Mira Skoczek-Wojnicka – kobieta malująca kobiety

15.02.2025

Mama trójki dorosłych dzieci, przez wiele lat ekspertka ds. wizerunku marki i reklamy w dużej firmie, graficzka z dyplomem litografii oraz wklęsłodruku. Na co dzień piękna kobieta z ogromną pasją do malarstwa olejnego, tworząca w swej pracowni prawdziwe malarskie cuda.

 

Spotykam się z Mirą w jej pracowni w centrum Krakowa. Z radia delikatnie sączy się jazz. Dookoła mnie obrazy: na podłodze, na ścianach, półkach i stelażach. Na sztaludze schnie piękna podróżująca „Dama z kolczykiem”. Właśnie zwiedza Toskanię. To nowy cykl obrazów. Na stole, między kryształowymi kieliszkami (każdy inny!), leżą pojedyncze staromodne kolczyki – rekwizyty. Każda dama jest inna, więc musi mieć inny kolczyk, gdy pozuje na tle katedry mediolańskiej, pejzażu Segovii czy paryskiej Notre Dame.

 

 

Czy te piękne damy to konkretne osoby malowane na zamówienie?

 

Nie, nie są malowane na zamówienie, w zasadzie kanwą do kolejnych portretów na obrazach jest twarz mojej córki Marty (też artystki), którą mam pozwolenie przerabiać tak, jak chcę, czasem bardziej widać do niej podobieństwo, czasem zupełnie nie. Marta pozuje generalnie jako „wzór” układu, pochylenia głowy, „oddaje” mi swój profil, en face czy też ułożenie en trois quarts.

 

 

„Złoty turban” już sprzedany, chociaż jeszcze schną werniksy. Nie jest ci go żal?

 

Cieszę się, że znalazł nabywcę, wszak to też dość istotne, aby obrazy się sprzedawały. Żyjemy z nich, płacimy rachunki, kupujemy przyjemności, a przede wszystkim mamy na farby, aby powstały nowe obrazy. Niemniej jednak z pewnych okresów zostawiam sobie jakieś obrazy. Na przykład ten obraz jest z cyklu, kiedy wklejałam w moje prace wytrawione w blasze miedzianej ornamenty. Kiedy malowałam cytaty ze starych mistrzów, eksperymentowałam z nadrukami na płótnie, które również wklejałam w obraz. Potem był cykl kosmiczny oraz wiele innych. Często z kobietami w roli głównej. Wiszące w pracowni obrazy stały się takim moim malarskim pamiętnikiem.

 

 

Opowiesz mi, jak radziłaś sobie, gdy dzieci były małe? Praca, po pracy odrabianie lekcji z dziećmi, zajęcia dodatkowe, kolacja i co potem? Biegłaś do pracowni?

 

Tak, pracownię mam od 27 lat. Malowałam zwykle w nocy, zawsze to były moje święte godziny. Wszystko pozałatwiane, wywiadówki, zakupy, obiadki, pranka. Mogłam malować!

 

 

Cały czas pracowałaś przecież na etacie. I co – po pracy, pralkach, zakupach itp. szłaś do pracowni? Nie byłaś zmęczona?

 

Tak! Szłam do pracowni! Wiesz, jak człowiek jest młody, to ma zupełnie inny power. Jeszcze w międzyczasie byłam w stanie zaliczyć jakiś wernisaż o osiemnastej i potem biegłam do pracowni. Siadałam i malowałam do pierwszej, drugiej. Ta ilość snu do siódmej mi wystarczała. Do tego stopnia się przyzwyczaiłam, że dwa, może trzy razy w tygodniu „zarywałam” taką nockę, ale następnego dnia, gdy wracałam po pracy, robiłam sobie krótką drzemkę, taką godzinną, która pozwalała mi na regenerację.

Zawsze się mówiło, że Napoleon spał trzy, cztery godziny, lecz ratowały go właśnie piętnasto- czy dwudziestominutowe drzemki w ciągu dnia. Bo to jest świetny reset mózgu. Siły witalne ci wracają. Wstajesz i masz jak gdyby nowy organizm do działania.

 

 

I potem, po nocnym malowaniu, byłaś w stanie być w pracy aktywna aż do czwartej po południu?

 

Tak, taki rytm sobie ustaliłam – i to przestało po prostu być dla mnie problematyczne. Bałam się nawet, że jak przejdę na emeryturę, to stracę to koło zamachowe, którym była moja praca na etacie, i nic nie będę robić. Położę się, rozpadnę, depresja czy jeszcze coś gorszego. Zawsze byłam bardzo energiczna…

 

A kiedy przeszłaś na emeryturę?

 

Dwa lata temu.

 

 

I jak jest?

 

Cudownie. Jestem zachwycona, to mój najlepszy czas.

 

 

Kiedy się rozwiodłaś?

 

Gdy najmłodsza córka miała chyba trzynaście lat, bo długo nie mogliśmy się rozwieść, ale kiedy miała roczek, byliśmy już w separacji.

 

 

A jak to się stało, że jako grafik zaczęłaś malować?

 

Całe lata robiłam grafiki, bo dla mnie ta cała alchemia graficzna jest chyba najważniejsza. Długo nie chciałam odpuścić. Pamiętam, że jak poznałam mojego partnera Iwa, który jest malarzem, to zauważyłam, że maluje się o wiele szybciej, niż tworzy grafikę warsztatową. No i zaczęłam malować, choć teraz z perspektywy czasu stwierdzam, że malowanie zajmuje mi porównywalną ilość czasu, dlatego zwykle zaczynam dwa lub trzy obrazy naraz. Nie dość, że przy malowaniu olejnymi farbami obrazy długo schną (szczególnie te moje abstrakcyjne podmalówki), to jeszcze samo zakończenie prac też zabiera czas. Ale lubię się zmieniać, próbować sił w nowych technikach. Kontynuuję przygodę z malarstwem olejnym, ale od kilku lat zajmuję się również rysunkiem w technice suchej pasteli. Za jedną z prac dostałam nagrodę na międzynarodowym konkursie pasteli we Francji – z opisem, iż otrzymuję ją za „innowacyjność w tej technice” :)

 

 

Ale musiałaś się zatrzymywać, bo trzeba było zaopiekować się trójką dzieci?

 

Tak, to oczywiste. Zawsze się śmiałam, że w spisie wystaw powinnam zamieszczać daty urodzeń moich dzieci, bo wiadomo było, że przez każde dwa lata, gdy rodziło się kolejne, nic innego poza opieką nad nimi nie mogłam robić. Jednak moi rodzice bardzo mi pomagali. Przychodziłam z blachami w teczce oraz z dziećmi do rodziców, rozkładałam blachy na stole, a wtedy mój ojciec zajmował się dziećmi. Skrobałam igłą grafiki, mapy Afryki, mapy świata według kartograficznego atlasu Merkatora, nosorożce czy Bazylikę św. Marka w Wenecji.

 

 

I mamy już nie miałaś, tylko tatę?

 

Nie, jeszcze mama żyła, ale generalnie dziećmi zajmował się ojciec. Przyprowadzał córkę z przedszkola, wychodził na spacery z chłopcami. Miałam od nich naprawdę olbrzymią pomoc. Bez tego bym sobie nie dała rady

A co było pierwszym tematem, co cię najbardziej na początku wciągnęło? Może te kosmiczne konstelacje?

 

Nie. Na początku były to obrazy abstrakcyjne, potem portrety córki, które tutaj widzisz, na tej ścianie. Najpierw ten mały z łódeczką papierową, czyli „Marta jako Infantka Małgorzata”, potem drugi „Marta na balkonie”. Marta siedzi tu w bordowej sukience, naburmuszona, bo bardzo była niezadowolona z pozowania. Miała takie różowe bamboszki na nóżkach. Pamiętam, że ten portret kupiła w galerii w Sukiennicach jakaś Angielka. Córka mnie pytała: „Mamo, wytłumacz mi, kto chce małą dziewczynkę z Polski powiesić nad kominkiem?”. Odpowiedziałam, że komuś widocznie się spodobał. Tak zaczęłam malować, łącząc to, co lubię najbardziej, czyli abstrakcję z realizmem, bo wcześniej malowałam głównie czystą abstrakcję geometryczną.

 

 

Czyli twój dyplom był abstrakcyjny?

 

Totalnie! Trójkąty, kwadraty, linie przelotów samolotów, Laguna Wenecka z lotu ptaka. Gdzieś jeszcze mam akwafortowe blachy, bo nie wiem, czy mam ich odbitki.

 

 

Jakie masz rytuały w pracowni? Bo nie wierzę, że wchodząc, od razu rzucasz się w wir pracy.

 

O, nie, nie. Muszę mieć przynajmniej godzinę przyzwyczajenia się do miejsca, do okrzepnięcia, zostawienia na zewnątrz tego wszystkiego, z czym przyszłam.

 

 

A w ogóle zostawiasz obowiązki w jakiś szczególny sposób? Ugotujesz, posprzątasz, zrobisz wszystko, co masz na ten dzień, i wtedy wiesz, że możesz iść do pracowni? Czy po prostu rzucasz wszystko, jedziesz do pracowni, bo teraz jest czas na malowanie?

 

To zależy. Dawniej byłam bardziej poukładana. Wszystko było zrytmizowane. Wiadomo było, że muszę pewne zadania odrobić, by mieć te święte godziny dla siebie. Dlatego malowałam w nocy. Nikt nie dzwonił, nie przeszkadzał, dzieci smacznie spały. Teraz jest inaczej. Zmieniła mi się optyka. Często nie gotuję, nie sprzątam, jem pizzę albo hamburgera, cokolwiek, bo muszę pójść malować. Może tak jest dlatego, że już nie jestem uwiązana pracą od ósmej do szesnastej, moje godziny są bardziej labilne, mogę bardziej je przemieszczać. Często wolę nie zjeść, a pomalować.

 

 

A jeszcze ciągle zarywasz noce?

 

Oj, tak. Lubię malować nocami.

 

A twoje podróże, plenery? Czy to jest inspiracja?

 

Mam przyjaciółkę Ewę, dzięki której pojechałam na pierwszą szaloną wyprawę do Włoch. Dzieci wysłałam na kolonie. Wcześniej pojechałyśmy na plener do Mojmirowic, na Słowację. Miałam od trzech miesięcy prawo jazdy. Musiałam je zrobić, by dostać pracę i służbowego opla corsę. Jedyną odbytą przeze mnie daleką podróżą była trasa Kraków–Kryspinów (ok. 12 km).

 

 

I co? Dojechałyście na Słowację?

 

Oczywiście! Pewnego dnia Ewa mówi: „Jedziemy do Włoch”. Ja mówię: „Nie widzę przeszkód”. Nie było GPS-ów, tylko mapy. Pojechałyśmy na plener do Rieti, sto kilometrów od Rzymu. Iwo mieszkał wtedy w Wiedniu. Dojechałyśmy do Wiednia i zobaczyłam wjazd do miasta. Sześć nitek, zupełnie nie wiem, w którą stronę! Ewa też zielona: nieznająca się na mapie, na przepisach, na drogowskazach też nie. Wjechałyśmy na Schwechat, na lotnisko. Zadzwoniłam do Iwa: „Może byś pojechał z nami do Włoch na wyprawę?”. Powiedział, że jestem szurnięta. Ale przyjechał i odebrał nas stamtąd, pomagając wjechać do Wiednia. W Krakowie wcześniej wynajęłam opiekunkę dla dzieci, gdyż była przerwa kilku dni do wyjazdu na następną kolonię. Tą opiekunką została kuzynka Ewy. Tak że wszystko było opłacone, zorganizowane, zdalnie zrobione. To była nasza największa szalona wyprawa. Ewa jest italianofilką, świetnie mówi po włosku. Wszystkie nasze kontakty – absolutnie szalone – z włoskimi artystami, aktorami to dzięki niej. Nawet we Florencji mieszkałyśmy u jej przyjaciela. Stamtąd pojechaliśmy do San Gimignano, do Sieny. Tak cudowne przygody się nam zdarzały, że to po prostu jest nie do uwierzenia. Wróciliśmy potem do Krakowa i Iwo do mnie powiedział: „Ty nie jesteś normalna! Kto to wpada na pomysł, by mając trzy miesiące prawo jazdy, taką drogę zrobić?”. I oczywiście prowadził samochód przez większość podróży. Gdybyśmy tego nie zrobili wtedy, to byśmy się w życiu nie zdobyli na taką wyprawę.

 

 

A samochód?

 

Całe lata miałam służbowe samochody, ale od dwóch lat mam własny! Wyobrażasz to sobie? Po raz pierwszy mam własny samochód! Lubię jeździć, lecz coraz bardziej męczą mnie takie dwunastogodzinne trasy, na przykład Kraków–Sopot. Nienawidzę jeździć w nocy, źle wtedy widzę. W deszczu też nie lubię, ale samochód bardzo mi ułatwił życie. Gdy go kupowałam, sprzedawcy patrzyli na mnie jak na wariatkę. Pokazywali mi bajery, buzery, nie wiadomo jakie cuda, a ja, stojąc z metrem, mówiłam: „Bagażnik proszę mi otworzyć”. I tak sprawdzałam z tą miarką szerokość i długość. „Nie nadaje się” – stwierdzałam. „Jak to się nie nadaje?” – słyszałam z drugiej strony, więc odpowiadałam: „Obrazy nie wejdą”. To było jedno z najważniejszych kryteriów, oprócz oczywiście stanu technicznego samochodu, rocznika itd.

 

 

A właśnie. Do jakiego formatu obrazów jesteś najbardziej przyzwyczajona?

 

Dawniej malowałam ambitnie – sto na sto czterdzieści, sto na sto osiemdziesiąt centymetrów, ale teraz już nie mam siły albo gorzej ogarniam taką przestrzeń.

 

 

Czy wciąż inspirują cię dawni mistrzowie – Leonardo, Rembrandt, Velázquez?

 

Tak, myślę, że to nigdy mi się nie zmieni, kocham i jestem zafascynowana starymi mistrzami, choć również uwielbiam Rauschenberga czy Tapie. Zrobiłam cykl „Kawa z Rembrandtem”, to takie małe „spotkanie” z mistrzem przy kawie. Od ponad dwudziestu lat wracam do motywu „Infantki” Velázqueza i myślę, że nigdy mi się nie znudzi, a najważniejsze, że odkrywam w niej nowe inspiracje dla mnie.

 

 

Jesteś spełniona jako artystka?

 

Myślę, że tak. Ciągle się zmieniam. Nuda mnie po prostu rozbija. Nie jestem w stanie ciągle robić tego samego. Nowe obrazy są przede mną. Wymyślam nowe cykle – od „Dziewczyny z kolczykiem” według Verméera, po rozpoczęty kiedyś cykl pejzaży z Pompejów. Myślę, że wiodę superinteresujące, acz często ciężkie życie, chyba nie mogłabym być kimś innym niż artystą. Kreowanie nowej – swojej – rzeczywistości, niespodziewanych lub znajomych światów na płótnach sprawia, że jestem szczęśliwa. Choć bardzo łatwo popaść w zniechęcenie czy depresję, jak obrazy nie idą lub źle się sprzedają. Dlatego trzeba wspierać żyjących artystów. Martwi nie namalują nam kolejnych pięknych, dramatycznych czy też zaangażowanych prac.

 

 

 

 

Partnerem tematu miesiąca KOBIETA na portalu Presto jest Opera Krakowska.

Wszystkie treści na PrestoPortal.pl czytasz za darmo. Jesteśmy niezależnym, rzetelnym, polskim medium. Jeśli chcesz, abyśmy takim pozostali, wspieraj nas - zostań stałym czytelnikiem kwartalnika Presto. Szczegóły TUTAJ.

Jeśli jesteś organizatorem życia muzycznego, artystycznego w Polsce, wydawcą płyt, przedstawicielem instytucji kultury albo po prostu odpowiedzialnym społecznie przedsiębiorcą - wspieraj Presto reklamując się na naszych łamach.

Więcej informacji:

Teresa Wysocka , teresa.wysocka [at] prestoportal.pl +48 579 667 678

Może Cię zainteresować...

Drogi użytkowniku, zaloguj się aby móc komentować nasze treści.