Jak w Eufoniach gra eufonia?
Pochodzący z greki termin „eufonia” dotyczy przede wszystkim literatury i oznacza wszelkie zabiegi językowe, które sprawiają, że tekst brzmi pięknie, przyjemnie, harmonijnie i estetycznie – przynajmniej według aktualnie obowiązujących wzorców. Jak wiele tego typu terminów jest on zapożyczany do innych przestrzeni znaczeniowych. Także do muzyki, bo skoro eufonia oznacza też harmonię, inaczej nie może być. Pomysłodawcy Festiwalu Muzyki Europy Środkowo-Wschodniej również sięgnęli po to samo w sobie pięknie brzmiące słowo, by użyć go jako nazwy festiwalu.. W ten sposób złożyli pewną obietnicę, a może dokonali swoistej prowokacji. Bo czy eufonia jest możliwa, kiedy chcemy prezentować muzykę tak różnorodnego obszaru, mającą swe źródła w tak różnych kulturach? Na czym polega eufonia między utworami powstałymi i powstającymi na Bałkanach, nad Bałtykiem, w dawniej cesarskim, a dziś wielokulturowym Wiedniu, Krakowie, Pradze, Kijowie czy Budapeszcie?
Tegorocznej wyjątkowej edycji Festiwalu towarzyszy też swoiste hasło brzmiące: „Echa i pogłosy”. Daje mocno do myślenia, bo przecież echo jest trochę jak księżyc, który świeci niewłasnym światłem. Echo brzmi niewłasnym dźwiękiem. Zresztą pogłos także, choć to znacznie szersze pojęcie. Wyjątkowość wydarzenia to jego wyjście poza Warszawę, pierwsze w historii. Dotąd festiwalowe wydarzenia nie opuszczały stolicy. W tym roku stanie się inaczej, bo Eufonie pojawią się w Krakowie, Katowicach i Lublinie oraz w niewielkich Lusławicach (choć są one ważnym punktem na muzycznej mapie Polski, a sławę swą zdobyły dzięki Krzysztofowi Pendereckiemu) i Dębicy (w której to Krzysztof Penderecki przyszedł na świat).
Eufonie kojarzą się bowiem przede wszystkim z muzyką współczesną i trudno się temu dziwić, przeglądając programy festiwalowe z minionych lat. Owszem, twórcy Festiwalu chętnie sięgali po utwory romantyczne, ale muzyka dawna pojawiała się tylko wówczas, gdy najczęściej współcześni twórcy inspirowali się nią w swoich kompozycjach. Im jednak Festiwal nabierał większego stażu, tym muzyka dawna częściej gościła w jego programie. Chętniej sięgał i eksplorował te odleglejsze muzycznie czasy, udostępniając swe sceny coraz starszym kompozycjom i twórcom. Program tegorocznego wydarzenia to już bardzo wyraźna i głęboka zmiana w myśleniu o muzyce dawnej. Nie jest ona niejako na obrzeżach Festiwalu, bo jego twórcy zdecydowali się na otwarcie przed nią drzwi na oścież.
Nie można nie zadać pytania: dlaczego tak się dzieje? I najprostsza odpowiedź, jaka przychodzi do głowy, brzmi tak oto: jeśli chcemy na Festiwalu eufonii jako zjawiska, a nie wyłącznie nazwy, to tak właśnie trzeba było zrobić. Skoro ten Festiwal decyduje się prezentować muzykę tak różnorodnego kulturowo regionu jak Europa Środkowa i Wschodnia, to musi ją pokazywać w odpowiednim kontekście, by ten obraz był pełny, harmoniczny. Bo tylko tak można ukazać w całości piękno i wartość muzyki tutaj tworzonej. Tylko tak można szukać tego, co wspólne, i czerpać z tego, co różnorodne. Nie da się myśleć kategorią eufonii bez sięgania do korzeni. Muzyka współczesna zupełnie inaczej wybrzmi, stanie się pełniejsza, gdy zestawimy ją z tą wcześniejszą. Ileż daje to możliwości do poszukiwań, eksperymentów, odkryć, nieoczywistości i kreacji? Jakże inny staje się ten Festiwal w takiej odsłonie, jak nabiera głębi, jak inspiruje współczesnych, jak ożywia starych mistrzów, przywracając ich twórczość słuchaczom żyjącym w trzeciej dekadzie XXI wieku? Wreszcie jak głęboko edukacyjny staje się taki projekt?
A nie wolno też zapomnieć, że muzyka ma ten cudowny dar, że jak byśmy nie chcieli jej upchać w kategoriach, rubrykach czy epokach, to ona i tak znajdzie jakieś ujście i okaże się, że utwory tworzącego w renesansie Jerzego Libana genialnie zabrzmią w zestawieniu z rapem czy jazzowymi wokalizami i nagle te kompozycje sprzed kilkuset lat stają się w zasadzie współczesne. Takiego projektu na Eufoniach nie usłyszymy, ale to jest miejsce, by taki lub podobny koncert tam kiedyś wybrzmiał. Z drugiej strony powstały w roku 2023 utwór może być barokowy w sposobie myślenia i uprawiania muzyki. To jest wyjątkowa przygoda, ale też coś znacznie ważniejszego. Takie podejście wydaje się prowadzić właśnie do eufonii, ale także do swoistego spełnienia, a zarazem może być początkiem czegoś zupełnie nowego.
Powyższe przemyślenia nie są krytyką pierwszych edycji Festiwalu. Są pochwałą zauważalnej w tym roku zmiany w myśleniu o Eufoniach. Muzyka współczesna musi mieć oczywiście swoje miejsca, by ją prezentować, musi mieć swoją przestrzeń do poszukiwań i eksperymentów. Muzyka średniowiecza, renesansu czy baroku także zasługuje na to, by prezentować ją z myślą o kontekstach, w których powstawała, i na instrumentach ze „swoich” czasów. Jeśli jednak do słynnego zawołania „wszystko już było” podejdziemy nie tylko jak do swoistej „klątwy” i może jeszcze obietnicy twórczej pustki, a stanie się ono wyzwaniem, by tę myśl odpędzić, by jej zaprzeczyć, to musimy się zgodzić na pewne wnioski. Otóż może się okazać, że w ten sposób z łatwością otworzymy wiele drzwi do nowego piękna brzmienia, nowej kreacji. To oczywiście żadne odkrycie, tak przecież odbywa się ogromna część współczesnej twórczości. Tak odbywało się to też przed wiekami, że czerpano i przetwarzano, zaprzeczano dawnym mistrzom i estetykom, co bez ich znajomości nie byłoby możliwe. Ale czasami oczywistości dobrze sobie głośno wyartykułować, by dostrzec, jak wielki kryje się za nimi potencjał tego, co oczywiste wcale nie jest.
Rzecz jasna swą wyjątkowość tegoroczne Eufonie zawdzięczają przede wszystkim muzyce. Zacznijmy od tej części repertuaru festiwalowego, która – jak się wydaje – wprost wypełnia treścią hasło „Echa i pogłosy”. Najpierw prawdziwa sensacja, czyli powrót na scenę pięcioaktowej opery „Venceslao re di Polonia” skomponowanej przez Antonio Caldarę z librettem opartym na historii Władysława IV Wazy autorstwa Apostolo Zeno. Prapremiera utworu miała miejsce na dworze cesarskim w Wiedniu w 1725 roku, a potem słuch po nim zaginął. Po 300 latach odnalazła go w jakichś wiedeńskich archiwach Martyna Pastuszka i postanowiła przywrócić światu wraz ze swoją {och!} Orkiestrą, która specjalizuje się w wykonaniach historycznych. Zaśpiewają Max Emanuel Cenčić, Nicholas Tamagna, Dennis Orellana, Sophie Junker, Sonja Runje i Stefan Sbonnik, a koncert odbył się 17 listopada w Filharmonii Narodowej w Warszawie. Można jednak go posłuchać tutaj:
Podróż w muzyczną przeszłość zaproponował też dzień później na Zamku Królewskim w Warszawie legendarny zespół The Sixteen, który porusza się niezwykle swobodnie na ogromnym „kontynencie” kilkusetletniej muzycznej tradycji, sięgając z równie niesamowitym skutkiem po kompozycje powstałe w XV wieku, jak i zupełnie współczesne dzieła. The Sixteen ma już 45 lat i niewątpliwie jest jednym z absolutnie czołowych wykonawców muzyki kameralnej. Na Eufonie ekipa Harry’ego Christophersa przygotowuje muzykę sakralną powstałą w wiekach XVI i XVII, a tworzoną przede wszystkim przez członków kapeli królewskiej. Kompozycje te były najczęściej wykonywane podczas liturgii z udziałem polskich władców w krakowskiej katedrze na Wawelu, a także w kolegiacie św. Jana Chrzciciela w Warszawie.
Oba te koncerty poprzedziła jeszcze jedna i nieostatnia wycieczka w przeszłość – w dodatku prosto do renesansu i takiej twórczości, która w powszechnej świadomości chyba najbardziej kojarzy się z muzyką dawną. Do czynienia mieliśmy z zestawem klawesyn i lutnia, a w repertuarze znajdą się kompozycje, które w tamtych czasach służyły zabawie: śpiewom i tańcom. Będą to wersje instrumentalne utworów, które są mocno zakorzenione w polskiej tradycji. Koncert odbędzie się 17 listopada także na Zamku Królewskim, a wykonawcami tego muzycznego wydarzenia zatytułowanego Cantiones et Coreae będą Corina Marti i Michał Gondko.
Z kolei trio Bastarda zaprezentował we współczesnych interpretacjach muzykę religijną z przełomu XV i XVI wieku. Były to utwory skomponowane przez jednego z najwybitniejszych, jeśli nie najwybitniejszego polskiego kompozytora tamtej epoki, Piotra z Grudziądza. Usłyszeliśmy też specjalny projekt przygotowany przez zespół na zlecenie Narodowego Centrum Kultury, organizatora Eufonii: materiał pochodzący z wrocławskiego kancjonału Valentina Trillera, który wybrzmiał w Sali Wielkiej Zamku Królewskiego w Warszawie 16 listopada.
Przegląd wydarzeń tegorocznych Eufonii poświęconych muzyce dawnej uzupełniło kolejne wyjątkowe wydarzenie, którym był koncert zespołu Solamente Naturali. Grupę blisko 30 lat temu założył skrzypek Miloš Valent z Żiliny, specjalizuje się ona w muzyce siedemnasto- i osiemnastowiecznej. Co ciekawe, pod nazwą Solamente Naturali spotkać się możemy tak z triem, jak i z dużą barokową orkiestrą. Jeśli w repertuarze znajduje się oratorium, to pojawia się nawet „własny” chór tego projektu występujący pod nazwą SoLa. Zespół specjalizuje się w propagowaniu muzyki słowackiej, ale podczas Eufonii zaprezentował program Musica Globus. To swoista muzyczna wędrówka śladami Telemana, który przybył na dwór hrabiego Promnitza na Górnym Śląsku i zainspirowany zasłyszanymi tam lokalnymi melodiami ludowymi zaczął włączać je do kompozycji powstających dla dworu. To wydarzenie niejako zwieńczyło period festiwalowy poświęcony muzyce dawnej, która w tak dużym wymiarze jeszcze na Eufoniach się nie pojawiła.
Eufonie przeszły długą drogę, choć to dopiero szósta edycja Festiwalu. Zmieniają się, ale też pozostają wierne swym założeniom, temu, co się sprawdza. Zatem i w tym roku czeka nas mnóstwo nowej muzyki, pomysłów, projektów. Podróż, w którą Eufonie nas zabiorą, na pewno nie należy do tych oczywistych, prostych i wiodących do łatwo definiowalnego celu. Będą to drogi kręte, ale zagwarantują piękne „widoki”.
Koncert Dobrawy Czocher, który sama artystka zapowiadała jako kolejne w jej karierze zaskoczenie i – wszystko na to wskazuje – początek nowego rozdziału w karierze tej młodej i niezwykle utalentowanej kompozytorki. Była to muzyczna eskapada w rejony, o których wciąż za wiele nie wiemy, choć jeśli już tam trafiamy, to robią na nas ogromne wrażenie. Przewodnikami byli Levon Eskenian i jego Gurdjieff Ensemble, a tym miejscem „Zartir”, czyli królewski sen, z którego się obudziliśmy pośród poezji i muzyki powstałych w orientalnej, tajemniczej Armenii. Elina Garanca, czyli cesarzowa mezzosopranistek, zabrała nas stamtąd w świat opery i jej genialnej kreacji Carmen, choć nie tylko. Po muzykę dawną sięgnęli też Marcin Cichy i Igor Pudło, czyli wrocławski Skalpel. Utwory zagrane przez Adama Strugę i Monodię Polską posłużyły za materię do zupełnie nowej i zaskakującej zapewne kreacji muzycznej, jak to Skalpel ma w zwyczaju.
Eufonie zabrały nas też w muzyczny świat kobiet. Okazją był jubileusz 75-lecia Joanny Wnuk-Nazarowej, ale koncert pod tytułem „Heroiny muzyki polskiej” wypełniły nie tylko utwory skomponowane przez jubilatkę. Znalazły się tam też kompozycje Grażyny Bacewicz, Krystyny Moszumańskiej-Nazar i Hanny Kulenty. Będziemy obchodzić też inny jubileusz: 70-lecie Pawła Szymańskiego z repertuarem, który – rzec by można – pozwoli zaprezentować jego twórczość w sposób reprezentatywny. Z kolei zespół wokalny La Tempete, który blisko 10 lat temu został założony przez Simona-Pierre’a Bestiona, zaprosił na spektakl łączący wybitne dzieło sztuki wokalnej Rachmaninowa, jakim jest „Całonocne czuwanie”, z „Hymnami Bizantyjskimi”.
Nie zabrakło muzyki Krzysztofa Pendereckiego („Czarna maska” i „Siedem bram Jerozolimy”) i nagradzanej współczesnej opery „Have a good day!” na 10 kasjerów, dźwięki supermarketu i fortepian w wykonaniu Operomaniji w składzie: Vaiva Grainytė, Lina Lapelytė i Rugilė Barzdžiukaitė. Czy na drugim artystycznym biegunie Eufonii odnajdziemy projekt Kwartludium i Jacaszka, którzy zabiorą nas do źródeł naszej kultury w Kolchidzie? A może to tylko złudzenie, nieuzasadnione wyobrażenie, bo te projekty będą znacznie bliżej siebie, niż to można założyć przed ich wysłuchaniem? Takich zagadek będzie więcej. Usłyszymy projekt „Baśnie nocy” z utworami Karola Szymanowskiego i Richarda Straussa. Alternatywnie („ale”), a może koniunkcyjnie („oraz”) była też „Pasja według św. Marka” napisana na początku lat siedemdziesiątych przez Pawła Mykietyna z nieoczywistym doborem tekstów i jeszcze bardziej zaskakująca w warstwie muzycznej.
Ktoś zapyta: a gdzie tu ta eufonia? Przecież to istny muzyczny tygiel. Otóż rzecz wydaje się nieco bardziej skomplikowana. Eufonie, jako festiwal, chcą chyba udowodnić, że muzyki nie można sprowadzać do precyzyjnie opisanych szufladek, że nie można nadawać jej etykiet, bo ona zawsze będzie ze sobą korelować, współgrać, opisywać świat, stany emocjonalne, historie wielkie i całkiem małe, będzie zachwycać, zmuszać do myślenia, bawić, wkurzać i tulić. Eufonie chcą być wierne swej nazwie i – nie negując prawa do uwielbienia określonych stylistyk – być festiwalem współbrzmień, połączeń i pluralizmu artystycznego. Muzyka jest bowiem eufoniczna bez względu na to, gdzie chcemy ją przypisać, a kiedy jeszcze otworzymy drzwi do przeszłości, teraźniejszości, a może nawet i przyszłości, kiedy pozwolimy sobie na zaczerpnięcie pełnymi garściami z tego, co tam znajdziemy, to albo dane nam będzie zrozumienie i spełnienie, albo ruszymy w ich poszukiwaniu.
Tegoroczne Eufonie jawią się więc jako wydarzenie, które trzeba konsumować nie „po kawałku”, ale tak, by niczego nie stracić, nie uronić ani jednego dźwięku, żadnego pomysłu. Eufonie otwierają się na kierunki dotąd eksplorowane w mniejszym stopniu, wierząc, że jest taka potrzeba, ale też taka możliwość. To jest zaproszenie wystosowane do publiczności, by nie bać się podróży do źródeł, bo bez ich zrozumienia wiele tracimy z tego, co dostajemy współcześnie, a może skazujemy się na niezrozumienie sztuki, która dopiero będzie.
Otwarcie Festiwalu jest wielowątkowe, bo przestaje się on okopywać w Warszawie, bo przenika do innych ośrodków i nie tylko tych wielkich. To jednak nie jest rewolucja, raczej ewolucja, może trochę ryzykowna, bo nie wiadomo, czy publiczność podniesie tak rzuconą rękawicę. Ale warto ją było rzucić.