Gorączka złota i czerwieni [„Manon” w Operze Wrocławskiej]
Miłość, zdrada, hazard, cierpienie – a wszystko to przez młodą i uroczą Manon. Sekretem jej sukcesu jest uroda. Historia utkana na motywach dzieła osiemnastowiecznego pisarza – księdza Antoine’a François Prévosta, która bez reszty zachwyciła Jules’a Masseneta, nie należy w Polsce do repertuarowych hitów operowych. Ostatni raz dzieło wystawiane było w kraju ponad 40 lat temu. Na afisze Opery Wrocławskiej „Manon” wróciła po 122 latach na zakończenie sezonu artystycznego 2021/2022.
Opowieść Masseneta nie jest prosta. Najtrudniej chyba przedstawia się historie ponadczasowe, historie „wędrowne”, a do takich przecież należy „Manon”. Dzieło Jules’a Masseneta tworzą ponadto różne rodzaje tkanek, których misterne sploty wymykają się jednoznacznościom. Waldemar Zawodziński (reżyseria, scenografia, reżyseria świateł) wraz z Marią Balcerek (kostiumy), Janiną Niesobską (choreografia) oraz Bassemem Akikim zbudowali spektakl barwny, pełen nieoczywistości, być może do wielokrotnego obejrzenia
Akcja umieszczona została w teatrze, do złudzenia zresztą przypominającym wnętrze Opery Wrocławskiej, kostiumy zaś stylistyką odwołują się do początku XX w. Reżyser nie tyle więc przenosi widza do czasów minionych, ile teatralizuje rzeczywistość przedstawioną. Pomysł ten fenomenalnie koresponduje z muzyczną warstwą dzieła, w którym przecież pobrzmiewają na prawach pastiszu dawne gawoty i menuety.
Już od pierwszych chwil, kiedy pojawia się Manon (Simona Mihai), wiadomo, że z tą dziewczyną będą kłopoty... Niby skromne dziewczę w grzecznej sukni (w końcu przeznaczono ją do zakonu), ale coś za ładne, za figlarne, no i z wpisanym w całą jej postać pożądaniem wielkiego świata, który akurat tu, w gospodzie Amiens, jest zaledwie półświatkiem. Manon z zazdrością i fascynacją spogląda na wpół rozebrane kokoty – panny Poussette (Canan Kalkir), Javotte (Aleksandra Opała) i Rosette (Dorota Dutkowska). Otwarta jest też na nowe znajomości, szczególnie te męskie. Na szczęście w pobliżu znajduje się czujny Lescaut (Szymon Mechliński). I jemu niełatwo jest okiełznać temperament kuzynki. Z Manon wylewa się wręcz podekscytowanie i oszołomienie. Wszystkie te gorące emocje zbiera przepiękna i kapryśna zarazem aria „Je suis encor tout étourdie”. Wymaga ona ogromnych umiejętności technicznych, a Simona Mihai niewątpliwie je posiada. W udany sposób artystka poprowadziła zadyszane i rozchichotane z podekscytowania frazy. Zabrakło mi jednak pewnej rozżarzonej zachłanności i zachwytu, które Manon opisują. Uśmiechnęłam się za to do trzech „Gracji”. Wzbudziły moją sympatię już wtedy, gdy wytaczały się z dyliżansu. Ich „nadobność” kurtyzan była bezpretensjonalnie przekonująca. Śpiewaczki burleskowo-wyrazistą kreską poprowadziły swoje postaci. Szymon Mechliński obdarzył natomiast swego Lescauta zawadiackim rysem, naznaczył sympatyczną nicponiowatością.
W atmosferę drugiego aktu miłosną nutą wprowadziła słuchaczy orkiestra pod batutą maestro Akikiego. Massenet jest rzeczywiście mistrzem motywów przewodnich, które genialnie oddają różnorodność emocjonalnych stanów bohaterów. Zasłuchałam się w orkiestrowy dialog głównych postaci – filuternych przekomarzanek skrzypiec (Manon) i niskich, „zauroczonych” smyczków (Des Grieux). Trzeba przyznać, że Simona Mihai i Charles Castronovo stworzyli zgrany duet. Artyści w naturalny sposób wyczuwają swoją sceniczną i muzyczną pulsację, dlatego ich wyśpiewana czarodziejska potęga zaklęcia miłosnego brzmiała sugestywnie. Przyznam, że od drugiego aktu moja sympatia do Manon znacznie spadła, i tak już zostało. Poczytuję to Simonie Mihai za walor, która przekonująco potrafiła przekazać prawdziwe oblicze swojej bohaterki jako romantycznej, lecz wyrachowanej kochanki. Kiedy des Grieux w dźwiękach „En fermant les yeux” rozpływa się marzycielsko na myśl o wspólnym domku w lesie, Manon ma już wypisaną na twarzy obojętność. Na poziomie scenicznego znakowania zwalnia ruchy, jest jak porcelanowa laleczka.
W kolejnym akcie scena pustoszeje, znika stolik i kanapa igraszek, za to triumfalnie wjeżdża posąg młodzieńca. Przyznam, że nie do końca rozumiem tę figurę. Może to znak lepszego świata, który wybrała Manon, owej przepustki do wolności... Za chwilę wokół statuy zrobi się tłumnie, bo to promenada w centrum Paryża, gdzie trwa wielka feta. I tu reżyser Waldemar Zawodziński przypomina nam, że oglądamy teatralne „dzianie się”. Promenadowi spacerowicze poruszają się w zwolnionym tempie na znak tego, że nie jest istotne, kim są, co myślą i czują. To zaledwie figury, tło dla Manon. Ona, w czerwonej sukni, jest teraz królową życia. Przyznam, że Simona Mihai zgrabnie wyśpiewała błyszczące szczęście kobiety sukcesu. Gawot wymagający zwinności głosu, bogaty w trudne koloratury, zabrzmiał promiennie i gibko. Oczy wszystkich zwrócone są nieustannie na Manon, która w pewnym momencie markotnieje. Dowiaduje się bowiem, że jej ukochany chce związać swoją przyszłość ze stanem kapłańskim. Dziewczyna wyraźnie traci rezon. Nawet baletowe przedstawienie przygotowane specjalnie dla niej przez kochanka Guillota nie robi na niej specjalnego wrażenia. Cieszy natomiast widza. Na poziomie tekstu mamy bowiem zaserwowany pyszny teatr w teatrze – pastiszem podszyty osiemnastowieczny menuet. Czerwone postacie tańczą, a raczej wiją się w groteskowych pozach, ożywa też posąg. Jego ruchy również niosą niepokój. W planie przedstawienia ów taniec to prawdopodobnie projekcja dręczących Manon uczuć i myśli.
Druga odsłona trzeciego aktu przenosi akcję do kościoła. Des Grieux otoczony jest wianuszkiem panien nadobnych, wielbicielek kazań młodego księdza. Tu, w kościele, odniósł już sukces. Des Grieux, uwielbiany przez parafianki, które ze czcią całują rąbek jego sutanny, skrywa uwierającą tajemnicę, ranę zadaną mu przez Manon. Charles Castronovo mistrzowsko potrafi wyrazić dramat porzuconego mężczyzny szukającego pocieszenia, a raczej ucieczki w Bogu. Z arii „Je suis seul” Castronovo uczynił prawdziwą introspektywną refleksję człowieka z niepoukładanym światem wewnętrznym. Kiedy w kościele pojawia się ukochana, przestrzeń tych dwojga wypełnia mocno czerwone światło. Manon jest skruszona, lecz cały czas świadoma swojej czynnej władzy nad byłym kochankiem. Jej wielobarwne uwodzenie reżyser zaplanował tak, by to panowanie podkreślić. Manon w krwistoczerwonej sukni stoi nad des Grieux, a jego ręce zawieszone są na klęczniku tak, jakby ciało było rozpostarte na ramionach krzyża. Ta scena w sugestywny sposób ujawnia całą ofiarę des Grieux. Manon – mistyczka manipulacji całuje kochanka, a des Grieux „nawraca się” na drogę namiętności.
Akt czwarty przenosi akcję do kasyna. Wszystko błyszczy i ocieka złotem – złote są tancerki ze złotymi łańcuszkami na sutkach, złote maski skrywają twarze dżentelmenów-graczy. Dość powiedzieć, że wnętrze Opery Wrocławskiej, jej widownia na powierzchni jednego hektara pokryta jest 24- karatowym złotem!
W powietrzu wisi amok, ale i pustka. Zebrani w hotelu Transylwania są jakby znieczuleni, obecni, ale nieobecni, blisko im do manekinów. Hazard panoszy się i sączy swój jad, a Manon noszona przez tancerzy na rękach jest w swoim żywiole. W towarzystwie trzech Gracji wyśpiewuje „pean” na cześć złota. Nic nie pomogła wizyta ojca des Grieux (Aleksander Zuchowicz), który ze stanowczością próbuje przekazać swoje „memento” – „przybywam wydobyć cię z upadku”. Przestrzeń pustoszeje. To scena zintensyfikowanego napięcia, gdzie szaroniebieska, gęsta mgła jakoś szczególnie porusza emocje.
Ostatni akt to obraz nędzy i rozpaczy. Wóz z więźniarkami toczy się smętnie, wśród nich wycieńczona Manon. Dla niej nie ma już ratunku. Ostatnim tchnieniem Manon prosi kochanka o wybaczenie. Końcowy duet miłosny Simona Mihai i Charles Castronovo wyśpiewali z rozdzierającym żarem. Pozostawili moje emocje w poruszeniu.
Czy dziełem operowym Jules’a Masseneta „Manon” można się ekscytować? Massenetowskie arie mają w sobie niezwykłą plastyczność frazowania, każde słowo ma muzyczną giętkość. Z pewnością opera obfituje w wiele fraz czule delikatnych, takich w sam raz do zasłuchania się, motywów, które moje ucho skłonne jest włączyć do kolekcji „lubię to”. A główna bohaterka – czy mnie zafascynowała i porwała swoją historią? Wspomniałam wcześniej, że tytułowej postaci nie polubiłam. Nie przekonuje mnie zwykle kreślona sylwetka Manon jako kobiety rozdartej, bardzo skomplikowanej, przez to fascynującej. Bzdura! Co takiego oprócz seksapilu ma ona do zaoferowania? Jej rozterki nie posiadają natury moralnej, ona jest po prostu targana wichrami namiętności. I kolejne pytanie – czy Manon pragnie b y ć faktycznie wolna (i co to właściwie znaczy), czy pragnie m i e ć zapewnione wszelkie uciechy dla zaspokojenia swej kapryśnej i przewrotnej natury? W dziele Masseneta imię Manon odmieniane jest przez wszystkie przypadki, na scenie spędza ona 95 procent czasu przedstawienia. Jednak to nie Manon mnie fascynuje, tylko des Grieux – jego poświęcenie, wielkoduszność, bycie do końca, pomimo zafundowanej mu okrutnej „szkoły uczuć”. A pozostali mężczyźni w tej opowieści? Ech, szkoda gadać...