Moja psychoterapia [kilka uwag o terapii długoterminowej]
Kiedy byłam w pierwszej klasie liceum, odwiedzili nas w szkole ludzie, którzy pracowali w Ośrodku Profilaktyki Środowiskowej. Opowiadali nam, czym się zajmują, że pomagają nastolatkom nazywać emocje, radzić sobie z nimi, rozwiązywać konflikty czy że uczą konstruktywnie kłócić się, być blisko. Sądzę, że gdybym to wszystko umiała, nie poszłabym za nimi i nie rozpoczęłabym przygody życia z psychoterapią.
Do OPŚ chodziłam ze znajomymi całe liceum, czyli cztery lata. To było w latach dziewięćdziesiątych. Psycholodzy proponowali nam wtedy udział w grupce wsparcia lub w działaniach klubu, do którego należeli wszyscy podopieczni OPŚ. Robiliśmy po szkole w klubie różne, nietypowe rzeczy – począwszy od tego, że się spotykaliśmy i wspieraliśmy, skończywszy na tym, że organizowaliśmy zabawy psychoedukacyjne i zebrania społeczności. Spotykaliśmy się tam i dyskutowaliśmy nad zasadami naszego funkcjonowania, o planach na tu i teraz oraz na przyszłość. Raz byłam z tym środowiskiem na spędzie podobnych organizacji. To jedno z najlepszych wspomnień, jakie mam. Jednego wieczoru bawiliśmy się bowiem w świetliki. Chyba pierwszy raz w życiu ktoś mi wtedy zaufał, to było dla mnie nowe i wyzwalające przeżycie.
Po liceum moje koleżanki z klasy rozpoczęły kształcenie w różnych zawodach służących innym ludziom. Śmiałam się, że to przez OPŚ. Niektóre z nich kontynuowały też ścieżkę rozwoju osobistego poprzez udział w psychoterapii. Nasze prywatne rozmowy bardzo często dotyczyły tych kwestii. Naśladując przyjaciółkę, przez lata podejmowałam próby leczenia się u psychoterapeuty w nurcie psychodynamicznym. Jednak robiłam to na kasę chorych i najczęściej spotykałam się ze specjalistą tylko pół roku, kilka miesięcy. Do mojej obecnej terapeutki, z którą pracuję komercyjnie już sześć lat, trafiłam długo po studiach magisterskich. No ale taki był mój czas na dokonanie zmiany, takie było moje tempo rozwoju.
Nie wiem, czy w psychoterapii chodzi przede wszystkim o zmianę myślenia, funkcjonowania. Bo zmiana zakłada, że coś jest ze mną nie tak, a to obciąża człowieka. Mnie pasuje inny powód podjęcia leczenia – zbudowanie korekcyjnej relacji z terapeutką. Przyświeca temu myśl: „to, co w relacji zostało popsute, tylko w relacji może zostać naprawione”. Niemniej jednak przez te sześć lat, kiedy pracowałam nad sobą, bardzo się zmieniłam. Przede wszystkim zmieniłam swoje przekonania na temat siebie i świata. Może przez to stałam się bardziej pewna siebie i luźna.
Niedawno doszłyśmy z terapeutką do wniosku, że jak do niej trafiłam, nie potrafiłam być komunikatywna. Mówiłam chaotycznie, sama nie wiedziałam, o co mi chodzi, gubiłam się w wywodach, zapomniałam, o czym mówię. A wszystko to robiłam z lęku przed bliskością. Nie chciałam bliskości z nikim, bo nauczono mnie, że bliskość rani.
Otwieram się już kolejny rok, a terapeutka jest przekonana, że nie pokazałam się jej jeszcze cała. Pracuje we mnie wiele mechanizmów obronnych. Przede wszystkim jednak wydaje mi się, że nie chcę czuć, wolę filozofować, rozumieć, co się dzieje, skąd się co bierze. Bo jestem zmrożona i główkowanie jest łatwiejsze, nie boli. Proces rozmrażania jest bolesny, ale jego efekty są przyjemne. Na przykład ostatnio zauważyłam, że inaczej oddycham, głębiej, tak, że czuję powietrze aż w brzuchu. Do tego, gdy się złoszczę, nie somatyzuję złości, zaciskając szczękę i gardło, ale czuję, jak trudne uczucia płyną przeze mnie, aż wzrasta temperatura mojego ciała. Jest we mnie więcej życia.
Miałam przerwę w terapii, około czteroletnią. To mi nie posłużyło. Gdy drugi raz udałam się do gabinetu mojej terapeutki, w kontrakcie napisałam, że chciałabym uzyskać pomoc w umieraniu. Źle się czułam, myślałam, że to koniec – miałam chyba jakąś nerwicę. Ale to były moje narodziny! Rodziłam się do nowego, tylko stare obumierało. Sesje pomogły mi to sobie poukładać.
Myślę, że do końca życia na różnych jego etapach będę potrzebowała wsparcia specjalisty. Będę o nie prosiła. Całe szczęście psychoterapia staje się modna, coraz więcej osób przyznaje się, że korzysta z tego typu usług. Leczenie się nie świadczy już o tym, że mam jakieś kłopoty psychiczne, jestem dziwna, tylko że podnoszę jakość swojego życia, dbam o siebie.
Wokół mnie jest dużo osób, które też to robią, zdrowieją w klinikach. Mamy więc wspólne tematy: jak działamy, co nami kieruje, jak sobie radzimy z przeszłością, jakie mamy intencje, cele, jak uciekamy od siebie i innych i że powroty są oczyszczające. Czasem siedzimy ze znajomymi w modnym klubie we Wrocławiu i porównujemy swoje doświadczenia w tych kwestiach. Obgadujemy też swoich terapeutów. Wydaje mi się, że ważne jest dla nas wszystkich to, by terapeuta był otwarty, życzliwy, profesjonalny – czyli nie dłubał w telefonie podczas sesji, nie spóźniał się, nie komentował czyichś poglądów politycznych. Żeby był żywo zainteresowany pacjentem i pomocny. Żeby widział człowieka, bo często byliśmy w przeszłości niedostrzegani. Są szybsi i wolniejsi terapeuci. Są tacy, którzy skupiają się na przeszłości, inni bardziej na tym, co tu i teraz. Jeszcze inni odchodzą trochę od nurtu psychodynamicznego, łącząc podejścia, myśląc o pacjencie bardziej holistycznie.
Terapia to nie jest jednak poradnictwo. Dobry specjalista nie podsunie nam pomysłu na życie, nie podejmie za nas decyzji, on jest lustrem. Zawiedzeni terapią ludzie mówią mi czasem: „Ale ta terapeutka/ten terapeuta nic nie mówi, tylko się gapi…”. Mam dla takich osób radę. Powiedz o tym głośno! Nazwij to, co się dzieje, to będzie dobrym punktem wyjścia do rozmowy. Terapeuta nie jest od tego, by mówić o sobie. Ty w trakcie sesji jesteś gwiazdą. I pewnego dnia rozmowa potoczy się sama. Nie będzie łatwo, niejeden raz poleją się łzy, ale na pewno nie obejdzie się bez korzyści, zajdzie zmiana, której trudno będzie nie zauważyć.
Mnie osobiście pociągają ustawienia systemowe i korzystam z nich podczas rozmów z moją terapeutką. Byłam kiedyś na wykładzie ich twórcy – Berta Hellingera. Myślę, że podoba mi się jego praktyka ze względu na skomplikowaną historię mojej rodziny. W naszym systemie obecne było samobójstwo, poronienia, aborcja, choroba psychiczna, alkoholizm. Bez ustawień losy moich rodziców i dziadków oraz pradziadków są dla mnie niezrozumiałe, są obciążeniem. Wiem jednak, że ten typ zdrowienia nie jest dla wszystkich. Ostatnio ustawienia nie są modne, wielu psychoterapeutów odżegnuje się od nich, podkreślając, że skuteczności tego nie da się udowodnić, że ustawienia to magia. Ale nie można odmówić mądrości tej metodzie. Poza tym są ludzie, do których to trafia, i to jest najważniejsze.
To moje krótkie świadectwo zdrowienia jest znakiem naszych czasów. Marzę jednak, że jeszcze niejednemu czytelnikowi Presto otworzy ono w głowie jakąś klapkę, da nadzieję. A ja zostanę kiedyś ambasadorką tej formy leczenia. Chciałabym.