Jazda bolidem wyścigowym i fikołek na scenie [Jakub Józef Orliński i Paavo Järvi na festiwalu Katowice Kultura Natura]
Festiwal Katowice Kultura Natura otworzyło estradowe wykonanie opery Georga Friedricha Haendla Tolomeo, Re d’Egitto (Ptolemeusz, król Egiptu). W roli głównej wystąpił Jakub Józef Orliński. Grała doskonała orkiestra Il Pomo d’Oro pod batutą Francesco Cortiego.
Libretto przeniosło nas w świat zawiłych intryg i romansów, mających miejsce w starożytnym Egipcie za panowania Kleopatry III. Jakub Józef Orliński swoją partię wykonał z typowym dla niego dynamizmem i energią. Głos o ciepłej i lekkiej barwie z zaskakującą łatwością wypełniał wielką salę koncertową NOSPR-u. Nie zabrakło śpiewu na leżąco, a scena wypicia trucizny była tak przekonująca, że rozmawiając z innymi widzami, którzy nie znali libretta, przekonałem się, iż naprawdę wielu z nich uwierzyło w nadchodzące, tragiczne zakończeniu spektaklu (trucizna okazała się być środkiem nasennym, a miłość ostatecznie zatryumfowała). Interesującą cechą tej opery jest niekoniecznie zamierzony komediowy potencjał. W Tolomeo jest dosyć charakterystyczna scena, gdy jedna z bohaterek śpiewa (pozwolę sobie sparafrazować tłumaczenie tekstu) „o lekkie wietrzyki, czemu mówicie, że muszę cierpieć?”. Na takie pytanie wokalistka otrzymuje odpowiedź w postaci opadających durowych figur na flecie i oboju. Dramatyzm śpiewanego tekstu, skontrastowany z odpowiedziami w postaci lekkich, wręcz mało poważnie brzmiących figur instrumentalnych, daje wrażenie groteski. Najpoważniejsze momenty – zakrzyknięcia bohaterów, zwroty fabuły – kompozytor podkreślał za pomocą pojedynczych, bardzo niskich nut granych przez wszystkie basowe instrumenty unisono. Chciałbym tu zwrócić uwagę na rewelacyjne zgranie basowej sekcji orkiestry. Każdy z tych „grzmotów” był idealnie zrealizowany przez współpracujących muzyków, dzięki czemu nie było możliwym wysłyszenie indywidualnych instrumentów. Zamiast tego usłyszeliśmy zupełnie niezwykłe, skumulowane brzmienia dające piorunujący efekt. Często towarzyszyły one groźbom rzucanym przez króla Araspe, zagranego przez Andreę Mastroniego w sposób z lekka surrealistyczny. Miało się wrażenie, jakby śpiewak poruszał się w nienaturalnie przyśpieszonym tempie. Wyczuwalna była celowość tego zabiegu. Być może miał on nieco „odciążyć” nastrój całej opery.
Sala koncertowa była całkowicie zapełniona, spektakl skończył się długimi owacjami na stojąco, podczas których Orliński zrobił fikołka na scenie.
Festiwal Katowice Kultura Natura zakończył się 21 maja występem prestiżowej London Symphony Orchestra, dyrygowanej przez Paavo Järviego. Poprzedzę opis wydarzenia wspomnieniem: wychodząc po pierwszej połowie koncertu na przerwę, usłyszałem w szumiącym tłumie głos starszej pani: „to cię zabiera w takie magiczne miejsce”. Rozmawiając z młodymi instrumentalistami i kompozytorami, usłyszałem wiele podobnych tego rodzaju wypowiedzi. Doniosłość chwili była niemożliwa do przeoczenia. Koncert miał dosyć nietypową strukturę. Niemal cała jego energia i napięcie umieszczone zostały w pierwszej połowie, gdy wykonano Finlandię Jeana Sibeliusa oraz Koncert na orkiestrę Witolda Lutosławskiego. Na sali powoli zapadała cisza, jeszcze słychać było szmery, kiedy dyrygent szybkim krokiem wszedł na scenę. Po powitalnych brawach, niemal wcale nie czekając, gwałtownie rozpoczął utwór. Finlandia zabrzmiała silnym i bardzo zdecydowanym brzmieniem. Ruchy dyrygenta były oszczędne, rzadko taktował, lecz co jakiś czas decydował się na bardzo charakterystyczne ruchy i gesty, gdy w utworze pojawiał się odpowiedni moment. Nagle z kamiennej postawy zupełnie płynnym ruchem całego ciała zaznaczał akcent lub zwracał się w kierunku skrzypiec i, górując nad nimi, ruchami dłoni dosłownie „wyjmował” ich partie na wierzch. Profesjonalizm orkiestry pozwalał na tak swobodną i interesującą pracę dyrygenta. Muzycy doskonale wiedzieli, co, jak i w jakim tempie mają grać. Jednakowoż muszę przyznać, że Sibelius jest kompozytorem, którego twórczości słucham dosyć sporadycznie. Nieco zniechęcające jest dla mnie wrażenie statyczności, braku dynamiki, którego doświadczam, słuchając jego muzyki. Podczas wykonania Finlandii w NOSPR-ze spotkała mnie mała Sibeliusowa epifania, uczucie podczas tego utworu porównałbym do jazdy bolidem wyścigowym. Jeśli natomiast chodzi o Koncert na orkiestrę, to niektóre fragmenty zagrane zostały w niezwykle szybkim tempie. Smyczki doskonale sprostały wymagającym partiom, bardzo utrudnionym przez agogikę. Uwagę zwracała klarowność formy, jaką udało się osiągnąć wykonawcom. Każde z wejść tematów było słyszalne, łatwo podążało się za utworem pomimo jego gęstej i często skomplikowanej struktury. Techniki kompozytorskie, jakimi posłużył się Lutosławski, zostały zrealizowane w bardzo jednoznaczny i efektywny sposób, czyniąc Koncert na orkiestrę najbardziej energicznym i najgłośniejszym elementem całego wieczoru. W ostatnich momentach utworu uderzenie w tam-tam brzmieniowo nieco przypominało ludzki warkot przez zaciśnięte zęby.
Po przerwie otrzymaliśmy bardzo spokojne, kontemplacyjne i świetliste wykonanie Piątej Symfonii Sibeliusa. Z wyjątkiem drobnego zrywu w pierwszej części cała forma została poprowadzona już bez przytłaczania słuchacza dźwiękiem. Był to długi, szczęśliwy epizod – z przepięknie brzmiącą sekcją dętą blaszaną. W takim oto stanie ukojenia publiczność wysłuchała ostatniego utworu tego festiwalu. Na obu koncertach sala była pełna. Ludzie praktycznie w każdym wieku. Zauważyłem też sporo znanych mi osób, które nie są muzykami i wątpię, żeby były to jednostkowe przypadki. Koncerty przyjęte zostały z wielkim aplauzem, długimi owacjami na stojąco, rozdzierającym „Brawo!” zakrzykniętym przez siedzącego obok mnie pana. Zasłyszałem kiedyś anegdotę, gdy budynek NOSPR-u był zaledwie rozważanym projektem. Podobno pewien dziennikarz pytał: „a kto będzie na te koncerty chodził?”.