalnego uniesienia, pogrążenia w rozpaczy, by na koniec osiągnąć wyciszenie, spokój, przejście do innej rzeczywistości, do tego wymiaru, w którym być może Krzysztof Penderecki i Henryk Mikołaj Górecki mogą prowadzić arcyciekawe dyskursy, bo choć przyszło im tworzyć w tym samym czasie, za życia nie mieli zbyt wielu okazji do spotkań.