Mateusz Smoczyński: Lubię się bawić na serio [dokończenie rozmowy z Presto #20]
Dwa lata temu wygrał II Międzynarodowy Jazzowy Konkurs Skrzypcowy im. Z. Seiferta i zrobiło się o nim głośno. Miał nagrać płytę, ale to niełatwe, gdy się daje sto koncertów rocznie. W studiu pojawił się dopiero w październiku zeszłego roku. Powstały „Metamorfozy”. O nich, o zabawie muzyką, o tym, dlaczego odszedł z zespołu swoich marzeń – z Mateuszem Smoczyńskim rozmawia Kinga A. Wojciechowska.
Tytuł Twojej nowej płyty to „Metamorfozy”. A jakie metamorfozy przechodził Mateusz Smoczyński – prywatnie i zawodowo?
Metamorfozy były przynajmniej dwie. Jedna z pewnością czytelna dla słuchacza, czyli moja przemiana ze skrzypka jazzowego w skrzypka klasycyzującego. Od dziecka jednak posługiwałem się tymi stylami, więc bardziej odbieram to jako przedstawienie się publiczności z mojej innej strony. Druga metamorfoza to przemiana wewnątrz mnie i próba zmierzenia się ze swoim słabszym punktem – komponowaniem. Sam tytuł miał być również nawiązaniem do wspaniałych dzieł Ligetiego i Pendereckiego, gdyż bardzo mi zależało, żeby muzyka poszła właśnie w tym kierunku.
Jakie to uczucie – nagrywać płytę ze swoją muzyką?
Długo się zastanawiałem, co dokładnie chcę zarejestrować. Pomysł, żeby nagrać album solowy, padł na konkursie Seiferta w 2016 r. W międzyczasie wyszły dwie płyty: „Berek” z moim kwintetem i „Seifert” z Atom String Quartet. W każdej wolnej chwili słuchałem muzyki i szukałem inspiracji. Ale przez to, że mój kalendarz jest zapełniony, nie miałem czasu, żeby na dobre zająć się pisaniem. Do komponowania zabrałem się pod koniec września, a do studia w Lusławicach wszedłem w październiku. Większość utworów więc napisałem w ciągu miesiąca. Bardzo lubię działać pod presją. Tu terminy gonią, a ja dopiero siadam i piszę. Wchodząc do studia, miałem wiele rzeczy niegotowych. Michał Cygan z Europejskiego Centrum Muzyki pomógł mi rozłożyć mikrofony i sobie poszedł. Zostałem sam. Po pierwszym dniu, gdy nagrałem najtrudniejszy fragment – IV część sonaty, kładłem się spać bardzo przejęty. W głowie słyszałem ciągle te same motywy. Nie wiem nawet, czy spałem. Czułem się jak obłąkany. Obudziłem się niewypoczęty. I znów presja czasu od rana. Nie do końca wierzyłem, że się wszystko uda. Ale nagrywałem. Nie miałem reżysera dźwięku. Sam od razu montowałem materiał, odrzucałem to, co nie wyszło i w razie potrzeby powtarzałem. Jak nie grałem, to słuchałem. Ta odpowiedzialność za swoje utwory była przerażająca, i zarazem ekscytująca, inspirująca. Pierwszą część sonaty zostawiłem sobie na noc drugiego dnia. Była jak modlitwa. Postanowiłem odpłynąć i nagrywać w transie.
Jaki jeszcze jest Mateusz Smoczyński – artysta?
Jestem bardzo słowny. Jak coś obiecam, to tak zrobię. Zdarzało mi się np. przylatywać na własny koszt z San Francisco do Polski, żeby zagrać darmowy, ale wcześniej umówiony koncert i następnego dnia o świcie wracać do Kalifornii. Management Turtle Island Quartet nigdy nie pytał o dostępność, tylko bukował. Bałem się nakładających terminów, a bardzo chciałem robić też inne rzeczy. Więc odszedłem.
A to akurat przykre, bo granie z Turtle było Twoim marzeniem.
Mimo wszystko uważam, że współpraca z nimi zakończyła się w odpowiednim dla mnie czasie. Zagrałem mnóstwo koncertów, zwiedziłem niemal całe Stany i bardzo dużo się nauczyłem. Czas się zająć własnymi zespołami!