Przyszedł Pan Kościuszko w skórzanej sukmanie [„Kos” reż. Paweł Maślona]
Mój obraz Tadeusza Kościuszki opiera się głównie na wyobrażeniu zbudowanym na podstawie wiersza „Przysięga” Marii Konopnickiej. Tworzy on w głowie obraz bohatera, powracającego „w krakowskiej sukmanie” na ziemie polskie, gdzie oczywiście od razu zostaje otoczony przez rwących się do boju rodaków, gotowych w każdej chwili oddać życie za ojczyznę. W glorii i chwale formuje on oddziały chłopskie, które odnoszą spektakularny sukces. Niestety, choć bardzo byśmy chcieli, tak kolorowo nie było. Zamiast tego tytułowy Kos nosi skórzaną kurtkę i zmuszony jest podejmować walkę na słowa nie tylko z przeciwnikami, ale również polską szlachtą stojącą przecież po jego stronie. O tym, jak obraz ten odbiega od rzeczywistości, opowiada „Kos” w reżyserii Pawła Maślony.
Rzadko kiedy w filmowych produkcjach można oglądać tak drobiazgowo zaplanowane użycie rekwizytów oraz precyzyjne powracanie do rozpoczętych wcześniej wątków. Dla osób, które bywają w teatrze, oczywistym jest fakt, że niemal każdy z rekwizytów powinien zostać użyty we właściwej akcji i opowiadanej historii. „Strzelba Czechowa” w filmie Pawła Maślony stała się wręcz główną zasadą kompozycyjną. Pod tym względem „Kos” jest stworzony prawie jak spektakl teatralny. Niemal żaden rekwizyt, oprócz tych tworzących atmosferę wystroju czy szerszej scenografii, nie leży bezpańsko na planie. Strzelby nie są już tutaj nawet metaforą – budują scenografię stworzoną przez Annę Marzędę i Annę Anosowicz, a kiedy Pułkownikowa (Agnieszka Grochowska) po nie sięga, ich wystrzał jest tylko kwestią czasu.
Wracając do właściwej historii, losy Kościuszki toczą się tutaj w ciągu kilku zaledwie dni. W ich trakcie scenarzysta Michał A. Zieliński zdołał ze sporą dokładnością przedstawić główne przeszkody, jakie stały Kościuszce na drodze do zwycięstwa. Choć film jest w dużej mierze oparty na literackiej fikcji, jest ona tylko podstawą, dzięki której opowiedziano właściwe problemy bohaterów. Niestety, ukazano też gorsze strony polskiej mentalności, co szczególnie uwidoczniło się w scenie rozmowy Kosa ze szlachtą – gotową (i oczywiście oprzyrządowaną) do powstania. To nie brak chęci do walki ze strony rodaków zatrzymuje Kościuszkę. Szlachta pali się do walki, ale w sposób prawie zupełnie pozbawiony logiki, oparty jedynie na gorącym sercu i braku jakiegokolwiek pomyślunku.
Mając do czynienia z filmem, który wymyka się etykietom, dopiero po latach stwierdzamy, że oto mamy do czynienia z novum. Do tego czasu twórcy muszą pogodzić się z porównywaniem. Człowiek od zawsze miał potrzebę klasyfikowania. Filmy, w których dużo się mówi, a akcja toczy się właściwie w jednym pomieszczeniu, budzą zazwyczaj dwa skojarzenia; pierwszym jest Quentin Tarantino, drugim Sidney Lumet i produkcja „Dwunastu gniewnych ludzi”. Nie sądzę jednak, aby koniecznym było tutaj takie porównywanie, ponieważ w przypadku filmu „Kos” wymyka się ono prostym podobieństwom. W każdej niemal recenzji dzieła Pawła Maślony pojawia się nazwisko Tarantino. Tym razem niestety nie będę oryginalna, ponieważ nie czytając przed seansem żadnej z recenzji, sama miałam to poczucie. W scenie, w której Kościuszko (Jacek Braciak) zasiada z Domingo (Jason Mitchell) przy ognisku, miałam wrażenie, że zaraz zamiast historii o Brunhildzie (czy też Broomhildzie) z filmu „Django” posłuchamy o Wandzie, która nie chciała Niemca. Na tej wzmiance zakończę jednak porównania.
W każdej ze scen równowagę pozwala nam utrzymać muzyka. Wprost trudno mi sobie wyobrazić ścieżkę dźwiękową lepiej dopasowaną do opowiadanej historii. Gdyby nie L.U.C. i jego muzyka do filmu „Chłopi” DK Welchman i Hugh Welchmana to właśnie Mikołaj Trzaska byłby jednym z moich kandydatów do zdobycia w Gdyni nagrody za muzykę. Minimalizm w czystej postaci, ale jakże sugestywny.
Wśród 16 filmów konkursowych „Kos” był dyskutowany dosyć szeroko, co wcale nie dziwi. Tego, co prezentuje w nim Jacek Braciak, nie da się opisać słowami. Tego nie da się wyrozumować, to trzeba poczuć. Na aktorskim szczycie towarzyszą mu m.in. Bartosz Bielenia, Robert Więckiewicz, Łukasz Simlat czy Piotr Pacek. Co ciekawe, choć w filmie nie pojawiają się sceny erotyczne, to, jak podkreśla sam reżyser, seksualność miała w pewien sposób emanować z pewnych postaci. Czy istnieje coś lepszego niż przekazanie zamysłu w sposób zawoalowany i twórczy, a przede wszystkim trafny? Te niuanse i metafory, a także odwołania do dzisiejszej sytuacji społeczno-politycznej aż proszą się o odkrycie. Widz niczego nie ma podane na tacy, ale te szczegóły są tylko dla niego i od też niego zależy, czy zaangażuje się na tyle, by je wychwycić. "Kos" na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni otrzymał Złote Lwy. Ten werdykt wcale mnie nie zdziwił.