Od zapiekanki do kebabu. Street food w dobie przemian
Obecnie wiele się mówi o ciemnej stronie fast foodu, często, lecz nie całkiem słusznie utożsamianego ze street foodem, czyli jedzeniem sprzedawanym przez ulicznych sprzedawców i gotowym do natychmiastowego spożycia (mianem street foodu możemy na przykład określić sprzedawane na placu Pigalle gorące kasztany ze Stawki większej niż życie).
Wszyscy chyba słyszeliśmy o negatywnych konsekwencjach zbyt częstego spożywania „szybkiego jedzenia”, nazywanego też „jedzeniem śmieciowym”. Wiemy, że może przyczyniać się do otyłości i chorób serca, negatywnie oddziałuje na ogólną kondycję organizmu, wpływa na podwyższone ciśnienie krwi oraz nadmierną ilość cholesterolu, a także, iż może mieć związek z wystąpieniem miażdżycy tętnic i zwiększa ryzyko rozwinięcia się choroby nowotworowej w przyszłości. A mimo to lubimy uliczne fast foody; bo zwyczajnie nam smakują, przywołują miłe wspomnienia beztroskiego dzieciństwa lub młodości albo są mniejszym złem, gdy intensywnie uczymy się lub pracujemy. Jeśli po tego typu frykasy sięgamy tylko sporadycznie, nie ma w tym niczego złego. Wręcz przeciwnie, wgryzając się w soczysty kebab lub apetycznego hamburgera warto chwile podumać o historii ulicznego fast foodu w kraju nad Wisłą.
Nostalgiczna zapiekanka
Za pierwszy dostępny w Polsce uliczny fast food można uznać zapiekanki. Wcześniej, oczywiście, na odpustach, festynach, bazarach czy w okolicach cmentarzy wygłodniali rodacy mieli możliwość natychmiastowego zaspokojenia głodu przeznaczonymi do szybkiego spożycia smakołykami. Do tego typu żywności należałoby zaliczyć m.in. kiełbaski z rusztu, maczankę krakowską, precle, pyzy i „flaki gorące”, z których słynął zwłaszcza warszawski bazar Różyckiego, zaś ze słodyczy: lody, watę cukrową, gofry, rurki z kremem oraz, pojawiającą się głównie przed wejściami na większe cmentarze, „pańską (wariantywnie panieńską) skórkę”.
Dopiero jednak gdy w latach 70. Edward Gierek wykupił licencję na produkcję bagietek, rozpoczęło się szaleństwo! Budki, gdzie można było dostać zapiekanki, pojawiały się dosłownie wszędzie. Pierwszy polski (i jak dotąd jedyny rdzennie narodowy) uliczny fast food składał się z podpieczonej bagietki, na której nałożono rozdrobnione pieczarki posypane grubą warstwą sera.
Frytka w kompot
Równie apetyczne jak zapiekanki były chrupiące frytki wyjadane z papierowej „tutki” lub tacki zrobionej z tektury. Jedzono je po prostu palcami lub, w wersji „eleganckiej”, plastikowym widelczykiem. Bywały hojnie, choć nierównomiernie posypane solą, dlatego po ich spożyciu bardzo chciało się pić. Stanowiło to dodatkową korzyść dla sprzedawcy – spragnieni klienci często dawali się namówić na kubeczek dosyć podejrzanie wyglądającego pseudokompociku. Kubeczki były bardzo małe, dlatego trzeba było nabyć przynajmniej dwa-trzy, zanim na dobre odeszło się od okienka, uprzednio wytarłszy zatłuszczone palce w cienkie jak pergamin serwetki lub własny szalik. Wspólna wyprawa na frytki była jednym z popularnych sposobów na pierwszą randkę na długo przed erą McDonald’s. Jeśli wybranek bez szemrania zapłacił również za porcję dziewczyny, oznaczało to, że ma gest i warto kontynuować tę znajomość!
Pizza na okrągło
Pierwsze pizze w Polsce zaczęły się pojawiać w drugiej połowie lat 70. XX wieku (choć ponoć ten włoski przysmak został po raz pierwszy zaserwowany podczas weselnego przyjęcia królowej Bony i Zygmunta Starego). Prekursorem pizzowym był słupski bar „Poranek”, który rozpoczął sprzedaż okrągłego placka dokładnie 8 marca 1975 roku. Przeszczepiona ze słonecznej Italii idea chwyciła i już wkrótce cała Polska zaroiła się od punktów gastronomicznych, w których, wysupławszy z portmonetki parę złotych, można było nabyć pizzę. Nie trzeba było długo czekać, aż pizza – włoska arystokratka – wyszła na ulicę, gdzie sprzedawano ją często „na kawałki”, na bieżąco podpiekając w przenośnym piekarniku. Zwykle przygotowywano ją na grubym cieście i obkładano pieczarkami i serem lub kurczakiem, a w opcji „de luxe” wszystkimi tymi dodatkami. Ciasto często bywało niedopieczone albo, dla odmiany, spalone na węgiel i nosiło ślady bardzo bliskiego spotkania z rodzimej produkcji koncentratem pomidorowym, ale czego się nie robiło, by móc bodaj przez chwilę poczuć powiew Zachodu.
Gorący jak hot dog
Epidemia plastikowych budek z hot dogami to już wczesne lata 90. Oswobodzeni z oków, również gastronomicznych, Polacy byli złaknieni wszelkich, niedostępnych im wcześniej, produktów. Konsumpcja kwitła, a prywatna inicjatywa przeżywała złotą erę prosperity. Nic dziwnego, że obywatele z entuzjazmem raczyli się podgrzewanymi parówkami upchniętymi w podłużnej bułce obwicie wysmarowanej ketchupem oraz musztardą. Jeszcze tylko liść sałaty i parę plasterków ogórka lub też łyżka kapuścianej sałatki, którą pracująca w budce pani fachowym ruchem wygarniała ze sporego plastikowego kubełka, i można kontynuować niedzielny spacer!
Z rożna można
Widok obracających się na rożnie kurczaków, który mógł co poniektórym przywodzić na myśl ofiary jakichś średniowiecznych tortur, stanowił częsty obrazek w Polsce świeżo po transformacji ustrojowej. Niejeden ze zmarzniętych i śpieszących po pracy do domu przechodniów dawał się skusić na soczyste udko lub apetycznie zarumienioną pierś, nawet ryzykując niezadowolenie czekającej z obiadem żony. Bardziej dyplomatyczni brali połówkę kurczaka na wynos, zaś posiadający duże rodziny prosili o zapakowanie całego ptaka. W ten sposób zyskiwali gwarancję, że i wilk będzie syty, i owca (a raczej kura) cała.
Era hamburgera
Kotlety sprzedawane w bułce to widok, który można było na polskich ulicach ujrzeć już we wczesnych latach 80., a nawet pod koniec lat 70. Pierwszy w naszym kraju Burger King otwarto jednak dopiero w 1992 roku. Mieścił się przy Placu Zbawiciela w Warszawie. W tym samym roku i również w stolicy, na zbiegu ulic Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej, otworzył swe podwoje McDonald’s. O tym, jak wielkie było to wówczas wydarzenie, niech świadczy fakt, iż w pierwszym dniu działalności restaurację z charakterystycznym żółtym logo odwiedziło aż 45 tysięcy osób. Na otwarciu gościł legendarny trener Kazimierz Górski oraz Agnieszka Osiecka, a wstęgę przecinał sam Jacek Kuroń. O godzinie 8.00 marzenia o podwójnym Big Macu z colą i „frytkami do tego” wreszcie się ziściły i każdy mógł nabyć upragnioną kanapkę, która smakowała jak nigdy – wolnością, radością i Ameryką.
Był to znamienity precedens i wkrótce lokale obu sieci zaczęły się otwierać, jeden po drugim, w całej Polsce, stając się ulubionym miejscami młodzieży, zakochanych i wagarowiczów. Ci, których nie stać było nawet na taki wydatek, kupowali hamburgery sprzedawane w charakterystycznych, plastikowych kioskach i modlili się, aby nie skończyło się zatruciem pokarmowym. Z biegiem lat moda na nieco plastikowe w smaku, sieciówkowe jedzenie lekko okrzepła, dając początek bardziej wyrafinowanemu potomkowi „kotleta w bułce”. Najlepsza wołowina, złocisty bekon, różnorodne sery, a nawet owoce morza – wszystkim tym mogli delektować się klienci topowych restauracji lub specjalizujących się w tym jednym specjale burgerowni. Wraz z postępującą „hipsteryzacją” kultury kulinarnej swoje miejsce na polu kulinarnych rozgrywek zajęły burgery przeznaczone dla wegetarianów lub wegan. Młodzi (choćby tylko duchem) ludzie w modnie niemodnych strojach, wzgardziwszy solidną porcją mięsa, ochoczo zatapiali zęby w kotlecie z ciecierzycy z jarmużem lub burakiem, dając dowód na to, że jak się chce, to można i pozostawiając daleko w odmętach przeszłości skromne, uliczne początki kultowej przekąski.
Kebaby, ach, kebaby!
Mimo iż historia kebabu na świecie liczy już ponoć ponad tysiąc lat, a najstarszy w Polsce bar serwujący kebab otwarto w 1973 roku w Sopocie, rozkwit popularności tego dania przypada na lata dwutysięczne. Niemal żadna impreza nie mogła się wówczas obyć bez wizyty w pobliskim ulicznym „kebabie”. Podpieczona pita o zapraszająco bogatym wnętrzu, na które składała się mieszanina skrawków mięsa, surówek i sosów, stanowiła idealne uzupełnienie alkoholu oraz idealne lekarstwo na „zespół zmęczenia dnia następnego” nazywanego też „kacem”. No i smakowała o niebo lepiej niż surowe jajko lub woda spod ogórków. Gdy zwiększyły się oczekiwania oraz apetyty rodaków, którzy rozsmakowali się w specjałach jedzonych podczas wakacyjnych wojaży do Grecji lub krajów arabskich, oprócz kebabów zwykłych na ulicach zaczęły wykwitać budki reklamujące się jako „prawdziwe tureckie kebaby” z baraniną, do których produkcji nierzadko posłużyło mięso ze swojskiej Mućki.
Na (nie)zdrowie!
Czy wraz ze zwiększającą się społeczną świadomością dotyczącą zasad zdrowego odżywiania oraz rozkwitającą popularnością opozycyjnego wobec fast food ruchu „slow food” uliczne „szybkie jedzenie” stanie się grzeszną przyjemnością, której będziemy sobie odmawiać ze strachu przed negatywnymi konsekwencjami, jakie niesie dla zdrowia i dobrego samopoczucia? Trudno przewidzieć, choć jest to raczej mało prawdopodobne. Zresztą nie rozchorujemy się przecież od tego, że raz na jakiś czas skusimy się na kawałek pizzy lub parę frytek! W końcu, dla wielu z nas, takie jedzenie ma smak nostalgii.