Życie pod sznurek – o tym, co tracimy, nie ucząc się w szkołach improwizacji!
W polskiej szkole muzycznej nie ma lekcji improwizacji, wszelkie samodzielne próby podejmowane przez uczniów są zwykle duszone w zarodku. Dotyczy to zresztą edukacji w ogóle. Rzadko który nauczyciel doceni samodzielne wymyślenie rozwiązania zadania z matematyki bez korzystania z wyuczonego mądrego wzoru. Dlaczego? Skąd ten lęk? Czy usprawiedliwieniem może być stwierdzenie, że trzeba znać bazę, by potem samemu coś wymyślać? A może są inne przyczyny?
Podstawa jest podstawą
W polskiej szkole improwizacja jest źle widziana. Czy mamy na myśli lekcje gry na instrumencie w relacji mistrz i uczeń, jeden na jednego, czy też matematykę w dwudziestoosobowej klasie. Priorytetem jest realizacja podstawy programowej. Jest ona tak przeładowana, że trudno myśleć o dodaniu do programu zajęć czegokolwiek innego. Nauczyciele są rozliczani z jej realizacji i przenoszą to na uczniów. Ma być szybko, porządnie, skutecznie, bez zbędnych dygresji i „filozofowania”. Krnąbrny uczeń, który zadaje „głupie” pytania, dezorganizuje pracę pedagoga lub chce zrobić coś po swojemu, spróbować choćby dojść samodzielnie do jakiegoś rozwiązania, zamiast korzystać z gotowego wzoru, tabelki, kilku odpowiedzi, z których należy wybrać jedną prawidłową – już ma problem. Nie może spodziewać się dobrej oceny. Z drugiej strony być może w tym momencie wygrywa bitwę o swoją przyszłość. Będzie twórcą, wynalazcą, kimś, kto nie boi się myśleć samodzielnie. Jednak zanim to nastąpi, wielokrotnie usłyszy, że „nic z niego nie będzie”. Czy da radę? Wytrzyma lata podpiłowywania skrzydeł?
Kopiuj-wklej
Podstawa programowa to jednak tylko jedno z ograniczeń. Drugim, być może ważniejszym, jest mentalność samych nauczycieli. Wielu z nich trzyma się „świętej” zasady – aby wymyślać coś samemu, należy solidnie poznać podstawy. Zanim namalujesz pierwszy portret, musisz skopiować sto prac wielkich mistrzów. Zanim sam napiszesz wiersz, przeprowadź analizę tysiąca innych. Nim pomyślisz o własnej interpretacji koncertu, przesłuchaj kilkadziesiąt nagrań. Na pierwszy rzut oka wydaje się to słuszne, oczywiste, normalne. Na tym przecież polega edukacja – poznanie już istniejącego dorobku w danej dziedzinie pozwala zorientować się, jak wiele już dokonano. Zapobiega to traceniu czasu na wymyślanie czegoś już zweryfikowanego jako niesłuszne (pytanie, czy… słusznie?). Znajomość podstaw ma być też źródłem inspiracji. O, właśnie, czy na pewno? Albo inaczej – inspiracji do czego? Do kopiowania? Czy do tworzenia?
(Nie)pokorni
Jednym z najważniejszych czynników determinujących naszą postawę wobec samodzielnej kreacji, czy dotyczy ona wykonania koncertu, ugotowania obiadu, czy wymyślenia nowatorskiej aplikacji, jest siła pokory, którą odczuwamy na co dzień wobec dokonań innych. Jeśli uczeń w szkole lub później jako dorosły nieustannie kontestuje rzeczywistość, prowadzi polemiki, spory, chce ulepszać, zmieniać, wątpi, pyta – ma szansę ocalić swoją kreatywność. Jeśli jest nieśmiały, z łatwością przychodzi mu zachwycanie się już istniejącymi dziełami sztuki lub przepisami kulinarnymi, jeśli od ręki wymienia autorytety i wzory do naśladowania – jego twórcza sprawczość jest zagrożona. A teraz zagadka: z kim ludzie wolą współpracować? Z niepokornymi duszami, które wszystko robią po swojemu? Czy z tymi, którzy wiedzą „jak powinno być” i tego się trzymają? Niestety, przewaga jest po stronie tych drugich. Obcowanie z ludźmi, którzy mają mnóstwo nowych pomysłów, modyfikują stare, oczekują od innych wyjścia ze schematów, bywa męczące. Wymaga cierpliwości, otwartości na zmiany, elastyczności. Nie każdy te cechy posiada i ceni.
Trudni ludzie
I tu dochodzimy do rzeczy bardzo istotnej. Improwizatorzy są często po prostu problemem. W szkole, w korporacji, w orkiestrze i sklepie, wszędzie tam, gdzie jest „machina”, a oni mają z góry przypisaną rolę jednego z jej trybików. Wzbudzają obawy i niechęć, nie wiadomo, czego się po nich spodziewać. Być może dlatego w szkole unika się wspierania śmiałych, samodzielnych poczynań uczniów. Tak dzieje się w rodzinach. To samo pielęgnują religie. Tak działa aparat państwowy. Gotowe recepty mają być rozwiązaniem każdego problemu. Ale zapominamy o najważniejszym – to, co dziś jest mainstreamem, kiedyś było wynalazkiem, odkryciem. Matematyczne wzory, wkuwane dziś na pamięć, ktoś kiedyś wymyślił. Jego myśl szybowała swobodnie, bez przeszkód, zawstydzania. Każdy naukowiec przeżywa wielokrotne porażki, gdy jego hipotezy okazują się nietrafione. Ale, jeśli się nie podda, w końcu trafi na tę, która zrewolucjonizuje naukę albo chociaż doprowadzi innych do nowych wniosków. Każdy kompozytor, z Mozartem włącznie, przeżywał momenty bycia niezrozumianym, gdy zaproponował coś nowatorskiego. Publiczność i krytycy krzywili się na nowe brzmienia i dysonanse. W końcu jednak przywykli. Dlaczego więc tak bardzo boimy się wychowywania nowych pokoleń odważnych ludzi? Chcemy im oszczędzić porażek czy sobie wysiłku?
Paraliż i doskonałość
A przecież improwizacja to nauka odwagi. Raz coś wyjdzie lepiej, innym razem gorzej. Spontaniczność nie sprzyja długim przygotowaniom, potrzebny jest łut szczęścia, instynkt, spryt. Czemu tego nie wspieramy? Czemu uczeń liceum mający piątkę z angielskiego gubi się na ulicy w Londynie i wstydzi się zapytać o drogę? Zastanawia się, jakiego czasu użyć… Chce dobrze wypaść, analizuje, nie wie, czy zrozumie odpowiedź. Tak uczy się też muzyki, sztuki. Młody artysta chciałby może zagrać coś inaczej niż pokazał profesor, może szybciej, może ciszej. Ale boi się, że głupio wypadnie. A co dopiero, gdyby chciał na egzaminie zagrać własną kadencję do koncertu. Po co? Jest już tyle innych napisanych, jego na pewno będzie gorsza.
Spontaniczność regulowana
Tym większy podziw dla tych, którzy jednak mają odwagę improwizować. Grają jazz, bluesa, bawią się w performance na żywo z udziałem looperów albo publiczności, komponują własne utwory, modyfikują je już na scenie. Przeszli może długą, może krótką, ale na pewno pełną wrażeń drogę do wyzwolenia. Dzięki temu mają odwagę ryzykować. Nie czują, że wszystkim koniecznie musi się spodobać to, co robią. Choć słuchając dużo muzyki w danym gatunku, np. jazzu, można się zorientować, że i w niej są schematy tak harmoniczne, jak i odnoszące się do budowy utworu. Stand-uperzy, mówcy na TEDx i konferansjerzy też mają przygotowane swoje wystąpienia, choć te sprawiają wrażenie improwizowanych. I tu pojawia się pytanie o to, co właściwie jest improwizacją. Gdzie się ona kończy, gdzie zaczyna. Czy wystarczy spełnienie postulatu, by za każdym razem interpretacja było nieco inna? A może konieczny jest warunek całkowicie spontanicznego, jednorazowego wykonania? Czy zapożyczenia z już istniejących dzieł są dopuszczalne? Czy możliwe jest korzystanie z choćby ramowego, ale jednak zapisu? Są różne szkoły. Osobiście nie bardzo wierzę w to, że można wyjść i wystąpić „bez kartki”, nie mając w głowie szkicu tego, co czym chce się powiedzieć. Podobnie jest z każdym innym rodzajem występu na żywo. A nawet z gotowaniem – wiemy przynajmniej, czy to ma być obiad, czy deser.
Normalne niepowtarzalne
Jest też improwizacja niedostrzegalna dla postronnych oczu, a wciąż obecna, szczególnie w dziedzinie muzyki. Tak naprawdę każde wykonanie utworu jest inne, zależne od warunków akustycznych sali, instrumentu, nastroju wykonawcy, energii publiczności, a nawet pogody za oknem. Więcej – nawet w ćwiczeniówce, grając parę razy pod rząd ten sam motyw, nie jesteśmy w stanie zagrać go identycznie. W każdym kolejnym ułamku sekundy zapada decyzja, jak mają brzmieć kolejne nuty. I tak naprawdę najcenniejsze dla słuchaczy są właśnie te interpretacje, które sprawiają wrażenie spontanicznych, nieukładanych wcześniej. Jakby artysta sam, tu i teraz tworzył muzykę, choćby i napisaną dwieście lat temu. Warto pamiętać, że, o ile nie jesteśmy maszyną, nie narysujemy dwa razy identycznie portretu, nie zrobimy niczego dwa razy tak samo. Ani tak samo jak my, ani identycznie jak inni. Świat jest cały trochę krzywy, nieregularny, chaotyczny i nieprzewidziany. Jest jedną wielką improwizacją na temat życia i śmierci, istnienia i pustki. Czemu więc w szkołach uczymy się czegoś przeciwnego?
Nie jestem robotem
Przerażające są festyny ku czci wielkiego wodza w Korei Północnej, mundurki szkolne i występy zespołów artystycznych, podczas których wszyscy mają jednakowe ubrania i fryzury, spódniczki kończą się na tej samej wysokości nad ziemią, a uśmiechy mają tę samą szerokość. Zadziwiające, skąd w człowieku fascynacja unifikacją, mundurem, uniformem, posłuszeństwem. Czemu za wartość uważa się jednakowość, powtarzalność, systematyczność, odwzorowanie. To cechy nie ludzi, ale robotów. W podobnym kierunku idzie nurt rysunku identycznego jak zdjęcie, zdobywający coraz większą popularność. Po co rysować coś, co już jest na zdjęciu, z przerażającą dokładnością odwzorowania? To może sztuka, ale czego – naginania ręki, poskramiania fantazji, mieszczenia się w karbach? Osłabiają mnie rozmowy albo korespondencja w sprawie zakupu, reklamacji, faktury z konsultantami, którzy odpowiadają na pytania tak samo jak wirtualne boty, według nakazanego schematu. Za punkt honoru stawiam sobie złamanie takiego osobnika, nakłonienie, by przemówił ludzkim głosem. Uśmiechnął się, zażartował, poczuł, że jest człowiekiem i że ja nim jestem. By zaimprowizował.
Spójrz w lustro
Uczmy się improwizacji. Nie zabraniajmy tego innym. Technika idzie do przodu i coraz częściej to roboty wyręczą nas we wszystkim, co nudne, mechaniczne i powtarzalne. A ludzie? Przetrwają ci, którzy będą mieli własny pomysł. Na karierę i związek, na obiad i trasę spaceru. Masowość nas wykańcza, co widać na przykład w Tatrach. Odpoczywają nie ci, którzy idą w tłumie dziesięciu tysięcy innych ludzi nad Morskie Oko, bo w podręczniku czytali, że tam jest ładnie i każdy powinien je zobaczyć. Ten przywilej trafia się tym, którzy, widząc tłok, szybko odbijają na mało uczęszczaną boczną ścieżkę i mrugają porozumiewawczo do kilkorga szczęśliwców napotkanych po drodze. Albo jadą zobaczyć chałupy na podhalańskiej wsi. Nieważne, że plan był inny. Że nie poznają klasyki. Że „nie był w Tatrach ten, co na Giewoncie nie stał”. Umiejętność szybkiej zmiany decyzji ocali ich dobry humor i nerwy. Wydawać się może, że w sytuacji, gdy jest nas na Ziemi prawie osiem miliardów, wymyślenie czegoś własnego, indywidualnego jest prawie niemożliwe. Ale próbujmy. Natura to potrafi, przecież każdy z nas ma inną twarz.