Czasem trzeba zamknąć oczy [Makowicz i Możdżer w Filharmonii Krakowskiej]
To opowieść o jazzowym koncercie na dwa fortepiany – czerń i biel – heban i kość słoniowa. Dwaj pianiści – Adam Makowicz i Leszek Możdżer. Niezwykły koncert gigantów polskiej pianistyki jazzowej spotykających się ponownie.
Ten koncert podobno przyśnił się wiele lat temu Pawłowi Potoroczynowi, wówczas dyrektorowi Instytutu Adama Mickiewicza. Koncert w najsłynniejszej sali – w Carnegie Hall! Osiemnaście lat temu udało mu się doprowadzić zarówno do koncertu, jak i nagrania płyty w studiu Pomaton EMI. Bardzo młody wówczas pianista zagrał ze swoim guru, którego muzyka towarzyszyła mu od lat. Płytę Makowicza podarował mu tata, gdy chłopiec miał osiem lat.
Koncert w krakowskiej filharmonii rozpoczął się recitalem Leszka Możdżera. Muzyk ten, jak zresztą każdy jazzman, to byt osobny, w muzyce szukający siebie. Klasyczna, pełna edukacja muzyczna oraz niezwykła wprost wyobraźnia pozwoliły Możdżerowi na dodanie skrzydeł zarówno sobie, jak i fortepianowi. Muzyk, milcząc, ukłonił się publiczności i rozpoczął koncert własną improwizacją. Artysta – tym razem ze spiętymi w kucyk włosami, bosonogi, lecz w garniturku, białej koszuli i krawacie – zabrał nas do swej czarodziejskiej krainy dźwięków. I chociaż mogliśmy usłyszeć delikatne nawiązania do improwizacji Keitha Jarretta, to jednak był to grający całym sobą Możdżer, podpreparowujący delikatnie instrument, co spowodowało, że lewa ręka brzmiała jak celtycka harfa! Za to w kolejnej improwizacji prawa ręka była ksylofonem! Artysta oprócz własnych kompozycji wykonał również piękny utwór Mieczysława Kosza „Przed burzą”. Zastanawiałam się, słuchając, na czym polega „osobność” Możdżera. Tym bardziej że byłam świeżo po przesłuchaniu płyty „Spain”, gdzie Leszek zagrał z dwiema gitarami, czyli z duetem Pełech & Horna. Wspaniale zabrzmiały trzy instrumenty harmoniczne, chociaż uważa się, że fortepian i gitara nie brzmią dobrze, bo grają w podobnych częstotliwościach. Jest to zupełnie inna muzyka (standardy i utwory gitarowe) świadcząca o wielkim talencie, wyobraźni i wirtuozerii muzyków. Podkreśla też niezwykłą wszechstronność stylistyczną oraz improwizatorską Leszka Możdżera, jego nieustanne poszukiwanie muzycznych doznań, przygód. Artysta łamie dźwiękowe tabu, odchodząc od utartych rozwiązań, i zręcznie łączy ze sobą muzyczne gatunki.
Po energetyzującym, pełnym napięć i szalonych kaskad akordowych występie Możdżera miejsce przy fortepianie zajął jego Mistrz – Adam Makowicz. Rozpoczął występ własnym utworem „Broadway 14”, opowieścią o ulicy i mieszczącym się na jej rozwidleniu Union Square, gdzie mieszkający od lat siedemdziesiątych na nowojorskim Manhattanie Makowicz odwiedzał działające tam kluby jazzowe. Artysta opowiedział publiczności o Amiszach, potomkach Holendrów, którzy przyjeżdżali tam sprzedawać płody rolne. Uprawiane przez nich w sposób całkowicie ekologiczny owoce i warzywa miały niepowtarzalny smak.
Adam próbował przekazać nam to swoją muzyką. Po szalonej burzy improwizacyjnej Możdżera ten delikatny, zachowawczy jazz spowodował, że przeniosłam się w czasie. O dziwo nie do Nowego Jorku, lecz do rodzinnego domu, gdzie jako kilkuletnia dziewczynka, nie mogąc zasnąć, słuchałam zza ściany odgłosów gry w brydża. Dźwięk szpulowego magnetofonu, na który ojciec nagrywał audycje jazzowe (przez mikrofon!), mieszał się z zapachem fajkowego tytoniu, ciasta i pasty do podłogi. Być może słyszałam już wtedy muzykę Makowicza.
Pan Adam nie ma wykształcenia klasycznego tak wszechstronnego jak Możdżer, lecz wieloletnie granie jazzu doprowadziło go do genialnej wprost techniki wirtuoza oraz niezwykle barwnego, własnego stylu improwizacji. Grać z nut może właściwie każdy, kto ma jako taki słuch i poczucie rytmu, ale jazzmanami zostają tylko niektórzy. Istotą jazzu jest nieustający rytm, opierający się przede wszystkim na synkopie, czyli tak zwane swingowanie. Gdy nie ma swingu – nie ma jazzu. Poza tym tylko ci, którym pozwala na to wyobraźnia muzyczna, potrafią swobodnie przeobrażać linię melodyczną, dodając własne struktury, frazowanie oraz zmieniając w dowolny sposób brzmienie instrumentu.
Tak właśnie postąpił Makowicz, prezentując swoją wersję „Fascinated Reason” George’a Gershwina, szalejąc w zawrotnych tempach na klawiaturze. Trochę nas uspokoił przy „Small Thing” Hoagy’ego Carmichaela, by zakończyć solowy recital własną kompozycją „Satynowy las”.
Wreszcie nastąpiło to, na co wszyscy czekaliśmy – popis pary wizjonerów, dwóch gigantów jazzu. Czekaliśmy na wymianę muzycznych fascynacji i myśli. Dwie niezwykłe postaci penetrujące wspólnie nowe przestrzenie kreatywności, w których spontaniczna improwizacja podąża za perfekcyjną techniką, a swobodne myślenie abstrakcyjne wspierane jest solidną wiedzą muzyczną. Zdarzyło się coś, czego nie zapisze żadna płyta ani nawet kamera video. Sala zastygła w bezruchu. Siedząc na balkonie, spojrzałam w dół na publiczność. Nikt nie kołysał się do taktu, nie podrygiwał do swingującej, rytmicznej muzyki. Zostaliśmy zaczarowani.
Dojrzałością muzyka jest umiejętne słuchanie współgrających na scenie kolegów. Ciekawym więc było obserwowanie respektu Możdżera, gdy podążał za swoim Mistrzem. Tego, jak cały czas panowie dawali sobie umówione znaki, kto kiedy ma zagrać solo, kto ma wykonać bridge, a kto tylko akompaniuje lewą ręką. Cichutko naradzali się przed utworem w sprawie tonacji i zapewne jeszcze w innych niuansach gry. Leszek nawet spiął włosy, które zazwyczaj służą mu do osłony przed widzem, gdy z zamkniętymi oczami chowa się w swój muzyczny świat. Cudowne było oczekiwanie na melodię, gdy panowie mistrzowsko przedstawiali się w introdukcji, często kadencjonującej, często dowcipnie aluzyjnej, odwlekającej rozpoczęcie tematu. Czułam radość, gdy wreszcie słyszałam znaną melodię standardu.
Tak było w pięknej balladzie „My One and Only Love” Guy’a Wooda, ze wspaniałymi glissandami obydwu fortepianów, czy w „Rosemary’s Baby” Krzysztofa Komedy. W „Caravane” Ellingtona panowie nawiązali delikatnie do muzyki arabskiej, szalejąc w tonacji i poza nią, wspólnie przekraczając granice wyobraźni. Jakie to piękne, że możemy karmić się muzyką i chować się w tej niezwykłej krainie. Wspaniale, że jazz potrafi powiedzieć to, czego nie mogą wyrazić słowa. Poprzez poszukiwanie piękna możemy doświadczyć wyższych stanów świadomości, gdzie wszystko jest harmonijne i gdzie wzrasta w duszy poziom miłości. Znika zmęczenie, blednie codzienność… Czasem trzeba zamknąć oczy. Widzenie podobno zabiera masę energii. Gdy jest dużo muzyki, dobrze jest ominąć jeden z bodźców. A muzyki był cały ocean! Obydwaj artyści wyznaczyli, wydawać by się mogło, nieosiągalny dla innych poziom pianistyki. Romantyczna emocjonalność, bystra, przenikliwa inteligencja oraz napięcie między muzykami to właśnie jest jazz! Delikatne nawiązania do innych mistrzów jazzu to nie plagiaty – to artystyczna, świadoma inspiracja, dodająca głębi tej muzyce. Artyści żonglowali emocjami, porywając słuchaczy w miejsca, których istnienia nikt nawet nie podejrzewał.
Jako bis końcowy (drugi) panowie wykonali słynne „Take the a Train” Duke’a Ellingtona. Iskry sypały się z fortepianów jak spod kół parowozu, a melodia tego standardu pozostała we mnie do końca wieczoru.