Prawdziwe połączenie [relacja z Kolorów Polski 2025]
Modne stało się ostatnio hasło wykluczenia kulturalnego np. ze względu na odległość od dużych ośrodków kultury. Z różnych stron słyszymy, aby realizować działania kulturalne, edukacyjne w małych miastach.
Na tym tle działania Filharmonii Łódzkiej w pierwszej chwili nie robią wielkiego wrażenia. Narodowy Instytut Muzyki i Tańca ma przecież cykl „Z klasyką przez Polskę”, a Narodowe Centrum Kultury wspiera różnorodne inicjatywy, realizowane przez fundacje, stowarzyszenia, biblioteki, które działają na rzecz lokalnych społeczności. Jeśli jednak uświadomimy sobie, że rzeczona Filharmonia realizuje swoją misję od ponad 26 lat – możemy jej już wystawić zasłużoną laurkę.
I nie chodzi tylko o to, że Wędrowny Festiwal Filharmonii Łódzkiej Kolory Polski – bo o nim piszę – dociera do najmniejszych miejscowości województwa łódzkiego. Co roku zapowiadany jest szumnie i co roku Filharmonia osiąga to, co obiecała. A nawet coraz więcej. Bo Kolory Polski to już nie tylko koncerty we wsiach i w miasteczkach.
Festiwal ma inną ważną cechę. To nie jest sposób na przedłużenie sezonu artystycznego muzyków orkiestry. Wręcz przeciwnie. Większość filharmoników łódzkich w wakacje odpoczywa. Zaś podczas Kolorów Polski występują artyści, których twórczość wpisuje się w klimat miejsca, do którego zostali zaproszeni. Przy czym organizatorzy kłaniają się nisko słuchaczom – nisko i z ogromnym szacunkiem. Bo oto w Złakowie Kościelnym, w barokowym kościele, jednym z najpiękniejszych, jakie widziałam, rozbrzmiewają średniowieczne pieśni, z akompaniamentem improwizowanym, jazzującym. Za wykonanie śpiewów polifonicznych z rękopisu „Kras 52” odpowiedzialni byli Adam Bałdych, Agnieszka Budzińska-Bennett, Michał Górczyński, Ensemble Peregrina. Miejsc siedzących nie było na długo przed rozpoczęciem koncertu, owacje na stojąco skutecznie wymusiły bis. Podobnie dzieje się w Lipcach Reymontowskich i każdej kolejnej miejscowości festiwalowej: Żarnowie, Lisowcach, Paradyżu, Tubądzinie, Osjakowie i wielu innych. W tym kontekście nieliczne wolne miejsca podczas finału Kolorów Polski w łódzkiej siedzibie Filharmonii nie martwią ani mnie, ani organizatorów. Tego dnia w mieście dużo się działo, a koncert przy ul. Narutowicza był jednym z wielu wydarzeń. A czasem trzeba wybrać.
W miejscowościach festiwalowych koncert w ramach Kolorów Polski zawsze jest świętem wyczekiwanym od roku. Do wielu miejsc Filharmonia wraca w każde wakacje. W niektórych jest pierwszy, ale nie ostatni raz. Zostawia trwały ślad w sercach i umysłach bywalców. Na koncerty przychodzą lokalsi, ale wielu ludzi przyjeżdża z Łodzi, Warszawy, innych większych miast. Organizatorzy zrozumieli, jaki turystyczny potencjał tkwi w tym zjawisku. Materiał w książce programowej został więc sprytnie podzielony – na jednej stronie informacja o koncercie i artystach, na drugiej – główne atrakcje miasteczka lub wsi, zachęta do odkrywania, zwiedzania, poznawania. To działa – słyszałam komentarze – gdyby nie koncert, nie wiedzieliby, że tu taki piękny kościół, tam pałacyk czy piknik z regionalnym rękodziełem, restauracja z lokalnymi potrawami. A wiecie, że właśnie w Złakowie Kościelnym powstał podobno słynny łowicki pasiak? I jakie tajemnice kryje boczne wejście na chór?
Od strony muzycznej to też odkrycia. Pamiętam moje pierwsze Kolory i artystów, o których istnieniu nie miałam pojęcia, występujących w miejscowościach, jakich zupełnie nie znałam. Ale bywają gwiazdy. Bywają eksperymenty i specjalnie zamawiane kompozycje, świadomie wykorzystujące lokalne koincydencje – jak „Suita Reymontowska”, zamówiona u Krzysztofa Falkowskiego i wykonana przez zespół Chrust z Falkowski Orkiestra w Lipcach Reymontowskich.

Nie wiem, czy koncert finałowy Kolorów Polski można nazwać „kropką nad i”, „wisienką na torcie”, czy innym określeniem wskazującym na mocny akcent wieńczący dzieło. Chyba nie. I nie o to chodzi. Finał w tym roku świetnie wpisał się w różnorodność wykonawczą i artystyczną festiwalu. Na scenie zamiast orkiestry Filharmonii Łódzkiej – Big Band Fabryka pod batutą Macieja Pawłowskiego. Zamiast śpiewaków operowych – wokaliści bardziej musicalowi oraz niezwodne, niezastąpione, żywe legendy polskiej estrady: Krystyna Prońko i Henryk Miśkiewicz. I choć wdzięczna jestem pani Krystynie, która energią po prostu kipi i nie jest łatwo dotrzymać jej kroku, za wykonanie „Cudu niepamięci” w hołdzie zmarłemu niedawno Stanisławowi Sojce – nie mogę przejść obojętnie obok dwóch niezwykle utalentowanych młodych artystów. Olga Fidrysiak i Michał Domagała świetnie odnaleźli się w dużo od nich starszym repertuarze, który wykonywali, jakby te piosenki specjalnie dla nich pisano. Zadanie ułatwiał im dyrygent, który znany jest ze swojej twórczości musicalowej (kierownik muzyczny w warszawskiej Romie, dorobek przyprawia o zawrót głowy: autor muzyki do kilkudziesięciu przedstawień teatralnych i odpowiedzialny za przygotowanie kultowych musicali, w tym m.in.: „Nędznicy”, „Upiór w operze”, „Akademia pana Kleksa”, „Taniec wampirów”, „Koty”, „Grease”, „Miss Saigon”, „Fame” czy „Crazy for You”. Podczas koncertu widać i słychać było, jak orkiestra, dyrygent, soliści stanowią jeden zwarty, dynamiczny, perfekcyjny organizm.
Nie o modę więc chodzi podczas realizacji Festiwalu Wędrownego Filharmonii Łódzkiej Kolory Polski, ale o prawdziwe, głębokie połączenie słuchaczy i wykonawców w regionie, odkrywanie, poznawanie, zrozumienie i odkrywanie. Przed nami czas na nowy sezon artystyczny. Mam nadzieję, że wielu słuchaczy Kolorów przyjedzie do Łodzi posłuchać muzyki na żywo, w sali przy ul. Narutowicza. Jakoś trzeba przecież (i z przyjemnością!) ten czas do kolejnych wakacji przeczekać ;-)