Joanna Filus-Olenkiewicz: Otwieram muzykę

06.11.2025
 Joanna Filus-Olenkiewicz

Z Bielska-Białej do Berlina, z dziecięcych marzeń o skrzypcach po autorskie interpretacje Piazzolli i Borsuka – tak biegnie muzyczna droga Joanny Filus-Olenkiewicz. Artystka oraz pedagog specjalna opowiada o dojrzewaniu, przekraczaniu granic i sile wdzięczności.

 

Monika Szulc: Zacznijmy najprościej. Czym jest dla Pani muzyka?

 

Joanna Filus-Olenkiewicz: (cisza) To trudne pytanie… Muzyka to część większej całości, mojej całości.

Z jednej strony wypełnia mnie, z drugiej dopełnia te przestrzenie, których sama czasem nie potrafię nazwać, nawet „domyślić”. To jakaś emanacja energii, ale też sposób odczuwania świata. Ja w tym partycypuję, jednocześnie jestem beneficjentką tej energii, chcę ją też nieść, podawać dalej.

 

Wspominała Pani, że już jako dziecko przeczuwała Pani tę energię, pociągało to Panią…
 

Jako dzieci jesteśmy nieuformowani. Szukamy, próbujemy nazywać. Kiedyś byłam bardzo spokojnym, małomównym, zakompleksionym wręcz dzieckiem. Marzyłam, by mieć skrzypce. Wyobrażałam sobie, że wtedy „to coś”, czego w sobie nie rozumiem, nagle wypuszczę, że to będą te chwile prawdziwej mnie. I nie myliłam się. Dzięki grze na skrzypcach mogłam mówić, nie używając słów.

 

Pamięta Pani te skrzypce?
 

Oczywiście! Pieniądze na skrzypce podarował mi proboszcz z Bielska-Białej ksiądz Józef Zydek. Tak po prostu. Mam wielkie szczęście, że na mojej drodze pojawili się ludzie dobrej woli, ludzie z wielkim sercem i umysłem, którzy byli moimi inspiratorami, przewodnikami.

 

Proszę o nich opowiedzieć.
 

Czasy mojego dzieciństwa i wczesnej młodości nie były łatwe. Wychowywałam się w wielodzietnej rodzinie, która mogła jednak liczyć na pomoc ze strony Kościoła.

Dzięki Janinie Wizor, siostrze ze zgromadzenia Notre Dame w Bielsku-Białej (Dom Sióstr Szkolnych) niejednokrotnie otrzymywaliśmy wsparcie, nie tylko materialne. Siostrę poznałam, kiedy miałam sześć lat. Ta kobieta miała na mnie niesamowity wpływ. Ogromnie imponowała mi swoją wiedzą, znajomością wielu języków, spokojem, rozwagą, mądrością, inteligencją, błyskotliwością. Często wyjeżdżała do Niemiec, Austrii, przywoziła stamtąd smakołyki (śmiech) i cudne opowieści. Matka Janina rozbudziła moją ciekawość do świata, do języka niemieckiego.

Rozmawiałyśmy dosłownie o wszystkim. To ona zaszczepiła we mnie imperatyw bycia wciąż lepszym i lepszym, nieustannego wymagania od siebie. Odwiedzałam ją przez trzydzieści lat, do momentu jej śmierci. Dziś mogę o niej powiedzieć: druga mama…
 

A jaki był dom rodzinny?

 

Zawsze gwarno, tłoczno i pracowicie. No cóż, dziecięca gromadka była spora – dziewięć głów (śmiech). Moim rodzicom niewątpliwie zawdzięczam miłość do muzyki. Było w domu mnóstwo kaset i płyt z muzyką poważną. Mój tato miał bzika na jej punkcie, wciąż słuchał, a wraz z nim i ja. Uginające się półki z książkami to kolejny ważny obraz z mojego dzieciństwa. Czytałam literaturę starożytnej Grecji, nurkowałam w filozofii (tę stoicką szczególnie pokochałam).

(cisza) I jeszcze o jednym ważnym przedmiocie muszę wspomnieć. Czarne pudełko, czyli radio Grundik. W radiowej „Trójce” włączałam słuchowiska.

Odpływałam wtedy w inny świat, który mnie bez reszty pochłaniał. Tak, słuchowiska radiowe niewątpliwie także kształtowały wrażliwość, uplastyczniały wyobraźnię.

 

Wspominała Pani o biografiach jeszcze…

 

O tak! Biografie wielkich ludzi, szczególnie tych urodzonych jeszcze w XIX wieku. Ogromnie imponowały mi osobowości Rubinsteina i Paderewskiego, ich wszechstronne wykształcenie. Jak oni to robili… Jako nastolatka obiecałam sobie, że kiedy dorosnę, dołożę wszelkich starań, by być jak oni – „wszechstronna”.
 

No i mówisz – masz (śmiech)! Jest pani skrzypaczką, altowiolistką, coachką, nauczycielką geografii, muzyki, skrzypiec, altówki, pedagogiem specjalnym, a wszystko to w języku niemieckim. I jeszcze pani koncertuje, nagrywa płyty… Jak to Pani robi?

 

Nie wiem (śmiech, cisza). Nie chcę stawać w miejscu. Jestem niespokojnym duchem, chyba pracowitym, lubię sobie stawiać wysokie poprzeczki, sprawdzać się, no i podejmować właściwe decyzje (śmiech).

Niewątpliwie odziedziczyłam po moich rodzicach etos pracy. Obserwując ich codzienne zmagania, wiedziałam, że trzeba być bardzo zorganizowanym, konsekwentnym i wytrwałym, by połączyć rozmaite aktywności. Poza tym jako dziecko musiałam nauczyć się szybko przyswajać wiedzę, ćwiczyć pamięć. Podobnie jak Łukasz i Paweł Golcowie, z którymi chodziłam razem do klasy w Bielsku-Białej.

 

Jest Pani dziewczyną z gór. Niezłomność, wytrzymałość to cechy, które ma pani „z difoltu” (śmiech). Jest jeszcze góralska wrażliwość… Nosi ją Pani w sobie, tak czuję…

 

Ma chyba Pani rację… (cisza dłuższa). Metafizyczne doświadczenia, które wywołuje kontakt z przyrodą, mam w sobie, one mnie cały czas niosą… Nauczyłam się wnikliwie obserwować świat w zmianach. I w Niemczech brakuje mi… tego zapachu wilgoci, próchna, ściółki leśnej. To dla mnie zapach Polski. Kiedy chcę wydobyć na altówce ciepłe barwy, wtedy zanurzam się wyobraźnią w polskiej jesieni, widzę te przestrzenie, szczyty zasnute mgłą. Wtedy mój dźwięk rozlewa się jak kozie mleko. I wiem, że jest piękny i prawdziwy, bo wydobyty z głębi moich doświadczeń.

 

A jednak… w jednym z wywiadów wspominała Pani, że już jako mała dziewczynka marzyła Pani, żeby wyjechać z Polski, wojażować po różnych wodach…

 

Tak! (śmiech) Bo jestem dwoista. Z jednej strony tęsknota za rodzinnym gniazdem, a z drugiej wielkie marzenia małej dziewczynki, które się spełniły… I tu też muszę wspomnieć o osobie, która przybliżała mnie do urzeczywistnienia moich planów. Jestem wdzięczna Antoniemu Kabutowi (ważnej też postaci dla Bielska-Białej), że jako pierwszy zasponsorował mi stypendium.
 

I koło poszło w ruch! Dziś jest Pani i skrzypaczką, i altowiolistką. Czy ma Pani jednakowo dużo miłości do tych instrumentów?

 

W muzyce jestem poszukiwaczem barw. Kiedyś grałam na skrzypcach Guarneriego, obecnie posiadam M.Klotza z 1737 roku. Guarneri ma dokładnie to, co lubię, czyli głębię, ciepło, ale też… taką „krew”. Stradivari jest dla mnie za ostry, piskliwy, brutalny. Jeśli chodzi o altówkę, to od 2012 roku gram na altówce od Pawlikowskiego.


 

No właśnie, zauważyłam, że podkreśla to Pani w swoich wywiadach. Co takiego szczególnego posiada altówka od Pawlikowskiego?
 

Pawlikowski zrobił instrument specjalnie dla mnie. Ta altówka brzmi jak… nasze drzewo, świerk. Poza tym istotne jest dla mnie to, że Pawlikowski ma rodzinę na Podhalu. Jeśli zna się kogoś osobiście, to jest więź, przekaźnik, ten niewidoczny kabel, który płynie przez instrument…
 

Ten wspólny kabel złapała Pani również z Karolem Borsukiem. Dziś jest Pani propagatorką jego twórczości. Jestem ciekawa spotkania tych podobnych energii.

 

Mieszkam w Niemczech od 2001 roku. Grałam w rozmaitych orkiestrach, tworzyłam rozwijające mnie projekty, jednak w pewnym momencie poczułam, że czas gdzieś się zadomowić na dłużej. W 2010 roku „padło” na Berlin, chociaż wcale do tego miasta nie byłam na początku w stu procentach przekonana. Jednak życie pisze swoje scenariusze. Złożyłam podanie do szkoły muzycznej w Berlinie i zostałam przyjęta. Pan Karol był wówczas dyrektorem tej szkoły. Po dwóch latach bardzo dobrze układającej się współpracy zaproponował mi udział w koncercie, który prowadził. I tak zaczęliśmy tworzyć „spotkania muzyczne”. Próby odbywały się raz u mnie, a następnie u Karola. Razem graliśmy w duecie: skrzypce – altówka, duety Stamitza, robiliśmy transkrypcje utworów Brahnmsa, Vivaldiego, Mozarta. Wtedy jeszcze nie było mowy o muzyce współczesnej. Byłam zapraszana do orkiestry i chóru (Sinfonisches Ensemble Reinickendorf, Lichterfelder Chorkreis, Frauenchor Spandau), którymi Karol dyryguje do dziś. Jego pierwszym utworem, z którym się ujawnił, było skomponowane na ślub swojej córki „Andante”.

Przetransponował je na skrzypce i altówkę, i ten właśnie utwór oficjalnie otworzył jego repertuar współczesny. Skarbiec coraz bardziej się powiększał, aż pewnego razu Karol oznajmił, że skomponował utwór dla mnie. To był dla mnie prezent, poczułam się ogromnie wyróżniona!
 

 

Otworzyły się naraz dwie „bramki”: kompozytorska Karola Borsuka i Pani – ta wykonawcza…

 

Rzeczywiście, od tego momentu częściej koncertowaliśmy, tworzyliśmy programy z utworów Karola właśnie na altówkę.

 

Czy partycypowała Pani w procesie twórczym? To tak, jak gdyby uszyć suknię na wymiar…

 

Karol ma taką metodę, że tworzy pewien mały motyw, następnie go rozwija we frazę, a z tej frazy kolejną i kolejną. Taka metoda puzzlowa (śmiech). Na początku pytał mnie, co myślę, czy to dobrze przyjmie się na altówce. Dyskutowaliśmy, robiliśmy burzę mózgów, czasem także się spieraliśmy, jednak ostatecznie pozwalał mi na moje korekty. Dziś nie jest to już tak potrzebne, ponieważ łapiemy swoje artystyczne i estetyczne „nitki” w mig!

 

Gra Pani z „oryginałów”?
 

Tak. Przekładam z „ołówka” na komputer (śmiech). Karol Borsuk pisze piękne, wykaligrafowane nuty, ale bardzo drobne, dlatego muszę nosić okulary (śmiech). W przepisywaniu na komputerze pomaga mi mój przyjaciel Adam Vogelsinger, skrzypek z Koszalina.

 

Jaki jest stopień trudności tych utworów?

 

Bardzo zróżnicowany. Są wirtuozowskie, jednak jest też spora liczba utworów, które z powodzeniem zagra uczeń szkoły muzycznej.
 

Co Pani lubi w utworach Karola Borsuka?
 

Karol stosuje bardzo ciekawe efekty perkusyjne. Z racji swojego wykształcenia wokalnego posiada też ogromne wyczucie frazy śpiewanej. W jego muzyce, jak i w życiu, jest wiele humoru. Lubi posyłać do słuchacza żart. Polecam miniaturowe „Akwarele”…

 

Ja natomiast mogę polecić całą płytę z utworami Karola Borsuka „Sounds of Expression”.To kompozycje frapujące pod względem struktury, często nostalgiczne, zabierają słuchacza w światy nieoczywiste, czasem dziwne…

 

Ta płyta jest dla mnie ważna też z osobistych względów.
Postanowiłam zadedykować „Sounds of Expression” Jakubowi Kukiole, przyjacielowi z dzieciństwa, który odszedł tej wiosny. Rodzice Kuby, a w szczególności Pan Franciszek, założyciel jednej z pierwszych Galerii Malarstwa na Wzgórzu w Bielsku-Białej, zawsze nas wspierali i motywowali do nauki. Spędzałam w ich domu bardzo wiele godzin, czując się jak w mojej drugiej rodzinie. Państwo Kukioła prowadzili dom otwarty. Mieściła się tam galeria, gdzie artyści, tacy jak Wojciech Gawor, wystawiali swoje prace. Tam odbywały się też koncerty kameralne i jazzowe, m.in. braci Golec.

 

Płytę zgłosiła Pani do nominacji Płyta Roku 2026 w kategorii Przekraczanie Granic. Jak to „przekraczanie granic” rozumie Pani w kontekście krążka Karola Borsuka?

 

Płyta zdobyła srebrny medal w 2025 roku na Global Music Awards w kategorii Classical. Myślę, że już sam ten sukces pokazuje, iż potrafi ona trafić do odbiorców ponad granicami – zarówno geograficznymi, jak i kulturowymi.

To muzyka, która łączy, a nie dzieli.

Konkurs, do którego zgłosiłam płytę Karola Borsuka, to przedsięwziecie o dużym prestiżu, zorganizowane z ogromną starannością i szacunkiem dla twórców.

Przekraczanie granic” odczytuję nie tylko symbolicznie, lecz także dosłownie – jako przekraczanie granicy między Polską a Niemcami. Trzeba ogromu wiary i wewnętrznej konsekwencji, by tutaj, w Niemczech, nieść w świat głos naszej polskiej muzyki.

To wymagające pole i niełatwe czasy. Sam proces komponowania był w istocie przekraczaniem własych lęków i ograniczeń. Ale o tym najlepiej opowie sam kompozytor, nikt nie zrobi tego lepiej niż on.
 

Jakim człowiekiem jest Karol Borsuk?

 

Ma polskie serce, co słychać zresztą w twórczości. Jego ścieżka życia, filozofia mogą być wzorem, przykładem pięknej postawy życiowej. Borsuk jest człowiekiem niezwykle wytrwałym, skromnym i cierpliwym. Dziś jest taka tendencja, by natychmiast „monetyzować” swoje umiejętności, talenty.

Szczególnie ludzie młodzi mają problem z „odraczaniem gratyfikacji”.

Przykład Borsuka pokazuje, że warto czekać, że coś czasem w człowieku musi bardzo dojrzeć, by się objawić z większą mocą. Mówi często: „cieszę z tego, co mam” i jest w tych słowach autentyczny. Takie myślenie daje oddech, wolność wewnętrzną. Karol potrafi być pięknie wdzięczny za wszystko. Wdzięczność jest dziś bardzo niedoceniana...

 

Ta perspektywa dojrzewania do wolności artystycznej jest Pani również bliska…
 

Rzeczywiście, to również moje doświadczenie. Mogę sobie pozwolić na „odpakowanie” muzyki na moich warunkach. Teraz dopiero czuję, że taki czas właśnie nadszedł. Jako młoda artystka jeździłam na konkursy i wygrywałam je. Jednak czułam, że nie do końca granie pod “krój jurorów” to moja “bajka”, że moja ekspresja artystyczna jest przez konkursy… „szafotowana” perfekcjonizmem. Czułam to bardziej, nie nazywałam. Kiedy wyszłam z tych ram, uwolniłam się. Coś puściło. Dziś czuję się wreszcie u siebie, ze sobą, przy sobie. To jestem ja - Joanna i moja własna sygnatura. Czasem to “error” (śmiech).

 

W tej wolności stworzona Pani też płytę z utworami Piazzoli, czyli „24 Tanga na altówkę i fortepian”.

Tak, też w wolności (śmiech). Bardzo długo przymierzałam się do tego projektu. Jestem w muzyce Piazzoli zakochana. Uwielbiam ten „szwung”, energię i emocjonalność folkloru. Mam stare, pożółkłe trochę, skopiowane kiedyś nuty, które co jakiś czas mnie wołały. W pewnym momencie wpadłam na tanga na skrzypce i fortepian.

Nie chciałam wykonywać tej muzyki na skrzypcach, ponieważ jest wiele wspaniałych istniejących już wykonań, więc przetransponowałam sobie te „cuda” na altówkę. No i zimą ubiegłego roku maszyna poszła w ruch. Zaprosiłam tancerzy i zorganizowałam koncert w berlińskiej kamienicy, będącej centrum kulturalnym. Wydarzenie spotkało się z wielkim uznaniem, sala pękała w szwach. Udało się pozyskać fundusze na kolejne koncerty. I znów sukces. Pomyślałam, że czas na płytę.

 

 

Kiedy Pani słucham, mam wrażenie, że rozmawiam z osobą, która ma poczucie wielkiego obdarowywania.

 

Rzeczywiście. Dobrym należy się dzielić. To, co się otrzymało, trzeba oddać (cisza), przekazać dalej. Czasem jednak towarzyszy mi pewien smutek, może jakieś rozczarowanie rzeczywistością, bo to, co mogłabym jeszcze dać, nie zawsze znajduje odbiorcę.Tutaj, w Niemczech, napotykam na różne trudności wynikające z odmienności środowiska i mentalności. Bywa, że droga, którą idę, nie jest najłatwiejsza. Jednak to nie czas i miejsce na skargi.

Profesor Korcz, wybitny altowiolista z NOSPR-u, mawiał: Trzeba znać swoje miejsce”. Kiedyś te słowa wydawały mi się ograniczające. Z czasem jednak zrozumiałam, że niosły głębszy sens – zachętę do tego, by znać siebie, swoje możliwości i swoją wartość. Ja swoją wartość znam. I to z niej czerpię siłę.


 

Jest Pani ciągle w ruchu, kolejne studia, kursy, zdobywanie kwalifikacji. Czy myśli Pani czasem: „przyjdzie czas, kiedy będę odcinać kupony” (śmiech)?

 

(śmiech). Nigdy nie wiadomo, kiedy coś się przyda, zaowocuje.

Prawdopodobnie finansowo nigdy to mi się „nie złoży”, nie będę odcinać kuponów.

(cisza). Tylko zastanawiam się, co jest moim „kuponem”, kapitałem?… (cisza).

Wszystko, co widzieliśmy, czego doświadczyliśmy, przebyliśmy, to jest ten kupon… On ma wartość może nieprzekładalną na pieniądze, tylko jest wartością samą w sobie. To cała JA. Jeśli mogę być wartościowa dla świata, to to jest właśnie mój KUPON. I to jest mój sposób na życie.

Jeszcze ważna rzecz: często owoce beziteresowności smakują najlepiej. Kiedy rozpoczęła się wojna w Ukrainie, zorganizowałam wiele koncertów benefitowych. Oprócz artystów, których poprosiłam, zgłaszały się też inne osoby, tak po prostu, z potrzeby serca. Zebraliśmy dużą sumę pieniędzy na Niemiecki Czerwony Krzyż. Takie akcje dają mi też skrzydła, budują mnie jako człowieka.

 

Promuje Pani jeszcze polską muzykę…

 

Próbuję (śmiech). Jestem w stałym kontakcie z wydawnictwem muzycznym z Gdyni Eufonium, propagującym polskich kompozytorów, których utwory nie goszczą często na polskich scenach. Miałam przyjemność redagowania nut „Duety na flet i altówkę op. 24 i 25 Józefa Kaczkowskiego”, wykonałyśmy nawet te utwory podczas kilku koncertów.

W 2024 roku zaprezentowałyśmy je także 1 września na placu przed

Bundestagiem. Pukam cały czas do drzwi Instytutu Polskiego w Berlinie w sprawie zorganizowania koncertu z gotowym programem. Niestety do dziś nie mam odpowiedzi.

Zmuszam moją przyjaciółkę flecistkę Cornelię Gelmann-Dinca do wspólnego koncertowania. Cornelia troszkę nawet mówi po polsku. Czy to nie promocja? (śmiech)

 

Jest Pani również pedagogiem specjalnym. To też dar serca. I pewnie bardzo trudna praca…

W jednej ze szkół, w których uczę, dzieci są rzeczywiście bardzo trudne, często odrzucone, niekochane. Praca z nimi jest wyczerpująca. Ale… ja zawsze chciałam uczyć, więc na własne życzenie te trudy znoszę. Bo owoce tej pracy też mi dają skrzydła, energię, satysfakcję. Pragnę dzielić się swoją wrażliwością.To powołanie. Chciałbym tworzyć dla tych dzieci taką przestrzeń, by uwierzyły w swoje siły, zasoby, żeby mogły zanurkować i poczuć się jak ryba w wodzie!

 

Czy muzyka pomaga Pani w inkluzywnych kontekstach?

 

(cisza) Opiekuję się pewnym tureckim uczniem, bardzo, bardzo trudnym, który nie mówi. Ostatnio miałam taką myśl, żeby mu śpiewać. Być z nim i śpiewać cały czas. Nie liczyłam na wiele. Chciałam tylko, by się odrobinę otworzył, jakkolwiek... I stało się. On nadal nie mówi, jednak kiedy śpiewam, zaczynają wylewać się z niego słowa…

Wszystkie treści na PrestoPortal.pl czytasz za darmo. Jesteśmy niezależnym, rzetelnym, polskim medium. Jeśli chcesz, abyśmy takim pozostali, wspieraj nas - zostań stałym czytelnikiem kwartalnika Presto. Szczegóły TUTAJ.

Jeśli jesteś organizatorem życia muzycznego, artystycznego w Polsce, wydawcą płyt, przedstawicielem instytucji kultury albo po prostu odpowiedzialnym społecznie przedsiębiorcą - wspieraj Presto reklamując się na naszych łamach.

Więcej informacji:

Teresa Wysocka , teresa.wysocka [at] prestoportal.pl +48 579 667 678

Może Cię zainteresować...

Drogi użytkowniku, zaloguj się aby móc komentować nasze treści.