Jacek Szponarski: Na scenie zostajemy sami ze sobą
O pracy nad sobą, głosem, ciałem i psychiką, a także o odkrywaniu nieznanych kompozytorów – takich jak Piotr Maszyński – czy o reinterpretacji znanych już utworów Moniuszki z Jackiem Szponarskim rozmawia Maria Kożewnikow.
Maria Kożewnikow: To wielka przyjemność móc z Tobą rozmawiać, widząc, jak wspaniale rozwija się Twoja kariera! Chyba mogę stwierdzić, że jesteś jednym z prężniej rozwijających się młodych polskich tenorów. Czy mógłbyś pokrótce opowiedzieć czytelnikom o swojej przygodzie z muzyką i śpiewem? Skąd na Twojej drodze zmiana – akordeon w szkole muzycznej, a na studiach śpiew?
Jacek Szponarski: Z muzyką związany byłem, odkąd pamiętam. Do szkoły muzycznej zapisali mnie rodzice, ale to siostra wprowadziła mnie w świat dźwięków. Razem graliśmy i śpiewaliśmy, muzykowanie było dla mnie czymś naturalnym. Moja droga zaczęła się od gry na akordeonie, a potem pojawił się śpiew, jednak jeszcze daleki od opery. Zanim zacząłem śpiewać zawodowo, miałem okazję także aranżować utwory, dyrygować czy prowadzić zespoły amatorskie. Na początku moim celem nie był jednak śpiew operowy, lecz działanie na rzecz społeczności lokalnej. Współpracowałem wtedy z Zespołem Pieśni i Tańca Ziemia Lęborska i Zespołem Jantar z Uniwersytetu Gdańskiego. Na Akademię Muzyczną zdawałem, aby nauczyć się techniki wokalnej, a następnie móc uczyć, edukować i przekazywać wiedzę mojej społeczności. Życie sprawiło jednak, że zostałem śpiewakiem i zacząłem rozwijać się jako solista. Właśnie ze względu na moje podejście największą trudnością w śpiewie okazała się zmiana, wymagająca skupienia się na pracy nad sobą, a nie na działaniu na rzecz innych. Dzięki osobom, które spotkałem na swojej drodze – dzięki pedagogom, reżyserom, choreografom – miałem łatwiejszy start w zawodzie, co sprawiło, że już na studiach czułem się pewnie na scenie.
Śpiew na każdym etapie jest pracą z ludźmi. Wspomniałeś o ważnych osobach, które pojawiły się w trakcie Twojej edukacji. Czy na tej drodze znalazły się osoby, które odegrały kluczową rolę w Twoim rozwoju? Czy może w trakcie Twojej edukacji jakieś wydarzenia odegrały decydującą rolę?
Co do wydarzeń i kamieni milowych – uważam, że najlepiej rozwijam się, pracując krok po kroku i idąc powoli do przodu. Wielkie skoki i szybkie zmiany mnie demotywują, jednak właśnie dzięki dobrym ludziom, których spotkałem w trakcie edukacji, cały mój rozwój był naturalną kontynuacją. Nie mówię tu tylko o przysłowiowych mistrzach, lecz także o wielu osobach, które życzliwością, dobrym słowem, wiarą we mnie sprawiły, że jestem w tym właśnie miejscu. Mógłbym długo wymieniać listę nazwisk, ponieważ miałem szczęście spotkać na swojej drodze wiele wyjątkowych osób, które budowały mnie nie tylko technicznie, ale też wewnętrznie. Kluczową rolę odegrała także moja maestra profesor Ewa Iżykowska z Uniwersytetu Muzycznego w Warszawie. Nauczyła mnie, że ten zawód to nie tylko śpiewanie dźwięków, ale przede wszystkim budowanie wrażliwości. Wrażliwość na drugiego człowieka przez sztukę. To właśnie ludzie na mojej drodze, osoby z branży, profesjonaliści od wielu lat uczą mnie partnerstwa, szacunku do pracy i są motorem do działania.
Przejdźmy do Twoich obecnych działań. Mówi się, że Moniuszkę albo się kocha, albo nienawidzi. Ty wykonujesz zarówno jego opery, jak i pieśni. Jak opisałbyś swoją relację z Moniuszką?
Od początku słyszałem to zdanie wśród kolegów wokalistów. Ja akurat jestem fanem Moniuszki, oczywiście nie bezkrytycznym. Nie wszystkie jego dzieła uważam za wybitne, jednak większość twórczości jest dla mnie bardzo interesującą. Nie dopatruję się w dziełach Moniuszki miałkości, choć wielu mogłoby tak sądzić. Z Moniuszką związany jestem właściwie od czasu, kiedy zacząłem uczyć się muzyki. Najpierw grałem na akordeonie opracowania utworów Moniuszki. W zespole folklorystycznym aranżowałem także jego pieśni. Na studiach spotkanie z pieśniami Moniuszki okazało się z początku wymagające, ale niekoniecznie trudne. Potem pojawił się Straszny dwór, gdzie miałem przyjemność poznawać mój głos, śpiewając partię Stefana. Pieśni i opery nie zawsze okazywały się dla mojego głosu wymagające, ale obligowały do głębokiego wejście w tekst. Warstwa muzyczna według mnie była dodatkiem, ponieważ jako śpiewacy w kameralistyce czy w operze powinniśmy zaczynać od warstwy tekstowej, tym bardziej że jest ona w języku ojczystym. Moniuszko pieśni tworzył „hurtowo”, aby słuchacze i wykonawcy mogli korzystać właśnie z tych przystępnych tekstów, a nie tylko z muzyki. Mogę chyba stwierdzić, że była to muzyka popularna jego czasów. W Moniuszce urzeka mnie też śpiewanie po polsku. Dzięki temu właśnie lepiej rozumiem i czuję to, co tworzę. Nie ukrywajmy, działa to tylko na korzyść słuchacza i moją.
Na płycie Moniuszko: Pieśni. vol. 7 / Songs. vol. 7 jest stosunkowo dużo utworów i nie są to wcale dzieła najbardziej znane. Który z utwór najbardziej przypadł Ci do gustu? Jakie problemy napotkałeś podczas pracy?
Wyzwaniem zawsze jest mierzenie się z nową materią muzyczną i tekstową. Nie musiałem walczyć z tymi utworami, ponieważ same w sobie sprawiały mi wielka przyjemność. Jest kilka pieśni, które były dla mnie wyjątkowe. Na przykład Skowronek – krótka pieśń, zaledwie 59 sekund muzyki, która mimo to w swojej fakturze okazuje się być jedną wielką frazą. Utwór, w warstwie technicznej, jest wyzwaniem raczej dla pianisty niż dla śpiewaka. Nie ma tam miejsca na oddech, pauzy czy przerwy w narracji. Skowronek leci i uleciał. Wyzwaniem było zaśpiewanie i zagranie tak, aby oddać lot skowronka. Uważam, że nasze nagranie okazało się być tym właśnie skowronkiem, krotochwilą, bombonierką. To piękna miniatura składająca się na wielką całość. Nad utworami i samą płytą pracowaliśmy rok, od momentu rozczytania nut aż do wyjścia ze studia. Na płycie pojawiają się głównie nieskomplikowane nowelki, jakby etiudki. Nie są one sztuczne czy wymuszone. Każda pieśń wprowadza coś nowego i ciekawego, są po prostu organiczne.
Na płycie występujesz wraz z pianistką panią Jolantą Pszczółkowską-Pawlik. Jak dokładnie zaczęła się Wasza współpraca?
Poznaliśmy się podczas egzaminów wstępnych na Uniwersytet Muzyczny w Warszawie, a dokładniej podczas próby w dniu egzaminu. Jak każdy młody zdający chciałem mieć egzamin już za sobą, jednak okazało się, że zamiast stresu na próbie poczułem przyjemność ze wspólnego grania. Pani profesor od początku we mnie wierzyła i mnie wspierała, mówiąc, że dobrze brzmię i jestem obiecującym tenorem. Następnie mieliśmy przyjemność grać koncerty w ramach studiów, a potem pojawił się Festiwal Moniuszko na Trakcie Królewskim. Po tych wydarzeniach okazało się, że na scenie nie tylko wykonujemy muzykę, ale nawet oddychamy razem, a to zdecydowanie świetny element współpracy. W taki właśnie sposób, po wielu koncertach, zaczęliśmy prace nad płytą, a właściwie płytami.
Wiem, że pracujecie nad płytą z utworami Piotra Maszyńskiego. To stosunkowo mało znany kompozytor. Jak odnalazłeś się w tak nieoczywistym repertuarze?
Kompozycje Maszyńskiego to zupełnie inna bajka niż Moniuszko. W Moniuszce staraliśmy się, właściwie musieliśmy, znaleźć coś nowego, świeżego. Mogliśmy się odbić lub czerpać z istniejącej tradycji wykonawczej. Kiedy pani Pszczółkowska-Pawlik zaproponowała mi nagranie drugiej płyty, Maszyński był dla mnie nieznany. Materiałem, który wybraliśmy, jest cykl 16 pieśni do słów Marii Konopnickiej. Już sama warstwa muzyczna różni się od Moniuszki, jest to późniejszy kompozytor. Nie mamy nagrań pieśni Maszyńskiego. Nie praktykuje się go i nie wykonuje na scenach tak jak na przykład Paderewskiego czy Żeleńskiego. Jego muzyka jednak jest niebywale interesującą. Harmonia okazuje się często nieoczywista, ale zdecydowanie jest ona wyjątkowa w kontekście całego cyklu. Maszyński to dla mnie wejście w nowy świat muzyczny. Pomimo to największym wyzwaniem w pracy okazała się warstwa tekstowa. Uwielbiam Konopnicką literacko, twórczo, ale również osobowościowo – za to, że potrafiła wyrazić swoje zdanie, choć mogło to budzić kontrowersje. W tym przypadku jednak jej teksty, jako przedstawicielki realizmu, można uznać za nieco trywialne. Nie są skomplikowanie, nie mówią o niczym wielkim, tylko o życiu codziennym. Trudność pojawiła się właśnie w tym miejscu i polegała na znalezieniu głębi w czymś prostym. Nie chciałem komplikować interpretacji, tylko podejść do treści bez szukania drugiego dna czy patosu, właśnie tak jak chciał realizm.
Śpiewasz obecnie bardzo różnorodny repertuar. Miałeś okazję wystąpić w Cyruliku sewilskim, Szarlatanie, Strasznym dworze, śpiewałeś też współczesne utwory, takie jak na przykład kompozycje Brittena. Nie można pominąć również repertuaru kameralnego. Za Tobą premiera Łaskawości Tytusa Mozarta i chyba mogę stwierdzić, że to właśnie Mozart jest w dużej mierze podstawą Twojej kariery. Każdy z utworów to jednak zupełnie inne dzieło, a co za tym idzie – wymaga innej techniki. Jak odnajdujesz się w tych różnicach, która z dróg jest Ci najbliższa?
Mimo niemłodego wieku nadal szukam wielu odpowiedzi. Szukam sposobu na siebie i swoją karierę. Nie będę udawał, że doskonale wiem, co mam robić z przyszłością i co powinienem robić ze swoim głosem. Piotr Beczała po jednym ze swoich koncertów dał mi wyjątkowo ważną radę, mówiąc po prostu „cierpliwości!”. Wziąłem to sobie mocno do serca. Trudno w młodym wieku być cierpliwym. Chciałoby się osiągać sukcesy, mierzyć się z największymi. Jak już wspomniałem, nie lubię dużych skoków. Czuję, że moja kariera rozwija się we właściwy, naturalny sposób. Na studiach opracowałem z profesor Iżykowską pewien system – aby ruszyć do przodu, cofam się do oper, które znam. W ten sposób dążę do rozwoju. Śpiewam Mozarta, potem sięgam po coś większego, żeby szukać głosu. Debiutowałem w Warszawskiej Operze Kameralnej w Uprowadzeniu z Seraju partią Belmonte, potem miałem okazję zaśpiewać partię Leńskiego w Eugeniuszu Onieginie, który wraz z Uniwersytetem Muzycznym realizowaliśmy w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej. Potem znowu Ferrando w Così fan tutte (Polska Opera Królewska), studia za to kończyłem jako Stefan w Strasznym dworze. To była rola na wyrost, ale okazało się, że nie sprawiła mi wielu problemów. Był stres związany z wielkością opery, ale były to pierwsze kroki, więc był czymś naturalnym. Głos nie mówił stop. Zdarzały się jednak propozycje, gdzie musiałem podziękować. Uważam, że myślenie nad repertuarem jest rzeczą indywidualną. Musimy zrozumieć, co nasz umysł i ciało są w stanie przetrawić i przyjąć. Jako tenor liryczny powinienem śpiewać partie belcantowe. Z szacunku do głosu niektórym propozycjom muszę powiedzieć stop. Ze względu na otaczający nas przymus i dyktat, mówiący nam, że powinniśmy coś robić, być jacyś, ciągle gotowi i w najlepszej formie, często zapominamy o sobie. W naszej branży nie zawsze bywa różowo. Poza szukaniem repertuaru odnajdywaniem się jako śpiewak praca weryfikuje wiele innych aspektów. W tym świecie staram się wymagać od siebie więcej, niż mogę, dlatego świadomie podjąłem decyzję, aby zacząć pracować z psychologiem. Chcę budować siebie nie tylko jako artystę, ale też jako człowieka. Trzeba mówić, że nie tylko sportowcy potrzebują wsparcia. My artyści również tego wsparcia potrzebujemy. Tak naprawdę na scenie zostajemy sami ze sobą. Analizujemy nie tylko głos, ale też siebie, a także dylematy naszej psychiki. Dzięki pracy z psychologiem czuję spokój, który przekłada się na spokój na rynku pracy, a rynek ten jest coraz bardziej nerwowy. Jest jednak w naszej branży wiele wspaniałych osób. Ostatnio miałem przyjemność pracować z Mają Kleczewską, która oprócz bycia reżyserką jest również absolwentką psychologii. Dzięki temu, wraz z innymi śpiewakami, czuliśmy nie tylko komfort psychiczny, ale i ogromne wsparcie w budowaniu postaci. To wyjątkowo pomocne! Tym bardziej kiedy ma się do wykonania rolę łaskawego władcy Imperium Rzymskiego. Praca w operze, a tym bardziej w produkcjach zbliżających się ku końcowi, często jest burzliwa i bardzo emocjonalna. Wszyscy chcieliśmy, aby spektakl premierowy był jak najlepszy. Pod koniec na scenie często dominuje nerwowa atmosfera niedoczasu i frustracji, ponieważ zawsze chciałoby się zrobić coś jeszcze lepiej. W tym projekcie do samego końca praca była życzliwa i spokojna, oparta na partnerskiej relacji na linii reżyser–aktor. Wspólnie stworzyliśmy dzieło, które jest! Doskonałe czy niedobre? Tego nie będę oceniał, ale mogę stwierdzić, że zostało opowiedziane językiem, który budowaliśmy wspólnie, z szacunkiem do siebie. Takich właśnie relacji zawodowych życzę sobie i kolegom.
Bardzo się cieszę! W takim razie na koniec – chwila na marzenia. Chciałbyś podzielić się z czytelnikami swoimi planami? Może masz jakąś wymarzoną rolę lub scenę operową?
Mam marzenie, aby dalej uczyć się słuchania swojego organizmu. Obecnie śpiewam głównie w Warszawie i w Gdańsku, ale nie zdradzając szczegółów, jest szansa na poszerzenie mojej scenicznej kariery. Czuję też, że w końcu zbliża się moment na śpiewanie repertuaru bel canto. W Polsce niestety nie grywa się dużo Belliniego czy Donizettiego. Ja jednak wiem, że przychodzi na mnie moment, kiedy będę mógł pracować czy to nad Purytanami, czy Łucją z Lammermooru. Chciałbym również zaprzyjaźnić się z Verdim. To plany na najbliższe kilka lat, jednak największym moim marzeniem jest praca z dobrym zespołem i tworzenie sztuki poprzez śpiew, ponieważ właśnie to jest dla mnie najważniejsze. Żeby to wszystko – muzykę i sztukę – tworzyli ludzie z pasją.
W takim razie tego właśnie Ci życzę!