Piękno a współczesne malarstwo sztalugowe w doświadczeniu osobistym

22.04.2023
marastwo Ewa Jarocka

Jestem magistrą sztuki, powinnam wiedzieć, czym jest piękno, powinnam sypać jak z rękawa różnymi definicjami piękna – w zależności od kultury i epoki. Ale nie robię tego.

Myślę, że każdy może mieć swoją definicję piękna, ja też jakąś mam, tylko na co dzień, nawet jeśli obcuję z wyższymi wartościami, nie nazywam tak tego, bo to się zmienia. Bywa, że także na nieświadomym poziomie zachwyca mnie wiele rzeczy, mam swój świat refleksji na temat harmonii i stosowności. Oj, tam to się dopiero dzieją cuda, które w pewnym momencie mojego życia – wydawało mi się – nauczyłam się ściągać do świadomości. To było niesłychane i niesamowicie odświeżające.

 

Wydawało mi się wtedy, że złapałam pana Boga za nogi. Że już wiem wszystko, poradzę sobie zawsze i wszędzie, bo jestem świadoma siebie. Od teraz mogę tylko patrzeć, jak zadziewa się świat. Ale to nie było wszystko, czego miałam doświadczyć. To był dopiero początek mojej twórczej drogi i odkrywania piękna.

 

Zaczęło się dość prozaicznie. Gdzieś w połowie, może na trzecim roku studiów artystycznych wybrałam specjalizację z malarstwa u profesora Aleksandra Dymitrowicza. Był to bardzo dobry nauczyciel akademicki, choć jego metody formowania malarzy były specyficzne, a przynajmniej mnie wydawały się kuriozalne. Dymitr wpadał ze dwa razy w ciągu dnia do naszej pracowni, okrążał jak meteor rozstawione sztalugi, coś nam doradzał, najczęściej jednak piał z zachwytu nad fakturami i zestawieniami kolorystycznymi i wybywał w tylko jemu znane miejsce. Nie mieliśmy na studiach zajęć z technik malarskich, wszystkiego uczyliśmy się sami metodą prób i błędów, ale profesor lubił eksperymenty i pobudzał naszą wyobraźnię. Przykładowo czasem zlecał nam znalezienie malarstwa gotowego. Znosiliśmy wtedy do pracowni zardzewiałe kawałki metali, skorodowane druty, spleśniałe deski ze starych wagonów kolejowych i inne barachło wyrzucone przez ludzkość na śmietnik, a Dymitr się cieszył jak dziecko – analizował te osobliwe rzeczy i kazał nam naśladować kolory i struktury znalezisk. Czym się da – profesjonalnymi farbami z plastyka, zwykłymi farbami do ścian, bejcą, węglem, klejem, acetonem, rozpuszczalnikiem, szmatkami, pędzlami, patykami, rękoma. Wszystkim.

Wtedy jeszcze nie było w powszechnym użyciu komputerów, ale moja wyobraźnia szalała.

 

Szybko stało się jednak pewne, że nie jestem zwykłą plastyczką, bo interesowało mnie coś więcej niż to, na co patrzyliśmy. Pociągało mnie to, co jest pod spodem, czego nie widać, jakiś ukryty wymiar. Bardzo często też malowałam rzeczy, które trudno było przyporządkować do jednej estetyki czy nurtu w sztuce. I tak zainteresowałam się konceptualizmem. Dziś wiem, że w ten sposób szukałam piękna poza przedmiotem. Przedmiot tylko odsyłał mnie do właściwego dzieła sztuki, dziejącego się w wyobraźni. Zatem wskutek tego myślenia sztuka rozpłynęła się dla mnie w rzeczywistości, a rzeczywistość zaanektowała sztukę – od teraz artystą mógł być każdy. Podobnie było z pięknem, ono już nie było kwestią definicji wyjętej z kultury czy epoki, nawet tej najbardziej awangardowej. Piękno stało się dla mnie mocno subiektywnym, indywidualnym przeżyciem. Czymś, czego nie można opisać, przekazać, co można tylko spróbować zasygnalizować.

 

Gdy skończyłam studia, nie ruszałam pędzli przez dobrą dekadę, nie miałam nawet farb w domu. Śmiałam się, że malarstwo sztalugowe to przeżytek, a konceptualizm jest nieskończony. Po dziesięciu latach coś jednak zaczęło mi wiercić dziurę w brzuchu, jakiś głód. Dziurę w brzuchu wierciła mi potrzeba piękna rozumianego jako układ kolorowych plam, ciekawych faktur, światów, które zabierają w podróż mój zmysł wzroku. Po prostu. Zatęskniłam za malarstwem sztalugowym. Zatem powoli dojrzewałam do tego, żeby powrócić do dawnych praktyk, ale jakże odmieniona, a przede wszystkim pokorna!

 

Kilka lat temu kolejny raz odkryłam więc w sobie to, że jestem uczennicą Aleksandra Dymitrowicza. Fascynuje mnie na płótnie każda kreska, plama, plamka, każde pociągnięcie pędzla, szpachli, każdy rozmazany kontur, zadrapanie, snop światła i faktura. Dzięki mojemu nauczycielowi rozumiem sztukę współczesną pokazywaną w galeriach i muzeach sztuki współczesnej. Jak nikt na świecie czuję, co chcą wyrazić aktualni artyści. Ekscytuję się nie tylko abstrakcjami geometrycznymi, ale też malarstwem figuratywnym. Tłumaczę sobie, że po sztuce konceptualnej każda sztuka jest konceptualna – nawet ta, w której artysta odwzorowuje obiekt jeden do jednego, bawi się w kopistę zastanego świata.

 

No ale sama też się odpowiednio przygotowywałam, żeby wiedzieć, co w trawie piszczy. Już w czasie, gdy studiowałam, ukazywał się magazyn „Wielcy Malarze”. Czytałam go z zachwytem, podziwiając przedruki najważniejszych obrazów artystów z różnych nurtów: Vincenta van Gogha, Pabla Picassa, Kazimierza Malewicza, Pieta Mondriana, Salvadora Dalego, Jacksona Pollocka, Olgi Boznańskiej, Witolda Wojtkiewicza, Andrzeja Wróblewskiego, Tadeusza Brzozowskiego czy Tadeusza Kantora. Szczególne wrażenie zrobił na mnie jednak Paul Gauguin, który zainicjował w sztuce między innymi mój ukochany fowizm. Jak u wszystkich innych prekursorów jego rozumienie piękna wymykało się współczesnym normom, było awangardą i przełomem w myśleniu o malarstwie. Dzięki niemu zapragnęłam farbami wykrzyczeć siebie i swoją dzikość.

Paul Gauguin, Krajobraz Thaiti

I Dymitr zachęcał nas w trakcie studiów do zapoznawania się z reprodukcjami obrazów żyjących i nieżyjących malarzy. Mieliśmy przecież małą bibliotekę w Instytucie Sztuki, gdzie leżało na półkach kilka wspaniałych albumów z kolekcjami z całego świata. W pewnym momencie moim ulubionym malarzem był Mark Rothko. Chyba nawet wtedy była na niego moda, bo koleżanki z roku też chwaliły prace artysty. Jego obrazy reprezentowały piękno poprzez duże płaszczyznowo, sąsiadujące ze sobą plamy kolorów. Ach! To o były plamy, które żyły, wibrowały, a jednocześnie koiły. I nie dawały o sobie zapomnieć, kazały siebie medytować jak koany.

Mark Rothko

Zatem miałam to wszystko w sobie i po dekadzie od czasu skończenia studiów zatęskniłam za kolorami i kompozycją z wyraźnych plam. Zabrakło mi zabawy soczystą plamą i tym, co można uzyskać, łącząc różne farby i techniki malarskie, przecierając kolorowe warstwy mazideł szmatką, zdrapując szpachlą jedną plamę koloru po drugiej. Wreszcie zatęskniłam za stwarzaniem nowego świata, za pięknem zatrzymanym na moment w nietrwałej materii. Kupiłam więc odpowiednie materiały i zaczęłam malować.

 

Najpierw pojawiły się kwiaty. Moje kwiaty po tych wszystkich doświadczeniach nie przypominały jednak kwiatów, jakby mogły. Ludziom kojarzyły się one z motywami fallicznymi, wieżowcami, lizakami, drzewami, postaciami, a nawet z Trzema Królami. Moje tulipany były tylko symbolami, na obrazie liczyło się bowiem dla mnie rozegranie tematu w kolorach. To śmiałe barwy cieszyły oczy, dawały mi ulgę, radość, niosły piękno. Wtedy zrozumiałam, że za szybko wyrzekłam się tego, co zachwyca mnie tu i teraz, gdy się na to patrzy, co jest i ma określoną formę, jest zwyczajnie pięknym przedmiotem.

Tulipany, Ewa Jarocka

Potem były koty.

 

Już w trakcie malowania kwiatów zrozumiałam, że wyszły ze mnie dzikie bestie, że tak bardzo odcisnął się na mojej twórczości fowizm. Jest to forma ekspresjonizmu, gdzie króluje kolorystyka oderwana od rzeczywistości. Świat staje w obrazach fowistów na głowie: niebo jest zielone, a trwa czerwona. Jednym z przedstawicieli tego nurtu był Henri Matisse. Jego „La danse” uważam dzisiaj za najważniejszy obraz, jaki widziałam w swoim życiu i najgenialniejsze działo, jakie stworzył człowiek posługujący się farbami i pędzlem.

 

Wszyscy pragną piękna. I ja szukam piękna od lat, także w malarstwie. Paradoksalnie dziś rozumiem, że wszystkie moje dotychczasowe poszukiwania go były daremne, bo przecież zawsze czułam, czym jest piękno, zanim podjęłam wysiłek, by je odnaleźć, nazwać, dotknąć, zagarnąć. Jednak trzeba go poszukiwać. Każdy z nas to gdzieś tam w środku wie i robi. Każdy też czuje, że piękno jest nieujmowalne, można tylko próbować je złapać każdego kolejnego dnia, w każdym kolejnym obrazie, filmie, śnie. Wszyscy bowiem mamy je w sobie. Obok pęknięcia w nas reprezentuje ono istotę naszego człowieczeństwa. Ja nauczyłam się wyrażać jego twarze w malarstwie tradycyjnym poprzez barwne, akrylowe plamy na podobraziach – plamy w formie kwiatów czy kotów. Dzisiaj znajduję w tym zadowolenie i satysfakcję, a nawet spokój, ale jutro może zmienię front, będę się rozwijała w kierunku większej oszczędności środków wyrazu, zajmę się malarstwem monochromatycznym, bo takie jest życie, zmienia się, fluktuuje i zmienia mnie.

Kot, Ewa Jarocka

Jeśli ktoś ma odwagę poddać się losowi, on niesie człowieka poprzez epoki i kultury, poprzez różne definicje piękna. I to jest świetne, gdy po takiej podróży wreszcie można dobić do brzegu.

 

Tym brzegiem bynajmniej nie jest przesilenie, jakieś załamanie, choć – owszem – droga do celu może być wyboista, usłana cierniami i kryzysami. Finał jednak to nic innego jak kolejne otwarcie. Totalne, bezgraniczne otwarcie. Może nawet umiejętność cieszenia zmysłów tym, co jest wysoce nieartystyczne, czemu również sprzyja… piękno.

Wszystkie treści na PrestoPortal.pl czytasz za darmo. Jesteśmy niezależnym, rzetelnym, polskim medium. Jeśli chcesz, abyśmy takim pozostali, wspieraj nas - zostań stałym czytelnikiem kwartalnika Presto. Szczegóły TUTAJ.

Jeśli jesteś organizatorem życia muzycznego, artystycznego w Polsce, wydawcą płyt, przedstawicielem instytucji kultury albo po prostu odpowiedzialnym społecznie przedsiębiorcą - wspieraj Presto reklamując się na naszych łamach.

Więcej informacji:

Teresa Wysocka , teresa.wysocka [at] prestoportal.pl

Może Cię zainteresować...

Drogi użytkowniku, zaloguj się aby móc komentować nasze treści.