Paweł Przytocki: Trzeba zmuszać ludzi do myślenia

10.04.2020
fot. Ireneusz Skąpski

Filharmonie, pomimo oczywistej w obecnej sytuacji przerwy, powrócą do pracy prędzej czy później. O tym, jak taką dużą instytucją kierować, stworzyć jej repertuar i sprawić, by uczyła odbiorców wrażliwości, Wojciech Pietrow rozmawia z Pawłem Przytockim – dyrygentem i dyrektorem artystycznym Filharmonii Łódzkiej.

Wojciech Pietrow : Żeby to wyjaśnić: Kim jest dyrektor artystyczny? To stanowisko można spotkać zarówno w muzeum, jak i w agencji reklamowej. Jaka jest jego rola w filharmonii?

Paweł Przytocki: Najkrócej: dyrektor artystyczny jest jak rdzeń kręgowy w organizmie człowieka.

I jak to wygląda np. z repertuarem? Dyrektor wybiera dzieła i dobiera do nich wykonawców, czy może szuka dyrygentów, którzy powiedzą, co chcą wykonać?

To jest akurat proces dość swobodny. Czasem mam własne pomysły repertuarowe na cały sezon i dobieram sobie do tych pomysłów dyrygenta lub solistę, innym razem mam konkretnych artystów, na których mi zależy i chcę, żeby wystąpili. Wtedy jest rozmowa na temat konkretnej daty, a później na temat repertuaru. Czasem też dyrygent zaproponuje mi coś, co akurat jest zgodne z moim pomysłem na program. Jednak jeżeli artysta (nawet z najwyższej półki) przyjedzie i powie, że chciałby zagrać np. I symfonię Brahmsa, a ja miałem ją w filharmonii sześć miesięcy wcześniej, to niestety nie mogę się na to zgodzić. Program powinien być zróżnicowany. Moim celem jest odchodzenie od schematyzmu w planowaniu. Filharmonia powinna być indywidualnie wykreowana przez dyrektora artystycznego.

Na pewno nie wyobrażam sobie, żeby na tym stanowisku była osoba, która skończyła teoretyczne studia pięcioletnie, zrobiła dwa kursy menedżerskie. Układanie repertuaru przez taką osobę byłoby bezsensowne. To jakby dać komuś pudełko zapałek do ręki i powiedzieć: „Zrób pan bombę!”.

A czy to będzie już zbyt duża ingerencja, jeżeli będzie chciał wpłynąć nie na repertuar, ale na interpretację i polemizować z dyrygentem?

Jeżeli ktoś przyjeżdża jako dyrygent gościnny, to ja nie mam prawa zmuszać go do innej interpretacji. To jego rola, żeby wziąć za nią odpowiedzialność. Trzeba tylko pamiętać, że w sztuce też działają mechanizmy rynkowe – jeżeli coś się spodoba, to jest dalszy ciąg współpracy i ponowne zaproszenie, jeżeli nie, to współpraca się kończy.

No właśnie. Filharmonia też musi się utrzymać na rynku. Jak Pan odnajduje złoty środek między koniecznością zapewnienia środków do funkcjonowania filharmonii a chęcią spełnienia celów artystycznych?

Prawidłowe funkcjonowanie instytucji pod względem finansowym i osobowym nadzoruje dyrektor naczelny. Utrzymuje też dobrą komunikację z organem, który utrzymuje filharmonię – u nas jest to Urząd Marszałkowski, w innym wypadku będzie to prezydent miasta.

Jednak w pewien sposób myśli Pan o tym, jakie dzieła wzbudzą zainteresowanie.

Gdybym chciał mieć gwarantowaną frekwencję i wykazać się przed departamentem kultury, to ja wyłożyłbym gotową receptę od razu: zacząłbym od „Błękitnej rapsodii”, skończyłbym „Bolero”, po drodze zagrałbym cztery koncerty muzyki filmowej i trzy z udziałem śpiewaków z nurtu quasi-operetkowego. I mamy stuprocentową frekwencję. Tylko wtedy z filharmonii robimy zwykły kabaret, a raczej instytucję, która nie promuje kultury wysokiej.

Jak w takim razie znaleźć lepsze wyjście?

Jak znaleźć złoty środek? Poprzez edukację i rozważne stawianie wymagań publiczności. Nie można na przykład ułożyć w jednym miesiącu samych dzieł XXI-wiecznych – trzeba umiejętnie dobierać repertuar. Trzeba jednak też zmuszać ludzi do myślenia. Mamy wystarczającą ilość tandety, która nas otacza. W mediach otacza nas bezkształtna papka, wchodzi pan do sklepu – ma pan bezkształtną papkę, która wypełnia pańskie uszy. To jest też swoisty wirus…

Czy w kontraście do pracy dyrygenta praca dyrektora artystycznego nie okazuje się być mniej wciągająca dla Pana jako artysty? Cała ta papierkowa robota nie męczy?

W Krakowie łączyłem funkcję dyrektora naczelnego i artystycznego. I faktycznie jest to trudne do połączenia – we współczesnych warunkach bardzo się to zbiurokratyzowało – dyrektor musi spędzać bardzo dużo czasu za biurkiem, sporządzając granty, sprawozdania etc. „Papierologia” w XXI w. osiągnęła swoje apogeum.

Czyli lepiej się Pan czuje, będąc dyrektorem artystycznym w Łodzi niż wcześniej, kiedy łączył Pan kilka funkcji?

Oczywiście, że tak! Przede wszystkim mam większe szanse na przeżycie. (śmiech) Dlatego że po pięciu latach takiej pracy (na dwóch stanowiskach równocześnie) można w najlepszym wypadku wylądować na oddziale reanimacji. W najgorszym – na cmentarzu… i dostać tablicę pośmiertną, z której nic nie wynika.

Mówił Pan, że do pracy w Filharmonii Łódzkiej podszedł Pan bardzo indywidualnie. Zapoznał się z jej historią i każdym sezonem od momentu powstania. Czy jako dyrygent też tak Pan działa?

Tak. Każda orkiestra ma własną osobowość… Choć w dobie powszechnej globalizacji możemy słuchać czterech orkiestr i będą one brzmiały tak samo. Obecnie mamy niezwykle zdolnych muzyków orkiestrowych, bardzo dobrze przygotowanych do wykonywania tego zawodu. Orkiestry są na tyle sprawne, że mogą zagrać koncert po dwóch próbach (za granicą dodatkowo spowodowane jest to ograniczeniem kosztów). Wtedy dyrygent nie jest w stanie nadać orkiestrze indywidualnego oblicza. Dlatego te sprawnie pracujące zespoły stają się do siebie podobne. Wystarczy posłuchać starych nagrań, orkiestr nawet jeszcze z lat 80., żeby usłyszeć, że coś z duszy uleciało. A każda orkiestra ma swoją duszę, specyfikę i temperaturę. Dyrygent oczywiście musi wpływać na jej kształt dźwiękowy…

Ale musi odnaleźć też jej charakter?

Tak – odnaleźć charakter i szanować tradycję. Nie może być jednak tak, że dla dobra ogółu idzie na kompromis. Zawszę pracuję tak, by nadać ten własny rys w interpretacji. Oczywiście staram się przy tym zachować i wydobyć to, co potencjalnie w zespole jest najlepsze. Punktuję i podkreślam walory zespołu.

A da się poznać, czy to orkiestra nie daje rady, czy jest to wina dyrygenta?

Da się. Patrząc na dyrygenta, po pięciu minutach mogę powiedzieć, czy będzie sukces czy nie.

A jak to zrobić?

Trudno to opisać. To się jakoś wyczuwa. To też wyczuwa orkiestra. Czasem wystarczy jej 15 minut próby i ona już wie, czy będzie dobry koncert, czy będzie musiała się przemęczyć przez cały tydzień. (śmiech)

Często Pan powtarza, że repertuar w filharmonii trzeba planować półtora roku, a nawet więcej lat do przodu. Jak więc radzi sobie filharmonia teraz, gdy zdarzyła się ta nagła epidemia, której przewidzenie było trudne?

No cóż… Mamy parę koncertów, które trzeba będzie poprzenosić. Paru też nie da się przenieść. Patrząc na rok 2020 – gdy pojawi się możliwość grania i wirus ustąpi, trzeba ją wykorzystać nawet w dwustu procentach.

Czy jest jakiś plan w filharmonii na wypadek gdyby wirus tak szybko nie ustąpił?

Tak – musi być plan B i plan C… a jeśli spojrzeć na to, co się dzieje, może i potrzebny będzie plan D. Czas do uprawiania sztuki nie jest najlepszy. Oczywiście możemy się bawić w różne rzeczy w internecie…

Właśnie miałem o to zapytać, ale chyba już znam odpowiedź.

Oczywiście można próbować, ale to nie jest żadna przyszłość. To jest wyłącznie akcja, która ma na celu przypomnienie, że jeszcze żyjemy i nas nie zmiotło. W moim przekonaniu wynika to jednak tylko z potrzeby chwili.

W jednym z wywiadów mówił Pan, że układając repertuar na sezon 2018/2019, chciał Pan przekazać i uświadomić odbiorcom ideę dialogu, którego brakuje we współczesnym świecie. Może współczesna sytuacja coś nam przekazuje?

Tak… Ta sytuacja, która dzieje się teraz, uświadamia nam jedno: lecimy na Marsa, a nie jesteśmy w stanie sobie poradzić z czymś, czego nie widać. A co do dialogu: świat zapomniał, czym on jest. Porusza się w schematach i szufladkach. Korporacyjny mechanizm ogarnął całą kulę ziemską i według niego ludzie się porozumiewają.

No i jak teraz ten problem pokazać (może spróbować mu przeciwdziałać), konstruując program filharmonii?

Repertuar ostatniego sezonu zaczął się od „Credo” Pendereckiego, a będzie się kończył (mam nadzieję) na II symfonii „Zmartwychwstanie” Mahlera. Ta konstrukcja jest przemyślana. Muzyka w wypadku Mahlera była i jest swoistą religią. Muzyka Mahlera to „budowanie świata”. Podobnie u Pendereckiego – każdy jego takt jest o czymś. Mistrz mówił: „Szkoda życia na robienie czegoś błahego”. Jeżeli będziemy to w odpowiedni sposób prezentowali w programie, to każdy inteligentny słuchacz wyłapie sens.

Czyli zadaniem filharmonii byłoby umiejętne podanie muzyki odbiorcy? Ułatwienie zrozumienia jej?

Wydaje mi się, że zadaniem takiej instytucji jest przede wszystkim zmuszanie do myślenia… i do poruszenia u słuchacza najdelikatniejszych strun... Muzyka, która porusza, która wzrusza, wnosi coś do życia. Muzyka, która nie porusza, nic nie zrobi. Stanie się zwykłą tapetą, która wypełnia pustą przestrzeń.

 

Wszystkie treści na PrestoPortal.pl czytasz za darmo. Jesteśmy niezależnym, rzetelnym, polskim medium. Jeśli chcesz, abyśmy takim pozostali, wspieraj nas - zostań stałym czytelnikiem kwartalnika Presto. Szczegóły TUTAJ.

Jeśli jesteś organizatorem życia muzycznego, artystycznego w Polsce, wydawcą płyt, przedstawicielem instytucji kultury albo po prostu odpowiedzialnym społecznie przedsiębiorcą - wspieraj Presto reklamując się na naszych łamach.

Więcej informacji:

Teresa Wysocka , teresa.wysocka [at] prestoportal.pl

Może Cię zainteresować...

Drogi użytkowniku, zaloguj się aby móc komentować nasze treści.