Ilustracja – mała furtka do wielkiej sztuki
Z rzeczy, które wymyślił człowiek, książka jest jednym z jego największych dzieł. […] Zmienia się jej uroda, jej forma, ale jej funkcja, jej istota jest wieczna. Może być ilustrowana, być polem dla arcydzieła (…). Jest z natury stworzona dla piękna. Brzydota czyni jej cierpienie dotkliwym jak ból (…), ale za to co za radość, kiedy promienieje.
Józef Wilkoń
Korzenie polskiej szkoły ilustracji (tak zwyczajowo przyjęło się określać zjawisko istniejące w latach 50., 60. i 70. XX wieku w dziedzinie polskiej ilustracji książkowej) sięgają lat przedwojennych, a nawet dziewiętnastego stulecia.
Co prawda już w średniowieczu, czyli od początków samej książki, pojawiło się iluminatorstwo, które płynnie przeszło w staropolską grafikę i drzeworyt, następnie w barokową ilustrację, akwafortę (technika graficzna druku wklęsłego) i cynkografię (technika graficzna druku wypukłego), aż po kolejne odmiany drzeworytu i litografii. W XIX wieku, gdy Polska zniknęła z map, zaczęła się kształtować literatura dziecięca. Wydawanie książek dla dzieci bez obrazków nie było i nie jest możliwe. Oswajanie się dziecka z książką, nawet takiego już czytającego, zawsze zaczyna się od ilustracji.
Podczas gdy w sztuce Europy przełomu wieków realizm ścigał się z ornamentyką secesyjną, polscy ilustratorzy stosowali nadmierny dydaktyzm, gdyż taka była wówczas literatura polska. Na szczęście ilustratorami książek nie byli tylko przypadkowi artyści. Stanisław Wyspiański, Edward Okuń czy Stanisław Witkiewicz, pozostający pod wpływem angielskiego ruchu Arts and Crafts, rosyjskich modernistów i szkoły ukraińskiej grafiki, traktowali książkę jak dzieło sztuki. Zmieniła się funkcja ilustracji. Nie tylko przedstawiała to, o czym opowiadała książka, lecz sprytnie wyślizgiwała się z ram, wykorzystując nowe techniki, takie jak fotografia czy kolaż, podpatrując nowoczesne style w sztuce. Skończył się czas ilustracji zachowawczej, nawiązującej do rysunków epoki wiktoriańskiej w Anglii. I chociaż ilustracje Arthura Rackhama czy Beatrix Potter zachwycały i małych, i dużych, to dało się zaobserwować nowe trendy w polskiej ilustracji. Królował dowcip, uproszczona kompozycja, skrót myślowy. Dzieci nie tylko się tego nie bały, ale doskonale się odnajdowały, będąc otoczone skrawkami najnowszej sztuki. Głównie zachodniej, gdyż ukryci za żelazną kurtyną polscy twórcy bardzo starali się na wszelkie sposoby nawiązywać do stylów obowiązujących w sztuce światowej. Jednymi z pierwszych byli Franciszka i Stefan Themersonowie. Ich książki dla dzieci zachęcały do twórczej zabawy oraz eksperymentu. Ilustracja nareszcie przestała być ubogą krewną malarstwa. Do wydawnictw zaczęli zgłaszać się wybitni malarze i graficy. Nie ilustrowano wszakże tylko książek dla dzieci. Książki dla dorosłych to wyjątkowo ciekawa, a zanikająca powoli dziedzina ilustracji. Pamiętam książki moich rodziców – erotyczne rysuneczki Mai Berezowskiej, stojące wysoko na półce, które można było obejrzeć tylko wtedy, gdy rodziców nie było w domu. A dalej prace Szymona Kobylińskiego czy Antoniego Uniechowskiego, dopełniające wiedzę w książkach historycznych, czy rysunkową historyjkę profesora Filutka Zbigniewa Lengrena. Dzieci miały swojego Gapiszona Bohdana Butenki, ale bardziej działały na mnie ukazujące się w „Przekroju” konstruktywistyczno-fantastyczne rysunki Daniela Mroza czy nawiązujące do sztuki baroku niezwykłe wizje Franciszka Starowieyskiego.
Prawdziwy zachwyt nas, dzieci, i naszych rodziców wzbudziły ilustracje Jana Marcina Szancera do Pinokia, którego z siostrą znalazłyśmy pod choinką. Wróżka o Błękitnych Włosach śniła mi się po nocach! Tak, to było to. Rysunki artysty tak zawładnęły naszą wyobraźnią, iż rodzice na wyścigi kupowali wszystko, co ukazało się z ilustracjami Szancera. I chociaż dzisiaj rysunki Vladyslava Yerko do Królowej Śniegu są równie piękne, to pamiętajmy, że książki w latach sześćdziesiątych, pojawiając się w wielotysięcznych nakładach, znikały z półek natychmiast, a bardzo często nawet na nie nie trafiały, będąc sprzedawane spod lady. Posiadanie książki z ilustracjami Szancera to było coś! W wyniszczonym wojną kraju chęć powrotu do kultury była ogromna, a nasi rodzice robili wszystko, byśmy mogli mieć to, czego im – dzieciom wojny – tak bardzo brakowało. Ilustracja miała się więc doskonale. Do Szancera dołączyli: Zbigniew Rychlicki, Janusz Grabiański, Janusz Stanny, Andrzej Strumiłło, Józef Wilkoń, Bożena Truchanowska, Olga Siemaszko i wielu innych. Wszyscy oni obok wspaniałych rysunków dla dzieci ilustrowali też książki dla dorosłych. Poza tym byli czynnymi artystami o wspaniałym dorobku malarskim, rzeźbiarskim oraz graficznym.
A dzisiaj, cóż… Chociaż rynek wydawniczy jest bardzo niestabilny, a prawie żadne wydawnictwo nie zatrudnia ilustratora na etat, to ilustratorzy książek rozkwitają wokół nas jak najwspanialsze kwiaty. Niestety, poza pracą ilustratora muszą mieć dodatkowe zajęcia, by się utrzymać finansowo, lecz na szczęście nie umniejsza to ich talentu ani osobowości twórczej. Myślę tutaj o Józefie Wilkoniu, który lubi tworzyć na papierze pakowym lub płótnie: „Papier nigdy nie oddaje tak wspaniałych efektów, delikatnych niuansów. Wydaje się, jakbym malował na jedwabiu”. Prawdziwy malarz – taszysta, z plam tworzący postaci, zwierzęta, budowle. Cudowny jest jego Don Kichot, rewelacyjna Księga Dżungli. Miesza techniki, stwarzając na płaszczyźnie ruch, wibrację, podmuch wiatru. To sztuka przez bardzo duże S, chociaż na małej powierzchni. Artysta rozszerza ją, stawiając obok ilustracji drewniane rzeźby. Mamy sejmiki ptasie, Arkę Noego, ryby, pająki, które, stojąc na zakopiańskiej wystawie obok rysunków jakby poruszających się w świetle, doskonale się dopełniają.
Natomiast ilustratorski debiut Andrzeja Strumiłły stanowiła książka dla młodzieży zatytułowana Przygody Li Ta Hai. Zamówienie nie było przypadkowe – wydawnictwo zwróciło się do artysty, który znał już wówczas Azję z autopsji. W związku z wystawą indywidualną zorganizowaną w Pekinie w 1954 roku Strumiłło odbył bowiem podróż po Chinach uwiecznioną na blisko 200 rysunkach. Widziałam te rysunki jako nastolatka na wystawie w Krakowie i długo były moja inspiracją. Tak jak i kartki ze szkicownika artysty, które pomogły mi w prowadzeniu własnego szkicownika. Bez wątpienia największą miłością obdarzył artysta malarstwo, jednakże i jego osiągnięcia na polu grafiki są niebagatelne. Ukazało się blisko sto pięćdziesiąt książek z jego ilustracjami lub z zaprojektowaną przez niego szatą graficzną. W latach 1982–1984 prowadził pracownię graficzną przy sekretariacie ONZ w Nowym Jorku. Po powrocie do Polski osiedlił się w Maćkowej Rudzie nad Czarną Hańczą. Po jego śmierci powstało tam muzeum. Spotkałam go tylko raz, gdy na festiwalu Tansmana w Łodzi wystawił swoje Psalmy. To cykl 18 obrazów olejnych formatu 180x120 cm. Powstały w roku 1988 na potrzeby dźwigniętej z ruin synagogi sejneńskiej. Andrzej Strumiłło namalował wówczas 18 obrazów na każde okno synagogi. Poświęcił te prace pamięci Żydów. Artysta, wybierając psalmy, kierował się nie tylko ich dramaturgią równoległą do losu Żydów, ale też obrazowością bliską swojej wyobraźni. Człowiek pozostaje w nich nieokreślony, ani typem rasowym, ani epoką. Stoi nagi i ślepy pomiędzy słońcem i księżycem, jak i one z magmy ognistej powstały. To także ilustracja, chociaż ogromna i w pewnym sensie – użytkowa.
Janusz Stanny zwany jest „tytanem polskiej ilustracji” i twórcą „książek do patrzenia”. Stworzył charakterystyczny, rozpoznawalny na pierwszy rzut oka styl. Z wirtuozerią ilustrował bajki i baśnie, jak i literaturę przeznaczoną dla dorosłych. Artysta, którego ilustracje są pełne piękna, wrażliwości, zrozumienia dziecięcego świata. Dla nas, dorastających wśród tych cudownych, pełnych barw rysunków, to chwila wspomnień, zadumy i melancholii. Stanny wychował wielu grafików i artystów książki. Był promotorem około 250 prac dyplomowych. Wypowiadał się nie tylko poprzez ilustrację, lecz również jako grafik, plakacista i karykaturzysta. Pracował też przy filmach animowanych.
Jedną ze spadkobierczyń doświadczenia oraz piękna ilustracji Stannego jest jego dawna studentka, Elżbieta Dudek. Obok setek rysunków wykonanych przez Elę dla Wydawnictw Szkolnych możemy obserwować jej rozwój artystyczny poprzez kreseczkowy, niezwykle misterny styl rysowania – zawsze na doskonałym papierze graficznym w kolorze écru – gdy z benedyktyńską cierpliwością piórkiem i tuszem wyczarowuje swój świat. Czasem są to przepiękne portrety warzyw, innym razem koronkowy kalendarz z damską bielizną, ilustrującą erotyki polskich poetów – Leśmiana, Staffa, Asnyka. Niezwykłe są portrety zwierząt – delikatne i zwiewne jak mgła potężne tygrysy, nosorożce, małpy, są Anioły a nawet Zasmarkany Bóg z Baśni i legend japońskich Marii Juszkiewiczowej. To jej inspiracja od wielu lat. Powiązanie poezji, przyrody, nadawanie zwierzętom ludzkich cech. A wszystko subtelne, mądre, poetyckie. Co ciekawe, brak mocnych kolorów nie przeszkadza dzieciom. Ilustracja Eli Siwy koń na wystawie Współczesna Polska Sztuka Książki zdobyła nagrodę jury dziecięcego, chociaż smutne zwierzę ma spętane kopyta i pysk. Widać pobudziła wyobraźnię najmłodszych. Artystka nie boi się też wyzwań. Wychodzi ze swego zacisza, by uczyć rysunku i malarstwa w stworzonej przez siebie autorskiej szkole artystycznej.
Magdalena Żmijowska swoją pracę doktorską Zapomniana baśń – prawdziwa baśń poświęciła ilustracji. W swojej twórczości skupia się na łączeniu różnych mediów, scalając ze sobą ilustrację, fotografię i animację. To już trochę inna opowieść, gdyż po raz pierwszy wspominam ilustratorkę, która łączy analogowy rysunek, wycinankę i malarstwo z technikami cyfrowymi. Magda stara się przedstawić pierwotne teksty znanych nam baśni, które mimo drastyczności miały ogromny wpływ na nasz rozwój i kończyły się zawsze stosownym morałem. Nic tak nie łączy pokoleń jak wspólne przeżywanie, wspólna radość czy też łzy. Być może te nieocenzurowane wersje baśni są lepszą lekcją o tym, gdzie dobro jest dobrem, a zło złem. Przez zawieszone na łańcuszku czerwone szkiełko możemy dzięki zjawisku optycznemu nakładania się kolorów zobaczyć te odrzucone, a niewidoczne gołym okiem złe fragmenty baśni – ucięte nogi, trupie czaszki, szkielet Śpiącej Królewny. Gdy Magda tworzy ilustracje dla dzieci, to współpracuje również ze specjalistami z dziedzin medycznych. Razem z fizjoterapeutką projektuje książeczki dla dzieci o charakterze terapeutycznym, które skupiają się na m.in. na wykrywaniu ślepoty barw. Ponadto bierze również udział w konferencjach naukowych, prowadzi warsztaty dla dzieci i doskonali swój warsztat artystyczny.
A co z genialnymi ilustratorami, którzy pędzel i farby zamienili na komputer i wszelkiej maści tablety graficzne? Jestem nimi zachwycona, lecz również nieco zazdrosna, gdyż jako ilustracyjny dinozaur ciągle jeszcze lepiej władam pędzlem niż myszką, a do narzędzi tabletu podchodzę jak do jeża. Zachwycają mnie rysunki Emilii Dziubak o tak nieprawdopodobnym ładunku piękna i tak niezwykłych pomysłach, że chylę czoła przed jej techniką i wrażliwością. Paweł Pawlak, Iwona Chmielewska, Elżbieta Gaudasińska, Maria Ekier, Ela Wasiuczyńska, Agnieszka Rzeźniak, Stanisław Ożóg, Joanna Rusinek, Aleksandra Kucharska-Cybuch to wspaniali ilustratorzy niepracujący wyłącznie w programach graficznych. Naprzeciw nich równie wspaniali ilustratorzy cyfrowi – nawiązująca to angielskich tradycji ilustratorskich Aleksandra Michalska-Szwagierczak, Bovska, Agata Wierzbicka, Mizielińscy, Marianna Oklejak oraz wielu innych. Ktoś mądry powiedział mi kiedyś: „Jeśli potrafisz jeszcze używać ołówka – to rysuj! Komputer zostaw dla innych!”.
No to zostawiam…