Karolina Sofulak: Opera konwencją stoi
Płeć, kolor skóry czy realizm historii na deskach opery stają się konwencją, w którą musimy uwierzyć. Dlaczego? Żeby zamiast intelektualnej uczty przeżyć prawdziwe katharsis. Udowadnia to Karolina Sofulak – reżyserka oper, między innymi „Dziewczyny z dzikiego zachodu” w Teatrze Wielkim w Łodzi. Rozmawia Wojciech Gabriel Pietrow.
Co myślisz o libretcie „Dziewczyny z dzikiego zachodu” Pucciniego? W odróżnieniu od muzyki ta historia wydaje mi się dosyć „prosta”.
Karolina Sofulak: Myślę, że jedyne zarzuty, jakie można mieć względem libretta, to bieg czasu… nie wszystkie rzeczy brzmią już tak dobrze dla naszego ucha. Z mojej perspektywy to libretto jest niesamowicie oryginalne! Rzadko się zdarza, że postać kobieca jest w tak skomplikowany sposób rozwinięta. Z jednej strony jest widziana jako wyidealizowana opiekunka mężczyzn, dziewczyna, w której się wszyscy kochają, a jednocześnie widzimy, że nie cofa się przed naginaniem zasad dla swoich korzyści – oszukuje w pokera czy chroni przestępcę.
Czyli nie podzielasz mojej obserwacji.
W jakim aspekcie tę historię oceniać? Porównujemy to z innymi librettami Pucciniego czy wszystkimi operami? W porównaniu do chociażby „Manon Lescaut”, gdzie rzeczy się dosłownie ze sobą nie zgadzają, bo pisało to ośmiu skłóconych ze sobą facetów, to Puccini i librecista bardzo dobrze sobie poradzili. Mówi się, że to końska opera z naiwną historią. Bawi mnie jednak taki zarzut, bo naiwnością libretta operowe stoją!
„Naiwnością libretta operowe stoją”… czyli?
W historycznych operach mamy do czynienia z dziełem formulaicznym, opartym na grze konwencji. Bardzo często historia wydaje się naiwna! Jest bardzo archetypowa, oparta na bajkowych formułach i zasadach. Dopiero kiedy spojrzymy pod nią – na to, co naprawdę stanowi istotę dramaturgii w operze – odkryjemy historię, którą pisze kompozytor frazami muzycznymi. Zwłaszcza w przypadku opery XX-wiecznej i natchnionego Wagnerem, dojrzałego Pucciniego. Warto zrozumieć, że zawierzenie operze w wiarygodność jej historii jest koniecznością. To nie dla historyjek przychodzimy do opery.
Zrozumienie tego, że opera to konwencja, pomaga tę operę zrozumieć. Faktycznie po tym, co powiedziałaś, ta „prostota” historii jest dla mnie akceptowalna.
Poza tym w operze ludzie do siebie śpiewają, a nie mówią – to też bardzo ważna umowa z widzem. Musi on założyć, że to realna wersja przedstawionej rzeczywistości. Angielscy poeci nazywali ten mechanizm „willing suspension of disbelief”, czyli dobrowolnym zawieszeniem niewiary na rzecz wejścia w relację z danym dziełem sztuki.
Dużo tej konwencji w operze. Nie odczuwasz jej czasem jako kiczowaty twór? Pełny masek, kostiumów i kompletnie oderwanych od rzeczywistości pomysłów?
Czy to jest kiczowate? Nie powiedziałabym. Trzeba pamiętać, że opera to nieudany eksperyment etnograficzny. Camerata florencka chciała odtworzyć starożytną tragedię. Nie do końca im się to udało, ale to, co powstało, stworzyło zupełnie nowy gatunek. Ale jest w niej nadal to katharsis – oczyszczenie. Po nie przychodzimy do opery. Nie dla intelektualnej uczty czy kostiumów, a dla podprogowego działania muzyki na nasze emocje. Dlatego właśnie opera dzieli bardzo dużo z popkulturą. Ale nie – nie jest w moim odczuciu kiczowata.
Opera? Popkulturowa?
Korzenie opery oczywiście sięgają czasów, kiedy była jedynie wystawiana na weselach bogatych ludzi. Natomiast w XIX wieku – czasach swojej największej świetności – opera była fenomenem popkulturowym.
A opera nie jest elitarna?
Odżegnywałabym się od dzielenia sztuki na wysoką i niską i od stawiania opery na piedestale. Historycznie opera była chwilami „bardzo niską” sztuką. W „Amadeuszu” Milosa Formana jest dobrze pokazane, że była ona czasem miejscem, gdzie ludzie rzucali się jabłkami, pili i mieli dobrą imprezę. Opera jest tak eklektyczna i ma tak bogatą historię, że nazywanie jej sztuką wysoką byłoby niezwykłą redukcją jej znaczenia.
Myślę o tym, że jednak opera jest niedostępna finansowo dla części społeczeństwa…
Bardzo często taki argument pada. Oczywiście rozumiem, że cena biletu operowego to nie cena kawy na wynos i nadal nie wszystkich na taki bilet stać. Mimo wszystko jednak nie zgodzę się z tym, że opera jest finansowo niedostępna w naszym kraju. Takie argumenty mają sens w Austrii czy Wielkiej Brytanii, gdzie bilet potrafi kosztować ponad 200 funtów! U nas potrafi być to maksymalnie 200 złotych. W porównaniu do kosztów wyjścia wieczorem na miasto czy na mecz nie jest to suma niemożliwa. Do lamusa odszedł też dawny zwyczaj ubierania się wystawnie do opery – jest to rozrywka jak każda inna, nikt nie będzie nas wytykał palcami, jeśli przyjdziemy w jeansach.
No tak, ale wciąż opera jest trochę niedostępna dla kogoś, kto nie miał okazji się z nią zapoznać.
W swoich operach otwieram się szeroko na różny typ widza – i tego bardziej zachowawczego, i tego dobrze zaznajomionego ze współczesną sztuką. Myślę o tym, do kogo mówię. Niedostępność i elitarność opery to raczej łatka historyczna. Na Zachodzie opery aktywnie walczą, by taką łatkę odpruć – u nas przodują w tym Festiwal Opera Rara w Krakowie i Teatr Wielki w Poznaniu, które przyciągają coraz młodszą i bardziej różnorodną publiczność.
Ale człowiek po edukacji państwowej nie jest przystosowany do odbioru takiego medium, jeżeli rodzice czy inni bliscy nie zaznajomili go z operą.
No tak… Jeżeli szkoły zabierają na opery, to biorą te dzieci na ramoty takie jak Moniuszko (i to taki Moniuszko trącący myszką), żeby efektywnie zniechęcić je do powrotu w to miejsce. Jest masa innych spektakli, które pozwoliłyby im zaprzyjaźnić się z tym medium. Nie wszyscy muszą operę lubić, ale fajnie, żeby wyrobili sobie własne zdanie
Mówisz często o sile opery, a jednocześnie postrzegam Cię jako osobę mocno stąpającą po ziemi. Wierzysz naprawdę w to, że opera jest silna? Co może ona dzisiaj zrobić? To samo, co w XIX wieku, kiedy wzbudzała rewolucje?
Oczywiście, że wierzę! To nie jest nawet kwestia wiary – to medium jest obiektywnie silne. Masz tyle sztuk, które uderzają w ciebie wizualnie, muzycznie, tekstowo i ruchowo! To jest może kwestia otwarcia się na jej działanie dzisiaj.
A może chodzi o to, że opera nie jest już tak popowa, jak w XIX wieku?
Ale zobacz chociażby, jak silne politycznie jest to, że nie gramy obecnie rosyjskiego repertuaru. Nie chodzi tu o tantiemy. Chodzi o pokazywanie (a właściwie niepokazywanie) siły danej kultury, która objawia się w operze.
Wracając do „Dziewczyny z dzikiego zachodu”… Lubię słuchać o tym, co Cię „chwyta” w danej operze. Co Cię zaciekawiło w „Dziewczynie…”?
Ciekawy jest motyw złota i pieniędzy. Historia dzieje się w połowie XIX wieku w Kalifornii. Masy ludzi powodowanych „gorączką złota” zbierają się zewsząd w protospołeczeństwo złożone z wyrzutków, którzy nie mieli lepszej przyszłości. Puccini stawia nam motyw złota fizycznego, które przyciągnęło tam tych ludzi, obok motywu złota serca. Minnie (główna bohaterka – przyp.red.) bezinteresownie długo pracowała na swoją reputację i to dzięki temu ratuje swojego ukochanego. Nie przez oszukiwanie w pokera, wymachiwanie strzelbą czy pieniądze. Pojawia się też trójkąt miłosny, w którym mrocznym bohaterem jest szeryf kierujący się miłością do złota. Co przewrotne, okazuje się on ostatecznie bardziej honorowy niż nasza bohaterka i jej amant-bandyta.
Jest też motyw społeczno-równościowy.
W pewnym momencie Minnie całkowicie zrównuje siebie, szeryfa i bandytę. Mamy 1910 rok, a ona – kobieta (!) – mówi: „Wszyscy jesteśmy tutaj równi – ty jesteś szulerem, ja prowadzę karczmę z whisky, a ten rabował. Zagrajmy o jego życie w karty!”.
Jak wybiera się tytuł, który wystawia opera? Sama go wybierasz? Opera narzuca Ci go?
Tu może być bardzo różnie. Bywa tak, że rozmawiamy z teatrem, co chcielibyśmy razem zrobić. A innym razem opera proponuje mi konkretny tytuł – tak było właśnie w Łodzi.
I co skłoniło Cię, aby przystać na tę propozycję?
Jest to tytuł bardzo rzadki, a więc atrakcyjny. Bo tak jak śpiewacy mają swój repertuar, tak my – reżyserzy – mamy swój. Potem takie dzieła, z którymi mieliśmy styczność, jest nam zdecydowanie łatwiej postawić.
W „Dziewczynie…” pojawia się jako bohaterka natywna mieszkanka Ameryki. W przypadku filmu nie jest trudno o znalezienie bohaterów o podobnym pochodzeniu, ale znaleźć w Polsce kogoś, kto będzie śpiewał operowo i kto spełni wymagania narzucone przez dzieło, i jednocześnie będzie rdzennym mieszkańcem Ameryki, jest chyba niezwykle trudno. Jak sobie z tym radzi opera?
W kulturze anglosaskiej pojawił się taki termin jak blind casting (ślepy casting). Z założenia nie zwraca się wtedy uwagi na to, jakiego pochodzenia etnicznego są śpiewacy i śpiewaczki. Nie staramy się na siłę obsadzać tak, żeby wszystko się zgadzało. Nie przejmujemy się tym, czy ktoś pasuje do tego, co ma przedstawić na scenie, i zrywamy całkowicie z dawnymi metodami „koloryzowania” śpiewaków makijażem. W przypadku „Dziewczyny…” byłoby praktycznie niemożliwe, aby wszystko się tam zgodziło. Meksykanina grał więc biały śpiewak, Australijczyka – Meksykanin, a Włocha – Hindus. Nie wnikam w to i podoba mi się to anglosaskie podejście. To nie jest przecież film dokumentalny ani historyczny. Zresztą nawet filmy historyczne obecnie preferują różnorodność i reprezentację w obsadzie, co bardzo cenię. Bazuję na doświadczeniu z Zachodu. Tam sytuacja przechyla się w drugą stronę – mamy takie bogactwo osób o różnorodnym pochodzeniu, że czarnoskóra osoba z powodzeniem gra Desdemonę – białą żonę Otella. Jest to bardzo dobry kierunek, bo przypomina ludziom, że opera to forma sztuki świadomie igrająca sobie z rzeczywistością, przeciwstawiająca się dosłowności. Często konwencja operowa dyktuje, że mamy uwierzyć, że kobieta gra mężczyznę, a mężczyzna gra kobietę (jak w przypadku mezzo-sopranowych ról spodenkowych czy w przypadku tenorów charakterystycznych grających czarownice). Jeśli płeć jest w operze płynna, to także i pochodzenie etniczne nie powinno ograniczać śpiewaka w jakimkolwiek stopniu.
Wraca temat konwencji. Jeżeli zgadzamy się na to, żeby ludzie śpiewali, zamiast mówili…
…to po co bawić się w próbę oddania litery libretta, kiedy w każdym kraju wygląda to inaczej. Ludzie są różni, ale wszyscy i tak kreują postać. To jest super, bo: mamy wtedy reprezentację na scenie, pokazujemy, że opera nie jest już zabawką białego człowieka i mamy szeroki dostęp ludzi do sceny (bo i tak jest trudno dobrać śpiewaka, który ma odpowiedni głos i wrażliwość do roli). Jeżeli zaczęlibyśmy się teraz zastanawiać, czy ktoś jest gruby, szczupły, wysoki, niski, biały, czarny, to wybór byłby niemożliwy. Liczy się tylko głos i umiejętność stworzenia nim postaci!