„Matrix Zmartwychwstania” - dla sentymentalnych
„Matrix Zmartwychwstania” to film, który powinien obejrzeć każdy, kto się wychował na kultowej trylogii. Byleby bez wielkich oczekiwań, bo i produkcja nie jest warta jakiejś szczególnej uwagi. Choć punktem wyjścia był tu dość obiecujący pomysł…
Czwartą część cyklu wyreżyserowała Lana Wachowski (dawniej „Larry” Wachowski), dzięki czemu pozostaje ona dość spójna ze wszystkimi poprzednimi. Nie brak tu nawiązań do „Matriksa” (1999), „Matriksa: Reaktywacji” (2003) czy „Matriksa Rewolucje” (2003). Jest tu miejsce na autoironię, a historia (przynajmniej ta dziejąca się w filmowym „matriksie”) zostaje osadzona w kontekście współczesnym. Niespodziewane wydaje się uczynienie z głównego bohatera, Neo, podstarzałego Thomasa Andersona, projektanta gry „Matrix”, który boryka się z epizodami psychotycznymi, gdyż… myli rzeczywistość wykreowaną w grze z tą, w której (rzekomo) żyje. Oczywiście nie jest to też całkiem nowy pomysł – już w „Pamięci absolutnej” (1990) na podstawie opowiadania Philipa K. Dicka pojawia się motyw bohatera, Douga Quaida, którego zaprogramowano tak, aby wierzył w życie, w które go pierwotnie siłą „wtłoczono”. Bo dopóki czuje się w nim szczęśliwy, dopóty nie stanowi zagrożenia dla systemu. Jednak fakt, że twórcy „Matriksa…” obficie czerpią inspiracje z kultury masowej, nie jest żadną nowością, podobnie jak i echa różnych, religii i tradycji, które w nim odnajdujemy. Znów, podobnie jak przed laty, mówi się o przebudzeniu ze snu, w którym jesteśmy więźniami naszych pragnień i tęsknot, co wydaje się kwintesencją buddyzmu. Tymczasem Neo wygląda jak Jezus Chrystus (i nadal jest Wybrańcem), a jego ukochana, waleczna Trinity, z jednej strony uosabia Marię Magdalenę, a z drugiej nasuwa naturalne skojarzenia (z racji swojego imienia) z Trójcą Świętą i jednocześnie niczym Duch Święty wypełnia Neo niezwykłą mocą biorącą swoje źródło w miłości. Nic to, że jest to miłość romantyczna, w jakiś sposób „egoistyczna”, ponieważ stricte jednostki do jednostki, gdyż urzeczywistnia ona pewien ideał. Jest to bowiem w tym wypadku relacja, która pozwala czerpać z siebie nawzajem i odkrywać w sobie hojność oraz zdolność do poświęcenia nie tylko dla ukochanej osoby, lecz także dla wszystkich, których wspólnie postanowimy (w pewnym sensie z wdzięczności za spełnione uczucie) obdarować. Dlatego siła uczucia Neo i Trinity wpływa na wszystko, co dotyczy „matriksu” oraz wyjście poza „matrix”. A jak wiemy, choćby nie wiem jak próbować szczerość tego typu uczuć zafałszować, to i tak pozostają one w człowieku głęboko ukryte, nieustannie próbujące się przedostać z podświadomości do świadomości – jak w przypadku Neo i Trinity (bo i jej dano iluzję życia w miejsce wspomnień). Tak więc bohaterowie wyczuwają w sobie bratnie dusze, mimo że w sztucznie wykreowanej przez maszyny rzeczywistości prowadzą całkiem inne i na pozór pełne sukcesów życia. Ciągnie ich do siebie i cały film właściwie jest o tym, czy prawda o właściwej naturze Neo i Trinity przezwycięży trudną do podważenia fikcję i pozwoli wyjść z pozornej strefy komfortu, w której nieustannie ktoś ich kontroluje, aby czerpać z tego korzyści…
Historia teoretycznie brzmi prosto i wręcz banalnie, jednocześnie wiernie w stosunku do tego, co znamy z części wcześniejszych. Problem w tym, że jedynym istotnym wątkiem filmu jest właśnie relacja Neo i Trinity, która jednak nie zostaje pogłębiona, a mimo to cała produkcja trwa około dwóch i pół godziny. Nieuchronne w tym wypadku staje się siłowanie się ze scenariuszem, udziwniając go i komplikując do tego stopnia, że wyczerpany widz albo ze znużenia główkowaniem co, kto i z kim, zaśnie albo wytrwa, skrupulatnie robiąc zapiski, aby się nie pogubić w liczbie zwrotów akcji, postaci pobocznych i ilości ich niejasnych, a przynajmniej czysto deklaratywnych motywacji. Zapewne Lana Wachowski potrafiłaby to wszystko skrupulatnie wytłumaczyć, objawiając swój reżyserski geniusz, ale po filmie, który zapowiada się jako znakomity thriller psychologiczny z elementami science fiction (!) – z fantastycznym montażem, narracją i nieomal duchową symboliką kryjącą się w pojedynczych ujęciach – oczekujemy znacznie więcej, tymczasem całość finalnie staje się sensacyjnym kinem klasy B z rozwiązaniem akcji „podanym na tacy”. Pewne wątki zostają ledwo zarysowane, jak sojusz ludzi żyjących poza „matriksem” z wybranymi maszynami (a może w dalszej perspektywie nawet i „pokój za wszelką cenę”?), inne – jak miłość Neo i Trinity – mielone bez końca, lecz i bez głębszego sensu. Być może po to, aby powstały kolejne, niemiłosiernie dłużące się części z niebotycznymi budżetami. I w tym wszystkim najbardziej cieszy to, że Lana po swojej przemianie z „Larry'ego” znajduje w całej opowieści sporo przestrzeni na silne kobiety, które naprawdę zmieniają rzeczywistość i nie tylko Trinity mam tu na myśli.
Jednak chociaż nie szczędzę tu słów krytyki dla producentów, to mam świadomość, że warto się wybrać na seans „Matriksa Zmartwychwstania” z czystego sentymentu. Nie żałuję więc, że zobaczyłam ten film, już dawno pogodziłam się z faktem, że jedynie pierwsza część była kinem wysokiej klasy i że historia broniła się sama póki, nie zaczęto jej bez końca wyjaśniać.