Radek Baborák: Waltornia jest do głębi moim instrumentem
O różnicach między pracą solisty i muzyka orkiestrowego, o tym jaką korzyść dla instrumentalisty niesie doświadczenie dyrygowania oraz o CORNO Brass Music Festival z waltornistą Radkiem Baborákiem rozmawia Monika Wrzesińska.
Monika Wrzesińska: Na CORNO Brass Music Festival przyjechał Pan nie po raz pierwszy i - miejmy nadzieję - również nie ostatni. Co Pana przyciąga na festiwal do Zielonej Góry?
Radek Baborák: Nie należę do częstych bywalców festiwali. CORNO Brass Music Festival z ważnych powodów stanowi dla mnie wyjątek: organizatorzy, sposób w jaki festiwal jest prowadzony, radosna atmosfera czy sama koncepcja festiwalu jest w moim odczuciu wyjątkowa. W szczególności połączenie roli nauczyciela, dyrygenta, pracy w zespołach kameralnych i możliwość występów solowych jest dla mnie nadzwyczaj pociągające. Bardzo chętnie biorę udział w tym festiwalu i – prawdopodobnie – również w kolejnych latach będę przyjeżdżał do Zielonej Góry. Tutaj można po prostu wziąć instrument do ręki, coś pokazać studentom, wspólnie poszukać różnych barw i efektów brzmieniowych – i to sprawia mi wiele przyjemności!
Aktualnie jest Pan nie tylko światowej klasy solowym waltornistą, lecz również doskonałym muzykiem kameralnym i dyrygentem. Lecz jeszcze pięć lat temu grał Pan dla najlepszych orkiestr świata, m.in. dla Filharmoników Berlińskich. Czym różni się Pana aktualna praca od angażu w orkiestrze symfonicznej?
Największa różnica polega z pewnością na tym, że teraz sam mogę dobierać swój repertuar i decydować o tym, gdzie będę występował. Praca muzyka jako „wolnego strzelca” niesie ze sobą pewną dozę ryzyka, ale z drugiej strony daje wolność w artystycznej pracy twórczej – najwyższą wartość w tak kreatywnym zawodzie, jakim jest profesja muzyka. Dla mnie jest to czysty luksus, z którego korzystam i który bardzo cenię – i to pomimo egzystencjalnie trudnych okresów jak np. pandemia. To jest trochę jak podróż statkiem po morzu: czasem można przewidzieć pogodę, a czasem nie jest to możliwe. Czasem morze jest spokojne, a czasem burzliwe i może nawet zagrażać życiu. Mnie to jednak odpowiada – czuję, że jestem na swoim miejscu.
Czy w związku z tym nie miał Pan w ostatnich latach chwili zwątpienia, w której rozważałby Pan powrót do życia muzyka orkiestrowego?
Takiego momentu nie było, ale muszę przyznać, że grywam od czasu do czasu z japońskim dyrygentem Seiji Ozawą i jego orkiestrą lub z maestro Danielem Barenboimem w Operze Narodowej w Berlinie. Poza tym nic więcej.
Czy można w takim razie powiedzieć, że zostawił Pan sobie taką małą furtkę do grania orkiestrowego, przy czym wraca Pan do grania zespołowego na własnych zasadach i tylko na tyle, na ile jest to dla Pana fascynujące i dostarcza Panu przyjemności? A poza tym wykorzystuje Pan maksymalnie wolność niezależnego artysty i czerpie Pan pełnymi garściami z bogactwa tego stylu życia?
Dokładnie tak. Przy czym chciałbym wspomnieć, że w minionym sezonie artystycznym rozpocząłem współpracę z West Bohemian Symphony Orchestra Marienbad jako dyrygent i mogę decydować, jakie utwory będziemy wspólnie przygotowywać – jaki koncert, którą symfonię itd. Dzięki temu aktualnie znów regularnie występuję z programem symfonicznym, tylko teraz już zazwyczaj w innej roli.
Skoro od pewnego czasu coraz więcej Pan dyryguje, mógłby nam Pan zdradzić, czy – i ewentualnie jak – praca dyrygenta wpłynęła na Pana jako muzyka? Czy przez te doświadczenia zmieniło się Pana podejście do gry na waltorni?
Faktycznie, trochę zmieniło to moje patrzenie na muzykę. Inaczej podchodzi się do muzyki jako solista, kameralista czy dyrygent. Dla mnie zawsze było ważne, żeby przemyśleć muzykę, którą tworzę, i może nawet trochę mniej poćwiczyć, a za to mieć czas na przemyślenie fraz, różnych barw, sposobów malowania dźwiękiem. I to myślenie się u mnie zintensyfikowało odkąd więcej zajmuję się dyrygowaniem.
Opowiada Pan o barwach i o niuansach kształtowania dźwięku. Podobno Robert Schumann nazywał waltornię „duszą orkiestry”. Czy Pańskie wyobrażenie o dźwięku waltorni zmieniło się na przestrzeni lat? Jakie jest Pańskie „idealne” brzmienie waltorni?
Gram na waltorni odkąd skończyłem 8 lat, czyli prawie 40 lat. Waltornia jest do głębi moim instrumentem i to jest dla mnie zupełnie naturalne. Tak samo naturalnie przychodzi mi grać muzykę Schumanna, Brahmsa, Brucknera – i oczywiście Straussa – w których waltornia odgrywa szczególną rolę i w których wyczuwam istotne korelacje między instrumentami dętymi, a smyczkowymi. Jednakowoż moje wyobrażenie co do dźwięku waltorni rzeczywiście z czasem nieco się zmieniło. Wcześniej wiele utworów grałem szybko i element wirtuozowski był dla mnie priorytetowy. Aktualnie nie szukam już kolejnych, szybkich i wirtuozowskich utworów, chciałbym natomiast na waltorni jak najwięcej śpiewać, coś jakby w stylu bel canto, tak jak śpiewał wielki tenor Enrico Caruso, stosując dużo vibrato. Moi czescy profesorowie zawsze powtarzali: śpiewaj, śpiewaj, śpiewaj! To jest teraz mój styl gry. Czyli pewnie jakieś połączenie stylu szkoły czeskiej, niemieckiej i mojej własnej fantazji.
Studiował Pan zarówno u czeskich, jak i niemieckich profesorów – i to z wielkim sukcesem. Czy miałby Pan jakąś radę dla młodych, studiujących muzyków – co powinni zrobić tak jak Pan, a może właśnie zupełnie inaczej, żeby osiągnąć sukces?
Jako muzyk zawsze bardzo dużo grałem, ale nie czuję się odpowiednim wzorem do naśladowania dla młodych waltornistów. U mnie po studiach wszystko poszło bardzo szybko: od razu dostałem angaż w orkiestrze i od tego momentu przez 15 lat grałem jako muzyk orkiestrowy. Teraz myślę, że za wcześnie zacząłem. Jeśli miałbym coś doradzić studentom, to chyba tyle, żeby jak najlepiej wykorzystali czas studiów i możliwości, jakie wiążą się ze studencką „wolnością” – może nawet warto przedłużyć czas studiów, żeby uzbierać jak najwięcej różnorodnych doświadczeń. Poza tym uważam, że szczególnie istotny wpływ na młodego muzyka ma charyzma, miłość do muzyki i to, czym dany profesor promieniuje jako osoba. W czasie studiów duży nacisk kładzie się na techniczną perfekcję. Uważam jednak, że najważniejsze jest to, czy dany profesor jest w stanie zainspirować swojego studenta.
Pozostańmy jeszcze przez moment przy temacie dźwięku waltorni. Razem ze specjalistą od waltorni, Dietmarem Dürk, skonstruował Pan własny model waltorni. Czy intensywna praca nad budową waltorni wpłynęła na Pański stosunek do instrumentu i zmieniła Pański styl gry?
Konieczne jest małe sprostowanie – przygotowywane przez nas instrumenty nie są zupełnie autorskie, lecz są budowane na bazie tradycyjnego modelu waltorni, przy czym stosujemy inne (niż standardowe) materiały np. jakość blachy odgrywa znaczną rolę. Pracuję w kooperacji z małą, rodzinną firmą, w której bardzo zwraca się uwagę na dokładność i odpowiednie wyprofilowanie instrumentu. Wymagamy od siebie, aby każdy wychodzący spod naszych rąk instrument był tej samej wysokiej jakości. Pomagam Dietmarowi Dürk w ten sposób, że wypróbowuję i rozgrywam nowe instrumenty, doradzam także, co ewentualnie można by zmienić, żeby indywidualne cechy instrumentu odpowiadały zamówieniu danego waltornisty. Generalnie jesteśmy całkiem zadowoleni z efektów naszej pracy. Nie chodzi w niej zatem o produkcję na skalę masową, lecz o zrealizowanie indywidualnego zamówienia.
Kiedy waltornista posiada już swój wymarzony instrument, musi zadecydować, co na nim będzie grał. Pan chętnie podejmuje nowe wyzwania i eksperymentuje z muzyką współczesną, a nawet z rozrywkową. Czy przyświeca przy tym Panu idea popularyzacji waltorni wobec szerszej publiczności? Czy chciałby Pan przy pomocy waltorni popularyzować muzykę klasyczną?
Uważam, że muzyki klasycznej nie trzeba popularyzować, gdyż jest o wiele bardziej skomplikowana niż muzyka rozrywkowa. W czasie pandemii grałem w różnych projektach z moimi dawnymi przyjaciółmi. Wielu z nich w swojej działalności sięgnęło do innych gatunków muzyki, więc graliśmy np. opracowania utworów jazzowych lub kompozycji Piazzolli. Repertuar waltorni można jeszcze spokojnie rozbudować. Na waltorni można grać każdy gatunek muzyki i warto wykorzystać szerokie walory brzmieniowe tego instrumentu. Sam chętnie eksperymentuję z waltornią i czerpię z tego wielką przyjemność.
Wróćmy jeszcze na moment do programu CORNO Brass Music Festival. Na swój występ solowy wybrał Pan koncert Giovanniego Punta. Czym kierował się Pan przy wyborze właśnie tego utworu?
Giovanni Punto był genialnym wirtuozem waltorni. Grał na rogu naturalnym i ja również będę grał na takim instrumencie. Uznałem, że wykonanie koncertu G. Punta na oryginalnym instrumencie może być ciekawym doświadczeniem dla uczestników festiwalu. Podczas tego występu pojawię się na scenie również w roli dyrygenta, co – miejmy nadzieję – dodatkowo ubogaci ten muzyczny wieczór.
Jako waltornista osiągnął Pan praktycznie wszystko. Ma Pan jeszcze jakieś niespełnione muzyczne marzenia lub założone cele, które chciałby Pan osiągnąć? Czy raczej woli Pan skupić się na zachowaniu aktualnego status quo i kontynuować rozpoczęte projekty?
Wydaje mi się, że kontynuacja tego, czym aktualnie się zajmuję, nie jest wcale najgorszym celem, jaki można sobie wyznaczyć (uśmiech). W muzyce jest jeszcze wiele do zrobienia i jest jeszcze wiele utworów, które mogą zostać zagrane. Myślę, że jeszcze nie doszedłem do końca mojej drogi i chcę dalej wykorzystywać najróżniejsze możliwości uprawiania muzyki – jako waltornista czy jako dyrygent. Po prostu w dalszym ciągu zajmować się muzyką i czerpać z tego przyjemność i radość – to jest dla mnie najważniejsze.
W takim razie życzę Panu, żeby ten pozytywny stan jak najdłużej się utrzymał; żeby dalej grał Pan (lub dyrygował) z tak wielką radością i swoją muzyką niezmiennie uszczęśliwiał siebie i swoich słuchaczy. Serdecznie dziękuję za fascynującą rozmowę!