Muzyczne wehikuły czasu [rozmowa z prof. dr. hab. Andrzejem Szadejko, dyrektorem Festiwalu Organy+]
O tym, dlaczego organy w Polsce przed kilkudziesięcioma laty w zasadzie nie istniały jako instrument koncertowy, jak powróciły z tego niebytu, a dzisiaj są wręcz „adorowane” przez publiczność, organizatorów festiwali i kompozytorów, a wreszcie czego możemy się spodziewać po tegorocznej edycji gdańskiego Festiwalu ORGANy PLUS+ z prof. dr. hab. Andrzejem Szadejko, dyrektorem Festiwalu, rozmawia Grzegorz Szczepaniak.
Zanim porozmawiamy o Festiwalu, a w zasadzie o jego pierwszej części, skupmy się na instrumencie. Losy organów we współczesnej Polsce są dość zawiłe. Mimo zniszczeń wojennych pozostało ich prawdziwe bogactwo. Często są absolutnie wyjątkowe, bardzo specyficzne, reprezentujące różne okresy historyczne i style. Ogromne i niewielkie. Zazwyczaj są to zabytki, a muzycznie posiadają wiele walorów. W PRL były jednak w pewien sposób na cenzurowanym, bo znajdowały się głównie w kościołach, kojarzyły zatem z religią, z którą ówczesne władze walczyły. Dlatego muzyka organowa w zasadzie nie istniała, a instrumenty były wykorzystywane niemal wyłącznie do celów liturgicznych. W zasadzie dopiero w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku zaczęły wracać do życia muzycznego w kraju i zaczęła też być prezentowana bardzo wtedy uboga polska współczesna literatura na ten instrument. Od tego czasu zmieniło się bardzo dużo. Powstaje ogrom kompozycji na organy, jest wiele festiwali, koncertów. Ewidentnie instrument wrócił na należne mu miejsce w przestrzeni kompozytorskiej i koncertowej, tyle że jest z nim coraz gorzej. Poza wielkimi ośrodkami miejskimi organy ulegają zatrważającej degradacji. W wielu miejscach już nie ma na czym grać. Jest pan nie tylko muzykiem, prowadzi pan również projekty budowy i renowacji organów. Czy te spostrzeżenia są uzasadnione? Rzeczywiście jest źle?
Andrzej Szczepaniak: W Polsce faktycznie mamy sporo instrumentów i – zgoda – z reguły są one w złym stanie. I to trzeba oczywiście zmienić, lobbować na rzecz organów, poszukiwać pieniędzy na przywracanie im świetności. To jest możliwe, choć niełatwe. Z takim jednak zastrzeżeniem, że aby to był prawdziwy sukces, sam remont to za mało. Musimy myśleć perspektywicznie, zanim rozpoczniemy batalię o pieniądze, trzeba zastanowić się nad celem i ideą, po co chcemy zainwestować w to czas i pieniądze. Często ważne jest, by w takim projekcie przywrócenia organów lokalnej społeczności był element rozwoju kultury danego miejsca. Choćby dlatego, że jeśli instrument nie będzie funkcjonował w kulturze, nie będzie „żył kolorowo”, to nie będzie zwracał na siebie uwagi i ponownie szybko jego stan się pogorszy. Uzyskuje się doskonałe narzędzie do tworzenia kultury, no ale to wciąż jedynie narzędzie i trzeba mieć pomysł na jego użycie. Dlatego na przykład nasz Festiwal w swoich założeniach ma kwestie związane z promocją rekonstrukcji i renowacji organów. Zatem festiwalowy program to jedno, ale bardzo ważnym elementem jest też to, że m.in. dzięki Festiwalowi instrumenty są dobrze i regularnie konserwowane, by posłużyły nam w trakcie wydarzenia, ale też pozostawały w dobrym stanie przez lata i mogły cieszyć także kolejne pokolenia. I ten aspekt uważam za bardzo istotny. Często jednak przeprowadza się generalny remont, zapominając, że jest to urządzenie użytkowe narażone na zmienne i nieprzyjazne warunki zewnętrzne, wymagające regularnego serwisu, podobnie jak np. samochód. Tymczasem u nas bardzo często nie dba się o ten element. Zresztą nie tylko w Polsce, choć na naszym podwórku jest to rzeczywiście spory problem. Jasne, że to jest pewne obciążenie finansowe, ale z drugiej strony o ileż będzie ono większe, jeśli się okaże, że niedoglądany systematycznie instrument po jakimś czasie będzie wymagał ponownie głębszego remontu i tak się na pewno stanie, bo jeśli jakieś problemy pojawiają się w jego mechanizmie, to one się często błyskawicznie pogłębiają. Najlepiej do nich nie dopuszczać. I to jest kolejny aspekt. Trzeci to także dość częsta praktyka koncertowego wykorzystywania instrumentów, które są ciekawe, ale w złym stanie i tak naprawdę nie da się na nich zademonstrować wszystkich potencjalnych walorów. Przyznam, że mam z tym duży problem moralny. Instrument nie może być wadliwy, nieprzygotowany do koncertu. To jest jednak oszukiwanie publiczności. Ja wiem, że niekiedy podejmuje się takie działania z pełną świadomością, po to właśnie, by zwrócić na ten problem uwagę i w dalszej perspektywie doprowadzić na przykład do remontu. Często jednak zły stan instrumentu jest tajemnicą organizatora koncertów… i to z pewnością nie służy rozwojowi kultury organowej. Dla mnie zawsze istotne w aspekcie, o którym mówimy, są dwie kwestie: ratowanie, przywracanie czy też poprawianie stanu technicznego musi być powiązane z wizją, po co się to robi.
Ciekawe jest to pana stwierdzenie, że wyremontowanie instrumentu to połowa sukcesu, że trzeba wymyślić, jak ten instrument ma tworzyć przestrzeń kultury wokół siebie, jak ją wzbogacać, czym ma się tak naprawdę stać dla tej lokalnej społeczności. I w zasadzie pozostałoby podpisać się pod tym spostrzeżeniem i zabrać za realizację tych postulatów, gdyby nie to, że bardzo szybko możemy nadziać się na rafy. Organy w większości należą do kościołów jako instytucji. I jak się trafi proboszcz, któremu nie podoba się pomysł, by „grzebać” przy instrumencie w „jego” kościele, to mamy problem. Jeszcze większy, kiedy taki proboszcz zarządzi, powiedzmy, odświeżenie ścian w świątyni i zapomni zabezpieczyć instrument. Jak sobie z tym problemem poradzić, bo on wcale nie jest marginalny?
Ma pan rację, to jest problem bardzo realny, ale nic na siłę. Ja bym nazwał to, o czym pan powiedział, po prostu brakiem wiedzy na temat właściwej ochrony zabytku – i tu są dobre wieści, bo w Narodowym Instytucie Dziedzictwa w zeszłym roku powstała komórka, która zajmuje się wyłącznie organami. To jest krok we właściwą stronę. Jej zadaniem jest skatalogowanie zabytkowych instrumentów i pomoc w budowaniu świadomości, wyznaczaniu standardów rozwiązań problemów.
To może być trudne.
Musimy pamiętać, że Kościół to ludzie, wspólnota. Budynki i to, co się w nich znajduje, to jest własność tej właśnie wspólnoty. Kolejna rzecz, o której powinniśmy pamiętać, to powód, dla którego organy powstawały. One miały pomagać w liturgii i świadczyć o tej wspólnocie. Przecież budowa organów kosztowała. Ludzie, którzy decydowali się je ufundować, w ten sposób chcieli wzbogacić swój kościół, ale też dać dowód miłości do sztuki, do muzyki, do techniki. Wreszcie przekazać coś następnym pokoleniom. Organy w kościele są wizytówką takiej społeczności. Mają wartość liturgiczną, ale ich rola i znaczenie wykraczają poza tę funkcję. Zresztą trzeba pamiętać, że w przestrzeni kościelnej organy to, rzec by można, najmniej liturgiczny element wystroju. Świątynie nie były pierwszymi miejscami, gdzie pojawiły się te instrumenty. Pierwotnie były to przestrzenie świeckie, na przykład cyrki rzymskie czy teatry. Z czasem zaczęły one trafiać do świątyń, choć nie było to wcale łatwe i oczywiste. Dlatego są one łącznikiem między sacrum i profanum, a wracając do teraźniejszości… Nie jest żadną tajemnicą, że wielu księży tak do końca nie zdaje sobie sprawy, jakie ma skarby w kościele. Wielu też nie rozumie, że inwestycja w taki instrument, wyremontowanie go, udostępnienie także dla celów koncertowych najzwyczajniej przyciągnie ludzi do kościoła, a to powinno być dla nich bardzo ważne, bo przecież ewangelizować można także przez muzykę, kulturę, sztukę, co Kościół robił z ogromnymi sukcesami przez wiele stuleci. Rzecz w tym, żeby rozumieć, jak to umiejętnie robić współcześnie. Myślę, że rola świeckich, wspólnoty powinna być w tym zakresie dużo większa. Tym bardziej że przecież ksiądz samodzielnie nie jest w stanie dokonać takiego remontu. To muszą zrobić ludzie. Rolą kapłana jest uświadomić potrzebę, zaprosić do współdziałania, stworzyć przestrzeń do powstania wspólnoty. Wspomniany nowy podmiot w Narodowym Instytucie Dziedzictwa będzie dla księży z pewnością wielką pomocą. Mam nadzieję, że dzięki temu gremium wzrośnie też świadomość, jak postępować z instrumentem i zabytkiem. Ta wiedza w odniesieniu do instrumentów w okresie powojennym, zwłaszcza w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, nie była dostatecznie praktykowana. Kościół skupiał się na tym, by być przestrzenią wolności przed opresją państwa komunistycznego i inne sprawy, m.in. organowe, zostały odsunięte na dalszy plan, nie przywiązywano do nich takiej wagi. Państwo również nie miało interesu w dbaniu o ten element kultury w wystarczający sposób. Ta kumulacja powodowała brak wystarczającej liczby fachowców-organmistrzów na rynku i stopniowe obniżanie ich rangi i umiejętności. To kolejny powód, dla którego tak wiele instrumentów wymaga dziś remontu czy wręcz popadło w ruinę. Teraz jest szansa, by ten trend zaczął się odwracać, by tę wiedzę ponownie wdrożyć, a instrumentom przywracać dawny blask. Oczywiście nie wszędzie jest bardzo źle, ale takich miejsc nie brakuje i na pewno trzeba mocno popracować nad ogólnym wzrostem świadomości, również – a może zwłaszcza – księży, bo oni dysponują tymi instrumentami, by oni rozumieli, czego taki instrument wymaga.
Trzeba to robić z powodów, o których pan wspomniał, ale pewnie także dlatego, że mamy w Polsce ogromny wzrost zainteresowania tym instrumentem tak artystów, jak i publiczności. Można odnieść wrażenie, że melomani zaakceptowali organy, które – i o tym nie możemy zapominać – zostały w naszym kraju niejako reaktywowane jako instrument koncertowy w ostatnich dwóch dekadach ubiegłego wieku. Dziś mamy do czynienia z powstającymi w wielu miejscach festiwalami, konkursami, coraz więcej się pisze na organy, a kompozytorzy chętnie szukają związków organów z wieloma przeróżnymi instrumentami czy chórem.
Widzę pozytywne, ale i negatywne strony tego wzrostu zainteresowania organami. Bo z tą pańską konstatacją się zgadzam – organy już teraz są istotnym i oryginalnym elementem sceny muzycznej w Polsce. Ogromnym walorem organów jest to, że to chyba jedyny instrument, na którym można wykonywać sztukę wysoką, który jest tak łatwo i powszechnie dostępny. Zarazem jest to najprostszy i najtańszy sposób, by skutecznie zapraszać ludzi do obcowania z kulturą muzyczną. Zresztą organy trafiły do kościołów prawdopodobnie także z powodów ekonomicznych. Wprawdzie koszt budowy instrumentu jest zawsze niebagatelny, ale w dłuższej perspektywie okazywał się on tańszy niż np. zatrudnienie orkiestry czy chóru, a dawał znakomite możliwości brzmieniowe. Dzięki temu, że powstawały one w kościołach, otwierała się szansa dla wielu ludzi, by obcować ze sztuką w dobrych warunkach, często lepszych niż proponowały filharmonie czy inne sale koncertowe. I tak zostało do dzisiaj. Wciąż kościoły z organami to najłatwiej dostępne i najbardziej demokratyczne „przestrzenie koncertowe”. Wzrost zainteresowania instrumentem pociąga zatem większą podaż wydarzeń. I to dobrze, choć są i ciemniejsze strony tego współczesnego trendu. Te wydarzenia bywają niedopracowane, mają wątpliwą jakość w tym sensie, że nie tworzą wartości kulturowej, nie rozwijają. Są obliczone na efekciarstwo. Bywa, że przeważają tam elementy biznesowo-merkantylne. W efekcie takie przedsięwzięcia proponują słuchaczom rzeczy błahe albo niewłaściwe dla przestrzeni sakralnej, w której się odbywają. Czasami są to wręcz trywialne propozycje repertuarowe uzasadniane przez organizatorów argumentami, takimi że „nie może być za trudno” albo „program musi być przystępny” czy „ludzie chcą rozrywki”. Trudno mi się zgodzić z takim podejściem. Rozumiem, że jest ważną sprawą, by ludzi nie zniechęcić. Z drugiej strony jednak warto być ambitnym, edukować, pogłębiać wiedzę. To jest do zrobienia. Nie należy zakładać, że słuchacz ucieknie, jak usłyszy coś nowego, nieznanego. Trzeba mu to podać w odpowiedni sposób, mądrze opakować, przygotować go. Jeśli to się dobrze zrobi, to publiczność wyjdzie zadowolona czy wręcz zauroczona. W ten sposób staramy się postępować na naszym Festiwalu. Bardzo często programy budujemy tak, by były tam dzieła nieznane, niewykonywane w Polsce. Pamiętamy jednak o tym, by odbiorcom pomóc, by ich wprowadzić w temat, przekazać wiedzę, która im się przyda, a której w inny sposób pewnie nie nabędą. Dlatego tak dużą wagę przywiązujemy u nas do konferansjerki, do wprowadzenia w koncert. I publiczność to docenia. Staramy się tworzyć coś w rodzaju kapsuły czasu, która przenosi w różne epoki i miejsca, ale po jej opuszczeniu nikt nie może mieć poczucia zagubienia. Efekt jest taki, że ludzie wychodzą z tych koncertów zadowoleni, bo POZNALI coś nowego i wracają na kolejne wydarzenia. Oczywiście to kosztuje dużo energii, bo praca nad koncepcją, dobór repertuaru, a wcześniej opracowanie pomysłu na festiwal wymaga sporego nakładu pracy. Tego odbiorca nie powinien widzieć, to sprawa organizatora, ale bardzo ważna, bo właściwie dobrany program jest krokiem do sukcesu. Jeśli tu się popełni błąd, to później w zasadzie jest on nie do naprawienia.
I w ten sposób płynnie przeszliśmy do tegorocznego Festiwalu, który ma „w herbie” muzykę dawną i faktycznie taką w programie dostrzegam, ale nie tylko. W dodatku ta dawna muzyka jest taką przede wszystkim ze względu na datę powstania, bo te propozycje, które znalazły się w programie, i sposób ich „podania” każą mi zadać pytanie: czy ta dawna muzyka dla słuchaczy aby na pewno jest dawna?
Rzeczywiście, muzyka dawna jest tak nazywana ze względu na chronologię, czas jej powstania. Staramy się zadbać o to, by wiernie odzwierciedlać tę muzykę, pilnujemy szczegółów, detali, by prezentować ją tak, jak w czasach, kiedy powstawała. Tu nie chodzi tylko o nuty, ale też sposób prezentacji, miejsce, wielkość składu zespołów, prezentowanie tylko oryginalnych kompozycji, a nie współczesnych „aranżacji” itp. I w ten sposób powstaje tak naprawdę zupełnie nowe zjawisko muzyczne. Nawet dla osób, które rozumieją i znają muzykę „dawną”, to jest nowe doznanie. Powiem więcej, dla mnie samego nie brak niespodzianek, bo czasami nie miałem wcześniej okazji wysłuchania jakiejś kompozycji, którą proponujemy, czy nie słyszałem utworów prezentowanego przez nas kompozytora właśnie tak, jak ten utwór czy autor był prezentowany w swoich czasach. To umożliwiamy na Festiwalu ORGANy PLUS+. Co ciekawe: powstaje w ten sposób nowe zjawisko, ale dzięki swej autentyczności muzyka doskonale trafia do odbiorców. Jest koherentna i operuje takim językiem, który jest współcześnie łatwo przyswajalny. Z drugiej strony to w sumie nie powinno dziwić. Przecież muzyka jest wciąż o tym samym, czyli bolączkach i radościach naszego życia. Spójność, którą osiągamy, dbając o detale, sprawia, że ta muzyka trafia do naszych odbiorców, nawet jeśli prezentujemy rzeczy nieznane w Gdańsku, a niekiedy nawet i w Polsce. Efekt jest taki, że mamy dużą grupę wiernych słuchaczy i ona się powiększa. To są gdańszczanie, ale także coraz więcej przyjeżdża do nas gości z innych miejscowości, a nawet z zagranicy. To potwierdzenie, że pomysł Festiwalu jest trafiony.
Na początek Festiwalu zaproponowaliście rzadko spotykaną muzyczną koalicję organów i akordeonu. Swoją drogą nieco zadziwia fakt, że takie kombo rzadko pojawia się na koncertowych afiszach, bo wydaje się, że obu instrumentom powinno być „po drodze”. Czy to brak literatury jest przyczyną takiego stanu rzeczy? Czy może jest ona jeszcze inna?
Literatury jest sporo i wciąż powstają nowe kompozycje. Co więcej, utwory na organy i akordeon to taka polska specjalność. Rzeczywiście spotkanie obu instrumentów jest kuszące, bo mają one te same źródła dźwięku, czyli powietrze, które w akordeonie wzbudza języki i podobnie w organach, choć to innego rodzaju języki bądź labia. Natura dźwięku jest więc bardzo podobna, oba instrumenty mogą się znakomicie uzupełniać, tym bardziej że akordeon ma znakomite możliwości dynamiczne, zaś organy – kolorystyczne. Dzięki temu zróżnicowanie brzmienia tego zestawu może być rzeczywiście oszałamiające. Pomyślałem o tym koncercie także z tego powodu, że przed dwoma laty Dariusz Przybylski zaproponował mi napisanie kompozycji na organy historyczne i akordeon. I tu na chwilę wrócę do kwestii muzyki dawnej, która – jak to pan ujął – nie wiadomo tak do końca, czy jest dawna. Pomysł mi się bardzo spodobał i pomyślałem sobie, że to też powinna być funkcja Festiwalu, by prezentować rzeczy powstające współcześnie właśnie na takich dawnych instrumentach. Bo to przecież nie jest tak, że można na nich grać wyłącznie utwory z epoki. Przy zaangażowaniu wyobraźni mogą one posłużyć do prezentowania kompozycji zupełnie nowych. Trzeba to tylko dobrze „skomponować” z instrumentem. I tak powstał niezwykle ciekawy utwór na organy i trzy akordeony o charakterystycznym tytule „Musica Irrequieta”, czyli „Muzyka niespokojna”. Utwór odnosi się do naszych niespokojnych czasów i jego pojawienie się doprowadziło do tego, że pierwsza, wiosenna część tegorocznego Festiwalu nosi nazwę „Moderna”. Na jubileusz dziesięciolecia Festiwalu pokazujemy historyczne instrumenty w zupełnie innej odsłonie, wykonując na nich nową muzykę.
Dzięki takiemu myśleniu na Festiwalu zagości nawet film.
Tak, i to nie byle jaki. Ale to nie jest wydarzenie bezprecedensowe, bo dwa lata temu do filmu „Faust” zagrał Filip Presseisen i był to koncert wybitny. Tym razem ten znakomity muzyk, improwizator, ale też znawca kina i muzyki filmowej zmierzy się z obrazem z 1928 roku pod tytułem „Męczeństwo Joanny Dark”. Reżyser Carl Theodor Dreyer operuje obrazem w sposób niebywały, film jest pełen emocji i wyjątkowego aktorstwa. Jestem przekonany, że to w zderzeniu z muzyką Presseisena przeniesie nas w zupełnie inną intrygującą przestrzeń.
Trzeci koncert w obszarze „Moderny” to będzie w obliczu dwóch wcześniejszych spore zaskoczenie. Nowoczesna przestrzeń kościoła pw. Bożego Ciała na Morenie. Do tego nowoczesny, symfoniczny instrument, który gra od 2023 roku.
I współczesne kompozycje na chór i organy, ale jestem przekonany, że będzie to muzyka bardzo przystępna. Jeśli wszystko, czyli architektura, instrument, aparat wykonawczy chóralny i brzmienie współczesnych organów, będzie ze sobą współgrać, to nie może być inaczej i czeka nas wyjątkowy koncert.
Przyzna pan jednak, że hasło „muzyka współczesna” w części melomanów wywołuje coś w rodzaju zniechęcenia, może strachu, że nie uda się im takiego utworu przyswoić.
Ja jestem przekonany, że to nieprawda. Jeśli wszystko, o czym powiedziałem wcześniej, ze sobą będzie współdziałać, to okaże się właśnie coś wręcz przeciwnego. Odbiorcy przekonają się, że to nie jest świat, którego nie są w stanie objąć swoją percepcją. Odwrotnie – będzie to muzyka naszych czasów, pokazująca nasze emocje, a koncert poruszy. Trzeba tylko dać sobie szansę, przyjść i posłuchać. Tyle o „Modernie”. Oprócz niej w tej wiosennej odsłonie Festiwalu będą dwa koncerty stricte muzyki dawnej. Jeden będzie poświęcony dziełom młodego Jana Sebastiana Bacha. Kilka lat temu rozpocząłem serię koncertów pod wspólną nazwą „Bach in Gdańsk”, prezentujących cały dorobek tego genialnego artysty w sposób chronologiczny, czyli od najwcześniejszych dzieł organowych po jego ostatnie kompozycje. Zależy mi, by ukazać, jak rozwijał się geniusz Bacha. I jest to także znakomita metoda, by pokazać człowieka z jego sukcesami i porażkami, pracą, przemyśleniami. Tym razem będzie to twórczość niespełna dwudziestoletniego Bacha z okresu w Luneburgu, gdzie spotkał Georga Bohma i zapoznał się m.in. z muzyką francuską. I to wszystko usłyszymy w utworach, które zaprezentujemy w trakcie koncertu. Wreszcie zapraszam na koncert poświęcony muzyce z siedemnastowiecznego Królewca. To jest moje oczko w głowie, by promować muzykę z Gdańska i całego regionu wybrzeża Morza Bałtyckiego. Po II wojnie światowej niemal całe dziedzictwo kulturowe, w tym muzyczne, regionu nadbałtyckiego stało się niedotykalne. Muzyka powstała na wschód od Szczecina została w dwudziestym wieku wycięta z kultury europejskiej przez politykę. Na ten dorobek została niejako nałożona anatema. Jest to spuścizna niemieckojęzyczna, zazwyczaj o proweniencji luterańskiej i nie pasowała do czasów, które nadeszły po wojnie ani politycznie, ani religijnie. A przecież powstawała na terenach Pierwszej Rzeczypospolitej, jest więc też naszym dziedzictwem. Tymczasem nie można przejść nad tą twórczością obojętnie, bo jest ona niebanalna. Na tych terenach nie było biedy i to się oczywiście przekładało na możliwości i szanse także dla kultury i twórców. Zatem i dzieła były na bardzo wysokim poziomie, co zapewne wybrzmi na koncercie, który zatytułowaliśmy „Dyniowa chatka”. W programie koncertu znajdą się utwory, które powstawały w czasach Wojny Trzydziestoletniej. Kiedy się wsłuchać w libretta towarzyszące tej muzyce – a nie będzie to trudne, bo jak zawsze zadbamy o to, by w programie towarzyszącym koncertowi znalazły się ich wersje oryginalne i tłumaczenia – okaże się, że emocje, które targały ludźmi w tamtym okresie, są bardzo podobne do tych, które są obecne w naszym regionie także teraz. Pojawia się strach, melancholia, zniechęcenie, ale też radość i nadzieja, którą ludzie w tamtych czasach potrafili odnaleźć mimo grozy wojny. Myślę, że to jest przekaz dla nas. Nie możemy się zniechęcać, musimy wierzyć, że czające się wokół zło nie będzie w stanie przemóc tego, co dobre.
Tak będzie wyglądała wiosenna odsłona Festiwalu. O jesiennej na naszych łamach opowiemy, gdy się zbliży. Ja muszę jednak zapytać o powody, dla których Festiwal ORGANy PLUS+ odbywa się w dwóch częściach.
Powody są dwa. Przygotowanie koncertów to ogrom pracy, wielkie wyzwania logistyczne, promocyjne, trzeba zgrać całą masę przeróżnych elementów. Tymczasem nasz zespół jest niewielki i w większości działamy wolontaryjnie. Wyjątkowo w zeszłym roku zrobiliśmy 10 koncertów dzień po dniu. Wszystko się udało, zadowoleni byliśmy my, a co najważniejsze – także publiczność. Tylko dla nas było to ogromne wyzwanie, wymagające nadludzkiego wysiłku, a my też chcemy mieć z tego przyjemność. Druga sprawa, że przy rozłożeniu Festiwalu na dwie edycje wracamy do organów częściej, ten temat nie znika na wiele miesięcy. To ważne. Myśleliśmy nad takim wariantem, by te koncerty odbywały się na przykład raz na miesiąc, ale trzeba pamiętać o specyfice miejsca. Gdańsk jest wysycony wydarzeniami kulturalnymi, w jednym czasie odbywa się wiele koncertów, wystaw i spektakli. Taki pojedynczy koncert mógłby zginąć w natłoku innych propozycji, bo promocja wydarzeń w Gdańsku jest ogromnym wyzwaniem i niełatwą sztuką. Nie idzie tylko o to, by dotrzeć z informacją, ale też tak ją podać, aby odbiorca wybrał akurat naszą propozycję spośród wielu innych, które ma w tym samym czasie do dyspozycji. Program Festiwalu jest też tak skonstruowany, że koncerty wchodzą ze sobą w konteksty, pewne relacje i to jest również wartością dodaną wydarzenia – kolejnym PLUSEM. Wreszcie dochodzą kwestie pewnych oczywistych różnic między wiosną i jesienią. Teraz świątynie będą pełne naturalnego światła, słoneczne. Jesienią sytuacja jest diametralnie inna i można wydobyć jakieś specyficzne elementy architektoniczne przy pomocy sztucznego światła, co będzie współgrało z muzyką. To są też ważne aspekty naszego przedsięwzięcia.
Muszę przyznać, że ten program, o którym już porozmawialiśmy, ale także część jesienna budzą już po samej lekturze spore emocje. Festiwal będzie niezwykłym wydarzeniem, jestem o tym przekonany, i żal, by tak wspaniałe wydarzenie nie było dostępne szerokiej publiczności w dosłownym sensie tego słowa. Zwłaszcza gdy technologia na to pozwala. Czy jako organizatorzy myślicie o otwarciu się na Internet, streaming?
Pewnie pana rozczaruję, ale od razu i wprost powiem, że nie widzę takiej możliwości. Wielokrotnie w trakcie naszej rozmowy podkreślałem, jak ważna jest w tym projekcie integralność, miejsce, przestrzenie, które też koncertują, instrumenty, światło, architektura, słowem genius loci. Nie da się tego oddać w przekazie internetowym. Trzeba obcować z tą muzyką bezpośrednio. Jesteśmy istotami, które są wielowymiarowe, a ograniczamy się coraz częściej do jednego czy dwóch wymiarów. To jest jedna z bolączek naszych czasów. Technologia, o której pan wspomina, oczywiście do wielu rzeczy się przydaje, ale nie jesteśmy w stanie za jej pomocą oddać całej różnorodności takiego koncertu, z jego wszystkimi „zakamarkami”, zapachami, lśnieniami i cieniami, z tym jak dźwięk rozbrzmiewa w świątyni, jak drga powietrze. Przekaz elektroniczny po prostu zmienia perspektywę wydarzenia i nie można go odbierać tak, jak to zaplanowaliśmy. W tym projekcie niezwykle ważne są te wszystkie elementy nieprzekazywalne przez streaming. Dlatego nie ma możliwości, by Festiwal w ten sposób trafiał do publiczności. Najważniejszy jednak jest dźwięk i w tym kontekście doceniamy profesjonalny przekaz radiowy, mając nadzieję, że we współpracy z radiową Dwójką część koncertów jesiennych dotrze do większej grupy melomanów. Jednym z naszych dodatkowych celów jest też przyciąganie do kościoła św. Trójcy. To absolutnie niezwykły wytwór architektury gotyckiej w Europie – trzy kościoły w jednym. I dopiero będąc tu na miejscu, uczestnicząc w koncercie, obserwując różne rozmieszczenie artystów, bo ta przestrzeń na to pozwala, i chłonąc wszystko to, co nas tam otacza, osiągnąć możemy cel, jakim jest ta swoista kapsuła czasu, przenosząca nas w okres, w którym dany utwór powstał. To sprawia, że nawiązujemy pewną łączność z tym dziedzictwem, które nam pozostawiono. Powstaje swego rodzaju wspólnota sztuki. Nie da się tego osiągnąć inaczej niż przez bezpośredni udział w wydarzeniu. Nawet w pandemii udawało nam się tak trafiać z edycjami Festiwalu, że akurat mogliśmy zapraszać publiczność i nie korzystać z pośredników elektronicznych. Zatem streamingów nie będzie, za to gorąco zapraszam, by przyjechać do Gdańska i wsiąść do jednej z naszych kapsuł czasu. Zapewniam, że doznania będą niezapomniane.
Dziękuję za rozmowę.