Piknik w filharmonii [migawki z XVIII odsłony Festiwalu „Chopin i jego Europa”]

04.09.2022
Alexander Gadijev, Festiwal „Chopin i jego Europa”

Na te koncerty czekałam od dawna. Festiwal „Chopin i jego Europa” to wydarzenie, które ma swoją rangę, gdy więc uruchomiono sprzedaż biletów, kupiłam trzy i czekałam na muzyczną ucztę. Ostatecznie posłuchałam jeszcze jednego występu i absolutnie tego nie żałuję. Cztery koncerty to może mało, biorąc pod uwagę pokaźną liczbę festiwalowych wydarzeń, ale też wystarczająco dużo, by poczuć klimat, nasycić się trochę niepowtarzalną akustyką i atmosferą sali warszawskiej filharmonii.

Po dwóch latach, od kiedy z rozmysłem unikałam tego miejsca – nie na moje nerwy słuchanie muzyki w masce i wypełnianie formularzy – z tym większą przyjemnością wróciłam w znane progi. Szczególnie, że było czego posłuchać. Podzielę się zatem poniżej paroma refleksjami, w nadziei, że skłoni to parę osób do odwiedzenia filharmonii w letniej odsłonie. Dla porządku wspomnę, że festiwalowe koncerty mają też miejsce w innych lokalizacjach, Bazylice św. Krzyża oraz w Teatrze Wielkim, żadne z nich nie ma jednak tak sprzyjającej akustyki.

***

Moją przygodę z tegorocznym festiwalem zaczynam od koncertu najbardziej wyczekiwanego. Recital Alexandra Gadijeva to nie tylko szansa na usłyszenie, nareszcie na żywo, laureata drugiej nagrody ostatniego konkursu chopinowskiego i porównanie z tym, co słyszałam w transmisjach online i na płycie. Przede wszystkim to możliwość wysłuchania mojego ulubionego dzieła, które niezwykle rzadko gości w programach koncertów – Fantazji C-dur op. 17 Roberta Schumanna. Przyznam, że trochę się nawet denerwuję „za artystę”, pamiętając dobrze, co go czeka w środkowej części utworu. Zanim jednak rozpocznie się koncert, obserwuję podekscytowany tłumek pod filharmonią. Widzę znajome twarze, jest i polski impresario bohatera wieczoru. Zdradza, że Alexander jest nad wyraz dojrzały, lubi poważne rozmowy o filozofii. Rozmawiamy o znajomych pianistach rosyjskich, niektórzy są w patowej sytuacji. Tymczasem gongi wzywają do zajęcia miejsc. Pierwsza część w całości poświęcona jest muzyce Fryderyka Chopina. Na początek Preludium cis moll op. 45. Pięknie zagrane, w bliskim artyście „filozoficznym” tonie. Później Polonez-Fantazja. Na próżno staram się podążyć za myślą pianisty, wczuć w jego, ciekawą przecież bardzo, interpretację. Co i rusz kogoś na widowni dławi kaszel, dzwonią komórki. Atmosfera jak na plenerowym występie. Sonata b-moll ujmuje mnie bezkompromisowym ujęciem czasu, potoczystą narracją i marszem żałobnym, piekielnie smutnym. Ale chyba wolę jej słuchać na płycie. Mikrofony uwydatniają to, co u tego artysty bardzo cenię – puls i artykulację. Na żywo mam wrażenie nadużywania prawego pedału. Pewna pani kaszle tak strasznie, jakby chciała wypluć żołądek, w końcu opuszcza salę, przepychając się przez ludzi, nawet po zamknięciu drzwi słychać jej walkę w foyer. Co ona robi na koncercie? To nie zwykłe pokasływanie od suchego powietrza, a co najmniej zapalenie oskrzeli, płuc – a może covid? O tym, że jest chora, musiała wiedzieć wcześniej. Mam nadzieję, że już nie wróci. A na drugą część przesiadam się bliżej, by lepiej słyszeć niuanse. Fantazja w ujęciu Gadijeva jest niemal idealna. Gra niespiesznie, delektując się magicznymi zmianami harmonii, konsekwentnie prowadzi narrację. W szybkiej, środkowej części narzucone tempo finału zwiastuje katastrofę, ale… wytrwał! Dał radę, omsknięcia były niemal niezauważalne. Biorąc pod uwagę, że nawet najwięksi pianiści zmagają się z tym utworem i albo grają zbyt wolno, „metodycznie”, albo po prostu nie trafiają we właściwe klawisze – nie mam pretensji. Zaliczam tę interpretację do moich ulubionych wykonań ze względu na kolory, pomysły i… stalowe nerwy artysty. Występ kończy gorąca owacja i bisy. Najpierw dwa preludia Chopina e-moll i g -moll, potem jazzująca etiuda Debussy’ego. Po koncercie formuje się długa kolejka po autograf na płycie, dostałam i ja. Rozmowy śledzi ekipa z kamerami i mikrofonami, podobno ma powstać film promujący festiwal, na szczęście udaje mi się zjeść z artystą kolację, już bez uważania na każde słowo. Wie lepiej niż ja, gdzie jest dobra restauracja z polską tradycyjną kuchnią - w Warszawie spędził niemal miesiąc podczas konkursu. Wcale nie jest taki poważny. Rozmawiamy o innych artystach, fortepianach, planach na kolejne występy w Polsce i… naszej nieszczęsnej publiczności. Alexander porównuje ją do widowni letnich festiwali plenerowych, gdzie piknikowa atmosfera wpisuje się w koloryt całości. Sęk w tym, że na warszawski festiwal (chyba) przychodzi najzacniejsze grono melomanów, to nie są ludzie, którzy przez pomyłkę trafili na koncert w filharmonii. Trochę mi wstyd…

Apollon Musagète Quartet, festiwal Chopin i jego Europa

Dzień drugi to spotkanie z kwartetem smyczkowym, o którym z pełnym przekonaniem mówię, że jest najlepszy na świecie. Od czasu, kiedy zakończyły działalność kwartety Tokio i Guarneri, to Apollon Musagète Quartet jest w moim odczuciu najwybitniejszym zespołem w swojej kategorii. Dziś występują z Barrym Douglasem, grają Kwintet f-moll op. 34. Brahmsa i Kwintet A-dur op. 81. Dworzaka. Piękne spotkanie. Dojrzałość i wspaniałe kameralne wyczucie pianisty połączone z młodością i entuzjazmem smyczków dają zaskakująco dobry rezultat. Słyszę wszystko, na co czekałam. Z jednej strony niesamowite zgranie, czujność, przemyślana koncepcja interpretacji. Z drugiej – szerokie pole do popisu dla każdego z tych utalentowanych muzyków, solistyczna śmiałość. Piękny ton, słodycz brzmienia i swoboda frazy szczególnie u pierwszego skrzypka, Pawła Zalejskiego, i altowiolisty, Piotra Szumieła, to wizytówki kwartetu, po których rozpoznam ich w ciemno. Znakomicie się składa, że mimo silnych osobowości, trudności logistycznych (każdy z muzyków mieszka w innej miejscowości, ma jeszcze inne artystyczne i pedagogiczne obowiązki) – grają wciąż razem, w stałym składzie od początku istnienia zespołu. Gdyby którykolwiek z nich zapragnął odejść, straci on swoje niepowtarzalne brzmienie i energię. Jeszcze przed koncertem przeżywam chwilę zwątpienia, gdy koło mnie sadowi się dwójka uroczych kilkulatków. Spodziewam się atrakcji, na szczęście za chwilę pojawia się też ich mama – żona drugiego skrzypka! Jestem uratowana, koleżanka, sama artystka, wspaniale panuje nad synkiem, który wkrótce zasypia w jej objęciach. Nie zbudził go ani gwar przerwy, ani zasłużona gorąca owacja. Jego nieco starsza siostra, z asystą pluszowego dinozaura, jest niewidzialna i niesłyszalna. Żadnych pytań, komentarzy, wiercenia się, wstawania. Okazuje się, że to możliwe. Koncert niestety kończy się bez bisów, czas na gratulacje. Para groźnych bileterów pilnuje wejścia na zaplecze, nawet żony nie mogą przejść przez zasieki. W końcu altowiolista pokazuje się w drzwiach i wchodzimy wszyscy – spora naprędce utworzona „rodzina”, a obsługa jak zwykle domaga się informacji o powiązaniach z artystami. Każdy chce choć chwilę porozmawiać, uścisnąć starych znajomych, spytać o instrument, plany na płytę, przyjrzeć się z bliska, jak to możliwe, że mimo upływu lat muzycy wyglądają jak podczas studiów, choć między nami kręcą się już ich dzieci. Czy zamiast tego radosnego spotkania artyści woleliby siedzieć sami w garderobach? Wątpię. Nie ma niczego smutniejszego po koncercie niż samotność. To się po prostu należy każdemu wykonawcy. Oklaski na sali koncertowej są miłe, ale esencją kontaktu ze słuchaczami są właśnie te minuty po występie, gratulacje, uśmiechy, autografy i wspólne zdjęcia. Mam więc gorący apel do organizatorów wszelkich wydarzeń – nie pozbawiajcie artystów tej przyjemności. Mokre grzywki i kołnierzyki wysychają szybko, błyskawiczne pakowanie i przebieranie się muzycy mają opanowane do perfekcji. Wieczór znów kończy się miłym spotkaniem w większym gronie. Kelnerka z własnej inicjatywy przynosi wazony na koncertowe bukiety. Pewnie często ma do czynienia ze spragnionymi relaksu i dobrej strawy artystami.

Martin Garcia Garcia, festiwal Chopin i jego Europa

Dzień trzeci to recital Martina Garcii Garcii. To laureat trzeciej nagrody chopinowskiego konkursu, niezwykła indywidualność i bohater wielu dynamicznych zdjęć. Na swój recital wybrał I Partitę B-dur (BWV 825) Jana Sebastiana Bacha, Sonatę h-moll S 178 Ferenca Liszta, a w drugiej części zaprezentował wiązankę walców Chopina i jego Sonatę h-moll. Bardzo byłam ciekawa, jak gra kompozytorów innych niż Chopin. Artysta Polakom kojarzy się głównie z warszawskim konkursem, a przecież jest zwycięzcą wielkiej rywalizacji w Cleveland. To pianista o wielkiej naturalnej muzykalności, swobodny, nieskrępowany konwenansami. Śpiewa w trakcie gry (całkiem głośno), robi dzikie miny, a z pokaźnego afro lecą kropelki… Gdy spuszczam wzrok, słyszę dużo piękna, sporo logiki (choć mogłoby być więcej) i brawurowe opanowanie klawiatury. Pianista znów gra na fortepianie marki Fazioli, podobnie jak w trakcie konkursu. Jestem zaskoczona. Że da się na nim grać perliście wszelkie figuracje, szybkie przebiegi, że góra brzmi jak kryształowe dzwoneczki – to wiem od dawna. Ale, że ten instrument ma taki wolumen dźwięku (czy może jęku?) w dolnych rejestrach, dowiaduję się, gdy rządy nad klawiaturą obejmują niemałe dłonie hiszpańskiego artysty. Jego interpretacja sonaty Liszta ma w sobie element testowania wytrzymałości blisko usadowionych słuchaczy, choć nie brak i pięknych lirycznych fraz. Ale…podoba mi się! Gdy go słucham, mam wrażenie uczestnictwa w jakimś manifeście buntu przeciwko skostniałym interpretacjom, wytycznym „jak należy” i „co wypada”. Słuchanie go na żywo to taka grzeszna przyjemność, jak zjedzenie wielkiego ciastka, gdy jesteśmy na diecie. Choć wiemy, że nie wolno, że to w sumie niezdrowe – bierzemy jeszcze dokładkę. Taką zaserwował też publiczności Garcia, wykonując wirtuozowską miniaturę Federica Mompou. Naprawdę zasłużył na wielką owację na stojąco, choć oczywiście znaleźli się tacy, co nie podnieśli się z krzeseł. Cóż, nie ma takiego obowiązku, jednak jakoś mi to pasuje do ogólnej atmosfery festiwalu. Byłabym zapomniała – pani, o której myślałam, że co najmniej trafiła do szpitala, bo wczoraj jej nie było, dzisiaj pojawiła się znów! Kolejny raz opuszcza salę w trakcie występu, dławiąc się i dusząc. Tak się zastanawiam… czujne bileterki potrafią wypatrzeć każdą osobę, która próbuje napić się wody albo zrobić zdjęcie, a nie zauważają, że ewidentnie chora osoba znów zajmuje miejsce na widowni? Zapewne brak procedur jest wytłumaczeniem braku reakcji, ale skoro owej damie brak elementarnej przyzwoitości, może należałoby działać ostrzej? (Tu powinien być umieszczony jej portret pamięciowy…).

Aleksandra Świgut, fetsiwal Chopin i jego Europa

I to miał być koniec mojej festiwalowej przygody, tymczasem niespodziewanie dostaję bilet na wieczorny koncert. {oh!} Orkiestra Historyczna gra z dwójką solistów. Lorenzo Coppola ma zagrać Koncert klarnetowy A-dur KV 622 Mozarta , a Aleksandra Świgut Koncert fortepianowy e-moll op.11 Chopina na historycznym fortepianie marki Erard z 1858 roku, podobno po raz pierwszy prezentowanym na estradzie. Coppola przed swoim występem daje krótki wykład o klarnecie d’amore i operowych motywach w koncercie. Publiczność już go kocha. Mam nadzieję, że większość widowni zna angielski i rozumie jego słowa. Zupełnie inaczej obserwuje się potem cały teatr min i gestów, słyszę nawet delikatne śmiechy na widowni. Z orkiestrą rozumieją się bez słów, grają po prostu pięknie, a na bis słyszymy całą drugą część koncertu. Zarówno za pierwszym, jak i drugim razem muzyk ma niespodziewane wsparcie. Siedzący w trzecim rzędzie starszy Japończyk z zamkniętymi oczyma nuci bez skrępowania, dobierając drugi głos do głównej melodii. W sumie chyba komplement? Aby tak zainspirować człowieka, że nie wie, gdzie jest i co robi… trzeba grać jak Coppola, mistrz. Aleksandra Świgut występująca w drugiej części ma w sumie niewdzięczne zadanie zmierzenia się z wrażeniem, jakie wywarł włoski klarnecista. Wielu czeka też na jej interpretację koncertu, którego nie miała okazji zaprezentować podczas ostatniego konkursu chopinowskiego. Choć ta na fortepianie historycznym jest zupełnie inna od przyjętego kanonu, zdarzają się nawet powtórki dźwięków tam, gdzie byłby jeden długi – próba poradzenia sobie z krótkim wybrzmieniem starego instrumentu. Widać, że artystka ma wiele do powiedzenia, chyba też walczy ze stresem, zdarzają się drobne wpadki, ale ogólnie wrażenie pozostawia bardzo pozytywne. Jest radosna, entuzjastyczna, pięknie wygląda, żywo reaguje na partię orkiestry. To już na szczęście nie konkurs, gdzie każde omsknięcie może skutkować dyskwalifikacją. Możemy cieszyć się tym, co dla nas przygotowała. Dla mnie odkryciem jest współbrzmienie starych instrumentów. Nareszcie rozumiem fagotowe solówki i wejścia waltorni – z historycznym fortepianem ich barwa stapia się jak w kwartecie smyczkowym. Słyszałam opinię, że {oh!} orkiestra ma niedostatek brzmienia i energii. Ja nie mam takiego wrażenia, przeciwnie, bojowy początek koncertu z bardzo mocnym uderzeniem w kotły sprawia, że, siedząc blisko, rozważam wycieczkę na balkon. Koncert kończy się bisem, pięknie zagranym Mazurkiem a-moll op. 67 nr 4. I to już koniec moich festiwalowych przygód. Ostatni akcent to spotkanie ze znanym krytykiem zza oceanu w… restauracji McDonalds na dworcu. Warszawa nawet latem ma niedostatek miejsc, gdzie można późnym wieczorem usiąść, zjeść, pogadać, bez presji i nagabywania kelnerów o ostatnie zamówienie. Dla mnie sytuacja jest komiczna, krytyk chyba trochę zażenowany, ale w końcu i tak najważniejsza jest rozmowa. Mamy dziesiątki wspólnych znajomych w muzycznym świecie i to spotkanie jest idealnym deserem po festiwalowych atrakcjach.

 

Jeśli ktoś spyta, czy warto poświęcić kawałek lata na obecność na festiwalu, z całym przekonaniem potwierdzę. To sytuacja inna niż pojedynczy koncert, wydarzenie muzyczne, ale i towarzyskie. Muzycy zakwaterowani w jednym hotelu integrują się między sobą, publiczność łączy się w fankluby i żywo dyskutuje. Spotyka się wielu znajomych, poznaje nowych. Trochę jak w czasie konkursu, ale bez przykrości, gdy odpadnie nasz ulubieniec. Czego mogłabym sobie życzyć, to większej odpowiedzialności słuchaczy i odpuszczenia udziału w koncercie w trakcie choroby. A także by każdy, kupując bilet, nauczył się, jak wyłączyć dźwięk w swoim telefonie. Zaskakujące, ale wygłaszane uprzejmym i beznamiętnym tonem prośby o wyłączenie dzwonków urządzeń elektronicznych przed każdym koncertem są kompletnie ignorowane. Może trzeba zmienić ton, może pisać na bilecie wskazówki (sądzę, że część osób nie wie, jak okiełznać własny telefon), a może – co podobno jest już praktyką w niektórych obiektach – po prostu skasować zasięg w sali koncertowej? Przykro słuchać, gdy artysta mówi, że zastanawiał się, czy nie przerwać występu, albo prawie „wyłożył się” pamięciowo, bo widownia była głośniejsza niż on. Mam jednak nadzieję, że tegoroczne gwiazdy festiwalu dadzą się jeszcze nie raz zaprosić do Warszawy. Wydarzenie wciąż trwa, do końca sierpnia, a jego zwieńczeniem będzie koncert zwycięzcy ostatniego konkursu chopinowskiego, Bruce’a Liu. Część wydarzeń jest transmitowanych na żywo online, według jakiego klucza następuje wybór, trudno dociec, może chodzi o zgodę artystów. Wciąż są też dostępne pojedyncze bilety, chyba ani razu nie widziałam kompletu na widowni. Czy wrócę na nią w przyszłym roku, to zależy od wielu czynników, mam jednak nadzieję, że tak będzie.

Wszystkie treści na PrestoPortal.pl czytasz za darmo. Jesteśmy niezależnym, rzetelnym, polskim medium. Jeśli chcesz, abyśmy takim pozostali, wspieraj nas - zostań stałym czytelnikiem kwartalnika Presto. Szczegóły TUTAJ.

Jeśli jesteś organizatorem życia muzycznego, artystycznego w Polsce, wydawcą płyt, przedstawicielem instytucji kultury albo po prostu odpowiedzialnym społecznie przedsiębiorcą - wspieraj Presto reklamując się na naszych łamach.

Więcej informacji:

Teresa Wysocka , teresa.wysocka [at] prestoportal.pl +48 579 667 678

Może Cię zainteresować...

Drogi użytkowniku, zaloguj się aby móc komentować nasze treści.