Któż nie marzy o Amsterdamie [ o filmie „Amsterdam” ]
„Amsterdam” (2022) to kawał dobrego kina, które wielu widzów przyciągnie doborową obsadą. Może się jednak zdarzyć, że niektórzy z nich poczują się w połowie seansu znużeni. Lub zwyczajnie przebodźcowani – akcja jest zawiła i przede wszystkim dla miłośników filmów detektywistycznych i kryminałów.
Sporo tu też scen brutalnych, mimo że opowiedzianych w konwencji komediowej. Tym gorzej – trudno się śmiać, oglądając czyjeś wnętrzności czy trupa pod kołami samochodu. Ale cóż, taką konwencję wybrał reżyser, David O. Russell (m.in. nominowany do Oscara „Fighter”), który w czarnej komedii czuje się jak ryba w wodzie.
Niektórzy z naszych ekranowych ulubieńców są tu niemal nie do poznania, a ich przemiany wydają się nad wyraz frapujące, jak w przypadku Christiana Bale'a, który wcielił się w Burta Berendsena, weterana wojennego, ideowego lekarza, nieszczęśliwie zakochanego i ożenionego z kobietą z wyższych sfer (jako Beatrice Vandenheuvel doskonale dobrana do roli Andrea Riseborough) – sfer, w których, dodajmy, nikt nie akceptuje jego pochodzenia.
Bardzo interesujący w filmie Russella jest portret amerykańskich weteranów wojennych oraz krystalizująca się powojenna struktura społeczeństwa, dojrzewanie do czasów pokoju świata zszarganego wojną. Tytułowy Amsterdam symbolizuje tu wolność, kreatywność i równouprawnienie, za którym tęsknią artyści i wszyscy, którzy marzą o życiu wolnym od społecznych konwenansów. Można powiedzieć, że „American dream” został tu zastąpiony przez „Amsterdam dream”. To właśnie w Amsterdamie trójka głównych bohaterów spędza po wojnie swoje najszczęśliwsze chwile, które niestety przerywa już mniej szczęśliwy splot wydarzeń, w wyniku którego wszyscy znów stają się uwikłani w przeszłość oraz w jedną z najbardziej bulwersujących intryg w historii Ameryki. Film bowiem jest fabularyzowaną wersją historycznych wydarzeń, w których faszyści nigdy nie zrezygnowali z żądzy władzy…
Trochę jest to zatem opowieść o rozwiązywaniu politycznej zagadki oraz tajemniczej śmierci generała Billa Meekinsa i jego córki, a trochę historia o miłości i przyjaźni. Mile zaskoczyły mnie tutaj momentami nieco filozoficzne dialogi, w których widać wielką mądrość życiową przekazaną jednak w niezobowiązujący sposób, zaskakująco szczerze. Bohaterowie dywagują więc, czym jest miłość – czy potrzebą, czy wyborem… Bo z przyjaźnią jest już prościej – to jedyna rodzina, którą się rzeczywiście „wybiera”. I którą w razie konieczności można „zmienić”.
Przyznam, że mimo iż nie zawsze nadążałam za rozpędzoną akcją „Amsterdamu”, to urzekły mnie relacje w nim ukazane, zwłaszcza że wszystko sfilmował z ogromną wrażliwością laureat Oscarów za „Grawitację” i „Birdmana” Emmanuel Lubezki, a z klasą umuzycznił Daniel Pemberton (m.in. „Siódemka z Chicago”). Z przyjemnością patrzyłam też nie tylko na Christiana Bale'a, ale i na Margot Robbie, Johna Davida Washingtona czy Roberta De Niro na ekranie. Grany przez niego generał Gil Dillenbeck został zainspirowany postacią Smedleya Butlera. Jak mówi De Niro: „Mój bohater brał udział w I wojnie światowej, a w okresie międzywojennym mówił wprost, co sądzi na temat wojny i jej konsekwencji. Niżsi rangą żołnierze go uwielbiali, bo się za nimi wstawiał, natomiast ludzie podobni mu rangą czuli się w jego towarzystwie co najmniej zakłopotani, ponieważ głosił poglądy uznawane za niestosowne dla człowieka o jego pozycji. Ale był bohaterem wojennym, nikt nie mógł mu tego odebrać”. I w sumie właśnie o takich niepopularnych, ale jednak wciąż bohaterach wojennych jest ten film. O nich i o ludziach, którzy próbują odnaleźć samych siebie i coś, w co warto wierzyć, po piekle wojny, które przeżyli.