Czym są korzenie dla Łemków [rozmowa z Jerzym Starzyńskim]
Łemkowie to mniejszość narodowa, która zamieszkiwała tereny Beskidu Niskiego. W 1947 roku władze PRL podjęły decyzję o ich deportacji na Ziemie Zachodnie. Decyzję tę zrealizowano w ramach Akcji „Wisła”, pozbawiając Łemków ich ojczyzny. Ale plan był znacznie gorszy, bo władzom PRL zależało na wymazaniu Łemków z etnicznej mapy kraju jako niepasujących do wizji jednolitego, narodowego państwa.
Podjęto więc decyzję nie tylko o wysiedleniach, ale też o rozproszeniu ludności łemkowskiej i o jej prześladowaniach. A jednak Łemkowie przetrwali ze swą kulturą, choć wydawało się, że pozbawieni korzeni, ojczyzny i więzów są skazani na to, że kulturowo rozpłyną się w polskim żywiole. O tym, jak im się to udało, jak dzielą się swą kulturą i jakie są dla niej najgroźniejsze współczesne zagrożenia z Jerzym Starzyńskim, jednym z liderów społeczności łemkowskiej w Polsce, twórcą i szefem Łemkowskiego Zespołu Folklorystycznego „Kyczera” oraz pomysłodawcą i dyrektorem Międzynarodowego Festiwalu Folklorystycznego „Świat pod Kyczerą” rozmawia Grzegorz Szczepaniak.
Czym są korzenie dla Łemków? Jak rozumiesz to pojęcie?
Myślę, że nie będę szczególnie oryginalny. Korzenie to jest wszystko to, co wynosisz z domu rodzinnego, czym przesiąkasz. To są opowieści rodzinne. Dla mnie, a pewnie nie tylko, to są spotkania z dziadkami przy kaflowym piecu w jesienne i zimowe wieczory i słuchanie historii o Łemkowszczyźnie. Takiej krainie na poły fantastycznej, a na poły realnej, prawie dotykalnej. Tak sobie myślę, że dla mnie to były opowieści o takim raju utraconym, choć ja nie doświadczyłem deportacji w bezpośredni sposób, urodziłem się już na Dolnym Śląsku. Opowieści te snute były w języku łemkowskim, dla mnie języku ojczystym. To jest chyba dość uniwersalne rozumienie korzeni.
A mnie się wydaje, że dla ludzi wyrwanych ze swojej ojczyzny, z miejsca, w którym trwali przez wieki, korzenie muszą oznaczać coś więcej.
Nie uważam tak, choć może w pewnym sensie rzeczywiście jest to prawda. Dla mnie definicja takich kulturowych korzeni zawsze będzie podobna. To jest coś, co identyfikuje człowieka, a zarazem stanowi pewnego rodzaju wyróżnik. Ten ostatni element jest niezwykle istotny współcześnie, w tym zglobalizowanym i kulturowo „spłaszczonym” świecie. Oczywiście korzenie to też symbole, wspomniany język, miejsca, hasła, religia. Dla mnie to się sprowadza przede wszystkim do domu rodzinnego i tego, co z niego wyniosłem, to świadomość pewnej inności względem otoczenia.
Dotykasz kluczowego pojęcia: „inności”. Dla mnie jest to pojęcie pozytywnie konotowane, bo „inność” budzi ciekawość, przyciąga, jest jakąś tajemnicą do odkrycia. Ale też bardzo blisko jest pojęcie „obcego”. A to, co obce, niepokoi, tworzy poczucie zagrożenia, to, co obce, większość stara się zmarginalizować, a nawet tępić. Nie jest żadną tajemnicą, bo to rzecz szeroko opisana w literaturze, że Łemkowie byli postrzegani jako „obcy”, nie „inni”.
To jest, niestety, prawda. Poczucie odrębności, inności, wynikające właśnie z tych korzeni, które miałem, wiązało się do pewnego momentu z trudnymi doświadczeniami. Inność wywoływała negatywne reakcje otoczenia. Rzeczywiście tak było. I z tego powodu z pojęciem korzeni mam jeszcze jedno skojarzenie i przyznam rację tezie, którą stawiasz. To jest bardzo ciężka praca, którą trzeba podjąć, by te korzenie zachować. Praca, której trzeba się bez reszty poświęcić. I bez gwarancji, że się uda, że przyniesie efekty, których się oczekuje. To jest praca do zatracenia, pełna wyrzeczeń, czasami łez i bólu. To jest więc poświęcenie, bo wybierasz pracę dla tych swoich korzeni, dla społeczności i świadomie rezygnujesz z tego, co jest dla wielu ludzi głównym motorem działań. Rezygnujesz z wygodnego życia, czasami kariery, pieniędzy. To są wybory bardzo świadome i takież poświęcenie. Oczywiście możesz swoje korzenie niejako zachowywać i ograniczać to tylko do najbliższych, swojego domu. Ta wersja jest pewnie łatwiejsza. Sprawa staje się znacznie bardziej skomplikowana, kiedy chcesz lub masz poczucie, że musisz inaczej podejść do swych korzeni. Z jednej strony samemu zapuścić je głębiej, z drugiej starać się, by twoi pobratymcy także chcieli o nie dbać, czuli, że są owe korzenie czymś ważnym – wtedy trzeba sprostać ogromnemu wyzwaniu. Mówię to z własnej perspektywy i nie wiem, czy to są prawdy uniwersalne. Dla mnie to jest bardzo realne i także w ten sposób rozumiem pojęcie korzeni.
To mogą być chyba uniwersalne prawdy dla społeczności wykluczonych, stygmatyzowanych.
Zgoda, przecież taka jest historia Łemków. Akcja „Wisła” była i pozostaje dla nas ogromną traumą. Proszę sobie wyobrazić, że nagle do domów wkraczają uzbrojeni ludzie i dają dosłownie kilka chwil, by spakować to, co najbardziej potrzebne, każą zostawić dom, wchodzić do wagonów i jechać w nieznanym kierunku. Po przyjeździe każą się osiedlać w kompletnie obcych miejscach. Przesiedleńcy nie rozumieją całej tej sytuacji, nie wiedzą, dlaczego spotkał ich taki los, bo nikt im tego nie tłumaczył. I to jedno może być w tej sytuacji w pewien sposób zrozumiałe, no bo jak wytłumaczyć to, co się wtedy wydarzyło? Tracą kontakt ze swymi bliskimi i sąsiadami. A kiedy już znajdują domy, okazuje się, że nowi sąsiedzi traktują ich właśnie jako obcych. Źle reagują na brzmienie języka, źle reagują na religię, która jest inna niż wyznawana przez większość. To się wiązało ze stygmatyzacją, którą ułatwiały działania komunistycznych władz. To też w jakiś sposób zdefiniowało moje rozumienie tego, czym są korzenie. I to zaprogramowało moją drogę życiową.
Użyłeś stwierdzenia, że „do pewnego momentu” te negatywne zjawiska były odczuwalne. Dziś nie czujecie się już „obcy”?
Nie, choć to oczywiście złożona kwestia. Ja się obco nie czuję, ale mam świadomość, że nie brak środowisk, które tak właśnie chcą dalej widzieć Łemków. Ja całe swoje życie zawodowe i całą działalność społeczną podporządkowałem właśnie temu, żeby uzmysłowić, że my nie jesteśmy obcy. Jesteśmy inni, ale to nie znaczy, że w jakikolwiek sposób lepsi czy gorsi. Jesteśmy ciekawi, atrakcyjni i tak samo „stąd”. Tak samo tu przyjechaliśmy, tak samo rodzą się tu, na tej ziemi, kolejne pokolenia osób pochodzenia łemkowskiego. Może nawet jesteśmy jeszcze bardziej „stąd”, bo trafiliśmy tu w okolicznościach, które nazwałbym trudniejszymi, trafiliśmy niemal jako pierwsi i od początku budowaliśmy społeczność dzisiejszego Dolnego Śląska. Było nam też trudniej ze względu na prześladowania władz i stygmatyzację. Było nam trudniej i dlatego, że byliśmy pozbawieni wielu praw: do oświaty, do kultury, do kultywowania tradycji i zwyczajów, zostaliśmy rozproszeni. Było nam trudniej z powodów ekonomicznych, ale dziś zdecydowanie jesteśmy „stąd” i tylko pozostaje to wyjaśniać tym, którzy tego faktu z jakichś powodów nie dostrzegają lub nie rozumieją.
Nie jest żadną tajemnicą, że komunistyczni władcy Polski chcieli się Łemków pozbyć. Stąd deportacje. Stąd rozproszenie. Dotrwaliście do czasu przełomu z końca lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, bo pielęgnowane w domach korzenie były dość silne, byście mogli jako społeczność, grupa narodowa czy etniczna przetrwać. Ale czy to nie jest tak, że trudna sytuacja, w jakiej Łemkowie znajdowali się w PRL, jakoś tak przewrotnie ułatwiła to przetrwanie? Czy współczesność kulturowa nie jest większym zagrożeniem?
Kiedyś zagrożenia były inne, dziś są inne. Rzeczywiście, kto wie, czy nie większe, choć nie są tak drastyczne jak przez lata PRL, bo nikt wprost nie prześladuje Łemków z powodu pochodzenia. Ja sobie dość szybko zdałem sprawę z tego, że nawet jak obrywałem za to, że jestem Łemko, jako dzieciak, to dostawało mi się z powodu niewiedzy moich prześladowców. I to postanowiłem zmienić. Okazało się jednak, że sami Łemkowie, po tych kilkudziesięciu latach życia w ukryciu, to znaczy ukrywaniu swej tożsamości, nie są wcale tacy chętni do eksponowania swej kultury. To oczywiście pewien eufemizm. Ludzie byli po prostu dalej przestraszeni. Trauma była bardzo silna, a otoczenie niekoniecznie bardziej przyjazne i otwarte. No i okazało się, że zadanie było znacznie trudniejsze. Najpierw trzeba było bowiem wyrwać samych Łemków z tego getta, zamkniętego świata, w którym funkcjonowali przez dziesiątki lat. Dopiero później można było myśleć o promocji, o podzieleniu się z sąsiadami naszą kulturą, tym wszystkim, co możemy zaoferować.
Dlatego stworzyłeś Łemkowski Zespół Pieśni i Tańca „Kyczera”?
To się zaczynało od integracji, spotkań, biesiad, możliwości potańczenia, zabawy, okazji do potrzymania dziewczyny za rękę. Spotykaliśmy się, jadąc na przykład na Watrę, i okazywało się, że choć jesteśmy niemal sąsiadami, to się nie znamy. Trzeba było nam na początek przede wszystkim integracji. Powołanie do życia „Kyczery” to nie była jakaś taka decyzja, cezura, od której zaczęła się historia ekspansji kultury łemkowskiej. To był wcale niełatwy proces. Ale tak. „Kyczera” stała się narzędziem, bardzo istotnym, wychodzenia z tego zaklętego kręgu. Zespół przyciągał Łemków. Był czymś nowym, na tyle atrakcyjnym, że ci młodsi, którzy jak ja stali jedną nogą w świecie kultury łemkowskiej i z niej czerpali, ale drugą byli przecież w głównym czy też dominującym nurcie kulturowym, przyłączali się, chcieli swym dziedzictwem się podzielić. No i znowu był problem. Nie było strojów, nie było programu, trzeba to było wszystko odtwarzać, kreować. Stąd moje kwerendy, nagrane setki godzin rozmów z osobami przesiedlonymi, świadkami naszej kultury. Ten przekaz pozwolił na budowanie zespołu, na wypełnianie go artystyczną, ale też autentyczną treścią. Do dziś mam te wszystkie nagrania. Ogromna liczba jest nieopracowana. To trzeba spisać, wydać, pozostawić jako spuściznę łemkowską, ale też element kultury uniwersalnej.
Wspomniałeś o cezurze, punkcie zwrotnym. „Romantyczne” początki to coś zrozumiałego, ale musiało się przecież wydarzyć coś, co sprawiło, że zacząłeś osiągać efekty, oddziałując na swych pobratymców, skutecznie wyłuskując ich ze wspomnianego „zaklętego kręgu”, a z drugiej skutecznie promować tę kulturę na zewnątrz.
To jest kilka wydarzeń, które krok po kroku zmieniały realia. Te pierwsze pozytywne zaskoczenia i dowody, że idziemy w dobrym kierunku, to moment, kiedy w Legnicy zaczęto mówić „nasi Łemkowie”. Jeszcze wcześniej było umożliwienie nam występu na Rynku w Legnicy. To był pierwszy nasz występ. Nie w jakiejś okolicznej łemkowskiej enklawie, ale w centralnym punkcie miasta, na poważnej imprezie, jaką był Wojewódzki Przegląd Zespołów Folklorystycznych. A może w trakcie nieco późniejszego występu w legnickim parku, kiedy dwóch podchmielonych gości komentowało nasz występ, zastanawiając się, skąd przyjechaliśmy. Ukraina, Słowacja? Kiedy „wyszło na jaw”, że jesteśmy z Legnicy, obaj jegomoście nie mogli się nadziwić, że „Łemkowie, a tacy młodzi”. Byliśmy i jesteśmy piękni, roztańczeni, uśmiechnięci, kolorowi i to się zupełnie nie zgadzało z „pielęgnowanym” przez lata wizerunkiem Łemków. Był mały sukces. Zaczęło się przełamywanie stereotypów. Początkowo pracowaliśmy wszyscy z poczuciem ogromnych niedostatków naszych starań i osiąganych efektów. Tuzy lokalnej choreografii wydawali się niedoścignieni. Zdecydowaliśmy się jednak stanąć z nimi w szranki na konkursach. I okazało się, że wcale nie jest tak kiepsko, jak sami myśleliśmy. Okazało się, że to, co robiliśmy, podoba się nie tylko Łemkom, których nasze występy przyciągały z oczywistych powodów. Podobało się Polakom, podobało się jurorom i fachowcom. Wreszcie odważyliśmy się na udział w prestiżowym Międzynarodowym Festiwalu Ziem Górskich i odnieśliśmy tam sukces. To był chyba ten decydujący moment zwrotny, który dał nam siłę, poczucie własnej wartości. Potem mogliśmy ruszyć w świat. Poczuliśmy, że to, co robimy, jest dobre i ważne, a wreszcie także doceniane. Czasami jak pomyślę, że z ludźmi z tych podlegnickich wiosek zjechałem świat, że byliśmy na Machu Picchu, w Emiratach Arabskich, Chinach, Iraku, gdzie ja, Łemko, byłem wicedyrektorem festiwalu, którzy Kurdowie stworzyli na wzór i podobieństwo naszego, kiedy to wszystko próbuję ogarnąć, to chwilami sam w to nie wierzę. Proszę spróbować sobie wyobrazić, jak się czułem na spotkaniu z władzami Autonomii Kurdyjskiej i rządu irackiego, kiedy z ust jednego z irackich dygnitarzy usłyszałem uwagę, że nasza wizyta to pierwsza naprawdę udana misja w ich kraju. Można w to nie uwierzyć. Ale tak, byliśmy tam. Ludzie, którzy mieli być skazani na niebyt, którzy mieli być pozbawieni własnych korzeni, szli przez świat z polską i łemkowską flagą. Reprezentowali miasto, region, kraj i samych siebie. Ludzie, którzy na nic nie mieli mieć szans, mieli w znoju pracować na roli, stali się artystami, odnieśli sukces. Przez te wszystkie lata, a w zasadzie jest tak nadal, spotykałem na swojej drodze ludzi przychylnych, rozumiejących naszą pracę, wspierających ją, życzliwych. Niestety, tych, którzy nie rozumieją, utrudniają, rzucają kłody pod nogi czy po prostu występują przeciw nam, też nie brakuje. Przykro mi to mówić, ale w moim mieście, w Legnicy, władze są nam nieprzychylne. Korzystają z naszych działań, lubią się ogrzać w ich blasku, ale nie pomagają, a często wręcz utrudniają nam funkcjonowanie, a już na pewno go nie wspierają. To się zmieniło na niekorzyść. Kiedyś było pod tym względem znacznie lepiej.
Trochę jak na ironię, bo właśnie odniosłeś jeden z największych sukcesów organizacyjno-artystycznych. Międzynarodowy Festiwal Folklorystyczny „Świat pod Kyczerą”, a konkretnie jego edycja z 2022 roku, został uznany przez międzynarodową organizację FIDAF za jeden z czterech najlepszych festiwali na świecie. Ale zanim o tym, opowiedz o samym festiwalu. No bo to jest historia ściśle związana z łemkowskimi korzeniami.
Tak chyba można powiedzieć. Początkiem festiwalu był oryginalny pomysł, by stworzyć wydarzenie z myślą o mniejszościach, takich jak Łemkowie. Dlatego powołaliśmy do życia Festiwal Mniejszości Narodowych i Etnicznych „Świat pod Kyczerą”. Początkowo robiliśmy go na przemian z festiwalem organizowanym przez mniejszość serbo-łużycką z Saksonii. Nawiązaliśmy kontakt z Domowiną, czyli organizacją Serbów Łużyckich. Nie było takiej imprezy jak nasza. Oczywiście zespoły reprezentujące mniejszości pojawiały się na festiwalach, ale imprezy im dedykowanej wcześniej nie było. Łączyła nas wspólna sytuacja, mieliśmy ze sobą dużo wspólnego. Rozmawialiśmy, tańczyliśmy, śpiewaliśmy, graliśmy, robiliśmy wystawy. To była taka nasza manifestacja, że jesteśmy otwarci na świat, chwalimy się swoją kulturą, pokazujemy, że różnorodność to siła każdej kultury, każdego społeczeństwa. Chcieliśmy pokazać, że Łemkowie, którzy ruszyli ze swą kulturą w świat, mogą też skutecznie ten świat zaprosić do siebie, ale nie tylko dla siebie. Festiwal szybko zdobył popularność, szybko stał się ważnym elementem programu kulturalnego w Legnicy i regionie. Realizował misję tego wyrywania Łemków z „zaklętego kręgu” i promowania naszej kultury, ale też jej zachowywania. Dlatego festiwal dotarł w Beskid Niski do rdzennej Łemkowszczyzny, dlatego byliśmy też u Rusnaków, czyli naszych pobratymców ze Słowacji, którzy nie doznali takich traum jak Łemkowie. Zanim pojechaliśmy na południe Polski i do Słowacji, sformatowany jako mniejszościowy festiwal zaczął się wypalać. Po prostu jest ograniczona liczba zespołów mniejszości na odpowiednio dobrym poziomie. Czułem też, że wypełniliśmy tę początkową misję i festiwal zaczął się przeobrażać, stając się kolorowym świętem folkloru. Oczywiście nadal bywają u nas grupy reprezentujące mniejszości narodowe i etniczne, ale to już nie jest filar naszej imprezy. Nie jeździmy już też do Małopolski, bo to wymagało ogromnego wysiłku finansowo-organizacyjnego. Z drugiej strony i w tej kwestii poczułem się zrealizowany, bo dotarliśmy z festiwalem na Łemkowszczyznę, bo zrobiliśmy dzień festiwalowy w Bartnem, gdzie w każdej z łemkowskich zagród stanął zespół z innego zakątka świata i animował przez cały dzień z gospodarzami tych miejsc. Myślę, że nigdy nie zrezygnujemy z misji niesienia kultury do miejsc z niej wykluczonych: do Domów Pomocy Społecznej, Domów Dziecka, szpitali itp. Tam jadą zespoły uczestniczące w festiwalu, często zawodowe grupy, oficjalni reprezentanci swych państw i koncertują dla ludzi, którzy na te koncerty czekają cały rok i nic poza nimi przez ten rok nie dostają. Wzruszeń nie da się uniknąć, a emocje są naprawdę silne. Festiwal współpracował z różnymi międzynarodowymi organizacjami. Moim zdaniem FIDAF jest w tej chwili najbardziej ekspansywna i dlatego znaleźliśmy się w jej strukturach. Federacja stawia jednak spore wymagania. Na odpowiednim poziomie muszą być sprawy akomodacji zespołów, transportu, techniki, promocji. To jest oceniane. I rzeczywiście okazało się, że „Świat pod Kyczerą” został uznany podczas obrad kongresu FIDAF w Korei Południowej za jeden z czterech najlepszych festiwali na świecie w 2022 roku. To ogromne wyróżnienie, tym większe z mojej perspektywy, że pozostałe trzy są robione w stolicach krajów, to reprezentacyjne wydarzenia, a w naszym przypadku mówimy o imprezie robionej przez maleńką społeczność, na prowincji. Z budżetem, który na początku roku zawsze wynosi zero złotych. Bez wielkiego biura organizacyjnego, na które nas nie stać, i jakichś rozbudowanych struktur stojących za tym, co robimy. Współpracujemy z samorządami, w których znajdujemy wiele zrozumienia i wsparcia. Bez nich tego wydarzenia by nie było.
Stworzyłeś zespół, który jest też stowarzyszeniem. Wydajecie książki, także w języku łemkowskim, między innymi dzięki waszym staraniom dziś w Polsce na maturze można zdawać język łemkowski. Prowadzicie bibliotekę, zdaje się największą na świecie bibliotekę z książkami o tematyce łemkowskiej. Jest festiwal. Dziś w Legnicy nikogo nie dziwi, że ktoś używa języka łemkowskiego, a młodzi Łemkowie mówią swobodnie w swym ojczystym języku na ulicy. Jesteście widoczni, rozpoznawalni i – pomijając problemy przede wszystkim z częścią polityków na różnych szczeblach władzy – akceptowani. Czujesz się spełniony?
Nie mogę się tak czuć. Mam świadomość, że cała ta ogromna praca nie odniosła takiego efektu, jaki powinna. To prawda, że te założenia z końca lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku udało się zrealizować. Tyle że świat się zmienił i postawił przed nami chyba jeszcze trudniejsze wyzwania. Po pierwsze jest jeszcze bardzo dużo tej spuścizny, którą zarejestrowałem, która wciąż nie jest opracowana i bardzo mnie to męczy. Nie mam, kiedy tego zrobić. Po drugie zdałem sobie już jakiś czas temu sprawę z tego, że mimo upływu lat od upadku PRL nasza sytuacja nie zmieniła się w takim stopniu, w jakim powinna. Łemkowie nie mają nadal nawet jednej swojej instytucji: szkoły, domu kultury czy jakiegoś centrum, które instytucjonalnie wspierałoby te działania, które podejmuję. Ja nie młodnieję, sił jest coraz mniej. Dzisiaj potrzebny jest zespół ludzi, którzy zajmą się profesjonalną organizacją festiwalu, biblioteką, pracą z zespołem, ale też działaniami skoncentrowanymi na pracy ze społecznością Łemków, na promocji wśród nich ich własnej kultury, dziedzictwa, spuścizny. Ja bym chciał się skupić na pisaniu książek i opracowywaniu tych godzin nagranego materiału. Nie ma takiego podmiotu, a widoki na jego utworzenie oceniam, jak by to były jakieś mrzonki. Z drugiej strony globalizacja postawiła przed takimi społecznościami jak Łemkowie naprawdę spore wyzwania. Oddziaływanie na członków tej naszej społeczności musi być inne, musi być silniejsze, odpowiadające na potrzeby zmieniającego się świata. Inaczej za dwa, trzy pokolenia de facto Łemków świadomych swej odrębności kulturowej nie będzie. A to byłaby ogromna strata dla całej polskiej kultury, więcej, dla kultury w zjednoczonej Europie. Podjęliśmy działania, by taka instytucja powstała. W Legnicy nie mamy nawet partnera, by o tym rozmawiać, a mam takie wrażenie, że brakuje takich partnerów też w regionie i wśród przedstawicieli władz centralnych. Czuję z tego powodu smutek, może nawet taką bezsilną złość, bo to, co się do tej pory udało, tak łatwo zaprzepaścić. Wracając nieco do języka z początku tej rozmowy, ta sytuacja przypomina mi podcinanie tych chronionych przez dziesięciolecia korzeni. Robimy to sami jako Łemkowie, a otoczenie nie pomaga, mimo próśb. Język łemkowski na maturze zdają chyba tylko moje dzieci. Wciąż prowadzimy Kyczerkę, czyli zespół dziecięcy. Jest liczny, więc jakaś najbliższa przyszłość zespołu Kyczera wydaje się bezpieczna. Są ludzie, którzy zdjęli ze mnie ciężar jego prowadzenia, ale w dłuższej perspektywie widzę ogromne zagrożenia. I jestem przekonany, że tylko powołanie do życia takiej instytucji, tylko jej okrzepnięcie, zbudowanie przemyślanego programu jej działania, jego wdrożenie, zapewnienie bezpieczeństwa finansowego dla ludzi, którzy będą pracować na rzecz naszej społeczności, pozwoli na jakiś progres, a przynajmniej odsunie te zagrożenia, które są znacznie bliżej niż na dalekim horyzoncie.