Maya Baczyńska: Jedna droga to za mało [o tym jak dobrze zmienić instrument]
Maja [Maya] Baczyńska. Artystka wielu dyscyplin, performerka, od lat związana z redakcją Presto. Jej twórcza pasja nie zna ograniczeń, jako muzyk nieraz zmieniała instrument. O trudne wybory, przeznaczenie, wskazówki, jak czerpać z minionych doświadczeń, jednocześnie otwierając się na nowe – pyta Anna Markiewicz.
Anna Markiewicz: Jaki był Twój pierwszy instrument? Skąd się wzięły myśli o muzyce i pomysł, że chciałabyś na czymś grać?
Maja [Maya] Baczyńska: Nim poszłam do jakiejkolwiek szkoły, dużo śpiewałam z moją mamą i siostrą. Mama wykonywała poezję śpiewaną, utwory autorskie, ale uwielbiała też piosenki góralskie, szukała zapomnianych pieśni legionowych. Zależało jej, by chronić i promować polską spuściznę. Dołączałam do tych śpiewów, mniej lub bardziej chętnie – jak to dziecko.
Czyli zaczęłaś od wokalu. A instrument?
Pierwszy był fortepian, ale kiedy szłam do szkoły muzycznej, moja siostra Dagny zawyrokowała: „Masz ręce dobre do skrzypiec”, a ja bardzo jej ufałam. Zdanie starszej siostry było dla mnie wiążące, więc i ja wyraziłam chęć grania na skrzypcach.
Dagny uczyła się grać na fortepianie, na pewno chciała mieć kogoś do duetu. Jak Ci szła nauka?
To było skomplikowane. W sekcji skrzypiec były mocno napięte stosunki w kadrze pedagogicznej, wielu uczniów odchodziło, zmieniało profesorów. Nauczyciele byli surowi, zdarzało się dużo nieprzyjemnych sytuacji. Bardzo źle to wspominam.
Ty także zmieniałaś nauczyciela?
Bardzo często. Pamiętam nauczycielkę, która miała dużo uwag, ale sama już nie grała. Inna pstrykała mnie za każdy zły dźwięk w kostki i kazała ćwiczyć w poniedziałki przed szkołą (o 6 rano!) dwie dodatkowe godziny, jeśli w niedzielę z jakiegokolwiek powodu nie poćwiczyłam. Jeszcze inna pani też dużo mówiła, ale zawsze z pełną buzią, bo jadła śniadanie lub obiad podczas zajęć. Ja zwykle byłam głodna, nie miałam czasu zjeść przed lekcją. Od tego, jaką sympatią kolegów cieszył się pedagog, zależały stopnie jego uczniów podczas egzaminów. Akurat w szóstej klasie miałam nauczycielkę, która była w konflikcie z resztą kadry i wszyscy jej uczniowie dostali gorsze oceny. Przez to nie mogłam kontynuować nauki w dziennej szkole. Było mi szkoda, bo miałam bardzo zgraną klasę, a mogłam w niej zostać tylko pod warunkiem zmiany instrumentu. To jednak byłoby dużą plamą na honorze, razem z rodzicami postanowiliśmy więc ambitnie, że pójdę do popołudniowej szkoły muzycznej i równolegle do zwykłej, dziennej. Po paru miesiącach jednak okazało się, że się w niej nie odnajduję, nowi koledzy wplątywali mi gumę do żucia we włosy i wkładali długopis między zęby (miałam wówczas jeszcze nieskorygowaną wadę zgryzu), były też inne akcje. Dlatego moi rodzice stanęli na rzęsach, by przyjęto mnie z powrotem do dawnej szkoły. Nie chciałam grać na harfie, mimo że piękna, była niezgodna z moim temperamentem. Ani na altówce, mówiło się – co z tego, że niesłusznie – że przenoszą się na nią gorsi skrzypkowie. I w ten sposób pojawiły się w moim życiu organy.
Czy czułaś jakąkolwiek więź z tym instrumentem? Czy w kościele fascynowało Cię jego brzmienie, pociągała Cię myśl, by zasiąść tam na górze i zagrać?
Zupełnie nie. Chodziło tylko o podobieństwo do fortepianu, w domu było pianino, co ułatwiało ćwiczenie, przestawienie się.
Później jednak to się zmieniło, prawda?
Tak, i to bardzo. Trafiłam do najwspanialszej nauczycielki na świecie, Emilii Dziubińskiej. Była też w sekcji organów Marietta Kruzel, jej dawna nauczycielka, wzajemnie bardzo się wspierały. I Marian Sawa, który uczył improwizacji i kameralistyki. Jakbym trafiła z piekła do nieba. Zobaczyłam, że profesor może być najlepszym przyjacielem uczniów i starać się wydobyć ich potencjał. Że nie chodzi ani o załatwianie własnych interesów, ani o realizację niespełnionych ambicji. Bo najważniejsze jest to, żeby uczeń był dobrym muzykiem, by zbudować z nim dobrą relację. To był zupełnie inny świat i dzięki temu pokochałam też organy, grę na tym instrumencie.
Czy przestawienie się było dla Ciebie trudnością? Podobało Ci się granie nogami?
Sprawiało mi dużą radość, że mogę grać wszystkimi kończynami. Choć mogłam ćwiczyć tylko w szkole, tam miałam dostęp do instrumentów z klawiaturą nożną. Na początku szło mi jak po grudzie; ci, którzy grali przedtem na fortepianie, mieli łatwiej, choć na organy zostali wysłani karnie za zbyt słabe postępy pianistyczne. Była taka tendencja. Jednocześnie próbowałam kontynuować grę na skrzypcach, ale musiałam z nich zrezygnować, byłam zbyt obciążona. Na dodatek zachorowałam na ospę, a właśnie wtedy zaczęła się we mnie budzić miłość do organów. Słuchałam dużo fug Bacha, uwielbiałam moją nauczycielkę. Ospa wyłączyła mnie na miesiąc ze szkoły, leżałam na łóżku i uderzałam nogami w ścianę, żeby przypomnieć sobie, jak się gra na klawiaturze nożnej. Niestety, po takiej przerwie dostałam czwórkę na egzaminie, co w szkole muzycznej nie było dobrą oceną. Strasznie się wtedy zawzięłam i w kolejnym roku miałam szóstkę, potem zaczęłam jeździć na konkursy.
Później przyszły studia. Czy wybór dalszej drogi był dla Ciebie oczywisty?
Zdawałam na organy i muzykę kościelną, dostałam się na oba kierunki. Wybrałam organy, ale podczas studiów uczęszczałam też np. na seminarium krytyki muzycznej, bo bardzo chciałam pisać. Sympatyzowałam także z dyrygenturą chóralną, fascynował mnie ciekawy repertuar, który przerabiano na zespołach wokalnych. A także muzyka współczesna, więc bratałam się z kompozytorami. Wciąż jednak grałam na organach.
Czułaś się spełniona?
Właściwie dopiero po latach zrozumiałam, co mnie wtedy męczyło, choć było to widoczne jeszcze gdy grałam na skrzypcach. Rzecz w tym, że byłam i jestem typem muzyka, który wychodzi na estradę i jak Cygan oddaje całą swoją duszę. Nie mam ambicji, by występować w Carnegie Hall, opanować całą literaturę danego instrumentu. Cenię kreację na żywo, improwizację, performance i uważam, że jestem w tym bardzo dobra. Na studiach jednak nikt nie był do końca zainteresowany tym, co mogłam naprawdę z siebie dać, mój potencjał pozostawał więc w ukryciu. Dużą przeszkodą w jego uwolnieniu był bardzo ograniczony dostęp do organów na uczelni.
Pamiętam, jak studenci przychodzili do akademii na noc, by ćwiczyć. Po wieczornych nagraniach w sali koncertowej, o północy na balkonie rozsiadał się organista.
Można było ćwiczyć do siódmej rano. I tylko raz lub dwa w miesiącu. W dodatku zdarzało się, że człowiek przyszedł, a właśnie trwało strojenie klawesynu i granie przepadło. W całym budynku uczelni były chyba trzy dobre instrumenty i dwa kiepskie. Czasami udało się dogadać z jakimś kościołem, o co dbał mój profesor. Krótko mówiąc, prawie nie było dostępu do instrumentów. Dopiero egzamin był szansą zagrania całego repertuaru od początku do końca. Trudno było spełniać się w ten sposób jako muzyk. Ważna była punktacja, ile błędów popełniłam i czy zagrałam stylowo według wizji danego profesora. Nie było oprócz tego żadnych koncertów. Muzyk ma grać dla ludzi, ewentualnie nagrywać dla nich płyty, a nie ćwiczyć sam dla siebie. Wydaje mi się, że interakcja z publicznością jest bardzo ważna, uwielbiam dla niej grać. Tylko że na organach czułam potworny stres, że mam nieograny repertuar. Moimi słuchaczami były wyłącznie osoby, które mnie oceniały, brakowało mi życzliwych uszu.
Nie ciągnęło Cię w takim razie, by występować dla jakiejś szerszej widowni? Umówić się np. w kościele, że tuż po mszy będziesz sobie improwizować?
Mimo edukacji obawiałabym się bardziej zaawansowanej improwizacji na klawiaturze (improwizować wokalnie akurat uwielbiam), czułam, że mam braki związane z bazą pianistyczną. Choć wiem, że mam dobry słuch melodyczny i polifoniczny. Dzięki skrzypcom z łatwością wymyślam melodie, a organy nauczyły mnie, jak nakładać na siebie ścieżki głosowe i uważam, że naprawdę nieźle to robię. Po latach widzę, co mi dała moja edukacja, choć nie od razu było to oczywiste. Z moich doświadczeń korzystam dziś po prostu w innej formie, np. loopując swój głos
I tak doszłyśmy do tego, co robisz teraz. Opowiedz o tym, kiedy pierwszy raz spotkałaś swoje obecne instrumenty.
Tu muszę wrócić jeszcze na chwilę do wątku organów. Przez większość studiów byłam muzykiem niespełnionym, bo odczuwałam brak koncertów. Gdy je ukończyłam, na początku zapowiadało się nieźle, zagrałam kilka koncertów w różnych kościołach, otrzymałam godne honoraria, byłam więc z siebie bardzo dumna. Tylko że aby występować regularnie, trzeba mieć naprawdę dużą renomę i stałą styczność z instrumentem. Nie chciałam nigdy pracować w kościele, by mieć możliwość grania, ponieważ w międzyczasie studiowałam też kierunki filmowe. Jak już wspomniałam, na studiach muzycznych czułam się niewyżyta artystycznie, a z kolei z domu wyniosłam wielką miłość do kina. Chciałam również zajmować się dziennikarstwem, bo od dziecka wiedziałam, że będę pisać. Rytm kościelnej pracy skutecznie odsunąłby mnie od moich innych pasji. Skończyłam uczelnię głównie po to, by dostać się na wymarzone studia podyplomowe, Laboratorium Reportażu Uniwersytetu Warszawskiego. Robiłam filmy o muzyce, pisałam o niej, muzyka była więc nadal inspiracją, choć w zupełnie innej formie. A jednak byłam muzykiem zbyt długo, by móc to tak po prostu odstawić. Zaczęłam szukać innych form wyrazu i wróciłam do śpiewu. Przypomniałam sobie, że jako dziecko kochałam muzykę ludową, szczególnie wielogłosową. W polskich pieśniach jest tego mało, zaczęłam więc szukać dalej i tak trafiłam na śpiew tradycyjny, pieśni z różnych krajów. Na ich bazie tworzyłam też autorskie spektakle, do których zapraszałam różnych artystów, w tym inne pieśniarki. To z kolei stało się pretekstem do innych fascynujących muzycznych spotkań (m.in. podczas… audiowizualnej sesji nagraniowej w technice 360 stopni w Chicago, co do dziś wspominam jako fantastyczną przygodę!). To było takie pojednanie się z samą sobą, ponieważ od dziecka słyszałam, że drę się jak stara góralka.
A gdzie się tego uczyłaś? Od kogo?
„Góralski” głos miałam od zawsze. A repertuaru uczyłam się na różnych warsztatach, głównie u Olgi Lidii Kozłowskiej, psychoterapeutki pracującej z głosem. Tak poznałam pieśni gruzińskie, ukraińskie, norweskie, irlandzkie… Jestem wdzięczna, że ktoś mnie nauczył melodii, struktury, formy, słów, bo trzeba znać oryginał, by móc na jego bazie coś stworzyć. Składanie polifonii, dorabianie głosów natomiast wyniosłam już z własnych doświadczeń i dziś sama prowadzę warsztaty improwizacji na bazie pieśni tradycyjnych. Staram się też w przyjaznych kręgach łączyć ze sobą pieśni, relaksację z dźwiękiem oraz pracę z wyobraźnią i słowem (np. podczas warsztatów medytacji z haiku i dźwiękiem misy). Przekazuję też szacunek do Matki Ziemi, jakiego nauczyli mnie moi rodzice, szczególnie mój śp. Tata.
Śpiew jednak to wciąż nie koniec Twoich poszukiwań.
To prawda. Miałam książkę o misach tybetańskich, właściwie to nazwa potoczna, bo one są himalajskie, powstają w Nepalu. Tak ten temat za mną chodził, że musiałam je mieć i kupiłam sobie na Allegro trzy małe misy. Bez sensu, powinno się ich posłuchać przed zakupem.
A słyszałaś je kiedyś w ogóle?
Chyba tak, w filmach. Dwa miesiące po tym, jak kupiłam moje małe miseczki, poszłam na sylwestra, gdzie była open stage, przyniosłam je więc, żeby się popisać. Był tam też człowiek, który miał duże misy do masażu dźwiękowego, razem uśpiliśmy gości na koniec imprezy. On mi podpowiedział, u kogo mogę się dalej uczyć, gdzie kupić większe, profesjonalne misy. Padło nazwisko Łukasza Mazurka, a że jestem w gorącej wodzie kąpana, od razu w Nowy Rok siadłam do komputera i zapisałam się na kurs. Potem wpadłam na pomysł, by dźwięki mis i innych instrumentów łączyć ze słowem poetyckim, bo piszę wiersze, które szczęśliwie są doceniane i wydawane. Aczkolwiek zdarzało mi się też pisać książki, libretta i inne formy literackie czy słowno-muzyczne dla dzieci i grać dla najmłodszych koncerty oparte na autorskich baśniach, jak np. o Tinkim na Dachu Świata, czyli w Himalajach… W pewnym momencie odważyłam się zaprosić do studia znanych muzyków, wśród nich byli Piotr Dąbrowski i Andrzej Rejman. Nagraliśmy materiał „For Fathers” (dla ojców). W tamtym okresie zaczęłam też grać koncerty improwizowane, m.in. z moim ówczesnym partnerem, który był kompozytorem, improwizatorem i przyjeżdżał do Polski z występami. Wzbogaciłam instrumentarium, teraz mam też cytrę, wróciłam po latach do skrzypiec. Tworzyłam muzykę do spektakli butoh, do współpracy zapraszali mnie tancerze, m.in. Krzysztof Jerzak. Miałam taki instynkt łowcy, szukałam wciąż nowych muzyków, to bywały fascynujące spotkania. Teraz gram w stałych składach albo w ogóle solo, co lubię, bo wtedy ogarniam sama wizję całości.
Czy to już wszystkie instrumenty?
Jeszcze przynajmniej o jednym istotnym doświadczeniu nie wspomniałam. To gamelan. Zaczęło się od tego, że robiłam studia doktoranckie na wydziale teorii muzyki, a pisałam pracę na temat filmów muzycznych. Bywałam na uczelni, trochę tam pracowałam, a tuż obok jest Wydział Muzykologii Uniwersytetu Warszawskiego. Działa tam Warsaw Gamelan Group, czyli właściwie miniorkiestra indonezyjska. Byłam tym zafascynowana, bo od zawsze kocham perkusję. Nawet robiąc praktyki pedagogiczne w swojej dawnej szkole na Krasińskiego, zaczęłam uczyć się przy okazji gry na marimbie. Zaczęłam więc chodzić na próby gamelanu. Tradycyjne melodie i instrumenty bywały trudne, ale okazało się, że w muzyce współczesnej radzę sobie nieźle, bo znam się na partyturze. Dzięki temu pojechałam z grupą na festiwal Sonus ex Machina w Poznaniu, odbyło się tam prawykonanie w Polsce utworu Elisabeth Brown „Cloudrest” na shakuhachi, wokal i gamelan (tu akurat śpiewałam) w Muzeum Azji i Pacyfiku w Warszawie, zagraliśmy też m.in koncert dla dzieci w warszawskiej filharmonii. Grając na organach czy misach, raczej nigdy nie miałabym takiej możliwości, jestem wdzięczna, że mogłam tego wszystkiego doświadczyć.
Właściwie to już tylko Ci dętego instrumentu brakuje. Był wokal, klawisze, smyczki, perkusja… Nie ciągnęło Cię chociaż do jakiejś góralskiej fujarki?
Musiałam coś wybrać. Chociaż uwielbiam na przykład brzmienie japońskiego fletu skakuhachi. Jest cudowny, ale to już za dużo.
Czy masz jakiś osobisty związek ze swoimi instrumentami, np. skrzypcami? Czujesz, że Cię nie zawiodą, ale wręcz pomogą?
Przyznam, że ze skrzypcami właśnie nie mam. Mam do nich sentyment o tyle, że były kupione specjalnie dla mnie od górala. Szczególny stosunek mam głównie do mis i loopera, czyli tego, co pozwala mi najpełniej wyrazić siebie. Mają dla mnie szczególną wartość, bo dzięki nim zrobiłam coś bardzo ważnego dla siebie. Nie tylko dla siebie, bo wydaje się, że dużo ludzi jest wzruszonych po moich koncertach. Nawet jeśli to jest pięć osób, a nie pięćdziesiąt, zupełnie mi to wystarczy. Moim zdaniem misy bez wątpienia są drogą do wyciszenia i uspokojenia, o ile ktoś toleruje ich dźwięk. Sprawdzają się też jako element muzykoterapii.
Ciekawa jestem, jaka będzie Twoja dalsza droga. Ta dotychczasowa potwierdza, że nie trzeba bać się zmian, przeciwnie, uparte poszukiwanie swojej drogi, pozwalanie, by rzeczy naturalnie odchodziły i wracały, jest drogą do spełnienia. Niech trwa!