Hollywood w ogniu. Aktorskie batalie, które przeszły do historii
Konflikty między przedstawicielami przemysłu kinowego istniały niemal od zarania branży filmowej. Aktorskie rywalizacje zarówno na polu zawodowym, jak i prywatnym podsycały aurę skandalu, na którą z nieskrywaną ciekawością spoglądali widzowie. Konflikty z filmowego świata w szczególności upodobało sobie Hollywood, którego producenci szybko dostrzegli w gwiazdorskich bataliach szansę na rozgłos dla powstającego obrazu. Wiele sprzeczek diw czy amantów przeszło do historii, ale dziś trudno jest nam ocenić, czy stanowiły wynik faktycznej, wzajemnej niechęci ikon ekranu, czy może służyły wytwórniom za reklamę danej produkcji w duchu słów: „nieważne, co mówią – ważne, żeby mówili”.
Wykreowany przez przedsiębiorczych filmowców mit gwiazd kina od początku opierał się na ułudzie. Wszystko zaczęło się w pierwszej dekadzie XX wieku, kiedy to hollywoodzki producent Carl Laemmle wypromował pierwszą gwiazdę amerykańskiej kinematografii, Florence Lawrence. Pionier X muzy wykupił aktorkę ze studia Biograph i zatrudnił we własnej wytwórni IMP. Proces ten rozpowszechnił w prasie pod symbolicznymi hasłami śmierci i zmartwychwstania artystki, co było pierwszą tego typu sensacyjną reklamą.
Nie trzeba było długo czekać na reakcję pozostałych hollywoodzkich mocarzy. Gwiazd przybywało niczym grzybów po obfitym deszczu, a kreowany mit nie miał nic wspólnego z rzeczywistością. Wkrótce z cienia sfinksa i piramid wyłoniła się Theda Bara – naprawdę Theodosia Goodman urodzona w stanie Ohio w rodzinie krawca, ale przez agentów okrzyknięta córką szejka i europejskiej aktorki, która miała przyjść na świat w Egipcie.
Tak narodził się star system, dla którego główną gałęzią promocji filmu była rozpoznawalność występujących w nim aktorów. Hollywoodzka instytucja gwiazdy z czasem rozrosła się na pozostałe kontynenty. Tego typu metoda reklamowania produkcji wymagała kreowania fascynujących wizerunków gwiazd ekranu i wpasowywania ich w ówczesny kanon. I tak przykładowo na początku istnienia kina ideałem stały się niewinne dziewczyny, które w szalonych latach 20. wyparły flapperki. Później kino opanowały zwodnicze femme fatales, aby w piątej dekadzie XX wieku oddać koronę platynowym seksbombom. Te ostatnie zeszły z tronu wraz z rewolucją seksualną przełomu lat 60. i 70. i zwrotem ku naturalności.
Pola Negri i Gloria Swanson – rywalizacja dla celów reklamowych
We wszystkich wspomnianych wariantach aktorskie utarczki i konkurencje w wyścigu po najlepsze role pomagały w zdobyciu pożądanego rozgłosu. Zaczęło się od domniemanej rywalizacji największej gwiazdy kina niemego Glorii Swanson i dorównującej jej sławą Polki, która podbiła Hollywood – Poli Negri.
Co znaczące, ich waśń została zainscenizowana przez agentów wytwórni, którzy słusznie zauważyli, że informacje o ich pozornej nienawiści przyciągną uwagę wszystkich miłośników X muzy. W plotkarskich rubrykach można było przeczytać np. o umyślnym wypuszczaniu przez Polę Negri na korytarze studia Paramount swoich kotów, których panicznie bała się Gloria Swanson. Po latach od tej opartej na ułudzie strategii promocyjnej artystki wyznały, że nigdy nie żywiły do siebie negatywnych uczuć, ani tym bardziej nie zazdrościły sobie kinowych sukcesów.
Greta Garbo. Sama przeciwko wszystkim
Greta Lovisa Gustafsson, znana szerszej publiczności pod budzącym respekt pseudonimem Garbo, nazywana jest najbardziej tajemniczą gwiazdą starego kina. Na wielkim ekranie portretowała bohaterki nieodgadnione i melancholijne – z pogranicza melodramatycznych heroin i sekretnych kobiet fatalnych. W świecie chełpiących się gwiazd odrzucała splendor i zaciekle chroniła własną prywatność. Będąc u szczytu sławy, ku zaskoczeniu wszystkich, w wieku 36 lat porzuciła ekran. Zanim to jednak nastąpiło, dla wielu innych aktorek jej mit stał się nie tylko inspiracją, ale również… powodem zawiści.
Gwiazdą, która miała bodaj największy „problem” z Gretą, była niemniej legendarna Marlene Dietrich. Pochodząca z Niemiec artystka estrady i kina na początku swej kariery musiała znosić nieustanne porównywania jej do bogatszej ekranowym doświadczeniem Garbo. Talent Dietrich był ponad takie zestawienia i, co oczywiste, gwiazda nie chciała być zaledwie „drugą Garbo”, jak kąśliwie przezywała ją prasa.
Być może to wzbudziło wrogość Marlene względem GG. W kręgu znajomych i rodziny przezywała Garbo „tlenionym kurczakiem” i rozpowiadała, że choruje na rzeżączkę. Nie przeszkadzało jej to jednak w przejmowaniu dawnych kochanków i kochanek GG – w tym pisarki Mercedes de Acosty, którą Dietrich czule pocieszała po jej rozstaniu z Garbo. Greta zdawała się nie dostrzegać sztucznej rywalizacji wytworzonej między nimi. Zapytana o swoją rzekomą konkurentkę odpowiedziała dziennikarzowi: „Kim jest ta Marlene Dietrich?”.
Nieco inaczej miały się kulisy konfliktu Grety Garbo z Joan Crawford. W tamtym czasie obie aktorki pozostawały pod skrzydłami wytwórni Metro-Goldwyn-Mayer. Greta Garbo wciąż była jej największą gwiazdą, ale Joan Crawford starannie pracowała na tytuł „wice”. Po odejściu Garbo z kina to zresztą ona zdobyła tytuł „królowej MGM”. Pochodząca ze Skandynawii artystka musiała przeczuwać zagrożenie ze strony młodszej koleżanki po fachu.
Gdy studio zaangażowało je obie do wspólnego dzieła „Ludzie w hotelu” (1932), Garbo pod groźbą odejścia z projektu odmówiła udziału w tych samych scenach, co Crawford. Musiano ją nawet doklejać do fotografii promujących obraz, gdyż nie zapozowała u boku Joan. Dla tej drugiej był to przełomowy film. Choć na dalszym planie, Crawford wypadła fenomenalnie, prezentując swoją ogromną charyzmę i przyćmiewając pełną patosu kreację umierającej z miłości baleriny GG.
Nienawiść po sam grób. Bette Davis i Joan Crawford
Greta Garbo nie była jedyną konkurentką Joan Crawford. O wiele ostrzej sprawy miały się z jej rywalizacją z dwukrotną zdobywczynią Oscara – Bette Davis. Ich konflikt okrzyknięto największą batalią w dziejach Hollywood. Wspaniale nakręcał reklamę ich wspólnego filmu „Co się zdarzyło Baby Jane?” (1962), który był ekranowym spotkaniem największych rywalek w dziejach po latach.
Niezgoda zrodziła się bowiem już w latach 30. ubiegłego stulecia. Oficjalna wersja wydarzeń mówiła o sporze wywołanym przez mężczyznę. Był nim Franchot Tone, który partnerował Bette w dramacie „Kusicielka” (1935). Koleżanka z planu szybko poczuła coś więcej do przystojnego aktora, ale ten pozostawał pod urokiem Joan i… oświadczył się właśnie tej drugiej. Po latach Crawford wyznała, że poślubiła Franchota jedynie na złość Bette. Współcześnie coraz częściej mówi się o innej przyczynie ich konfliktu, którą w nietolerancyjnej złotej erze Hollywood zwyczajnie ukrywano. Joan była biseksualistką i miała zalecać się do heteronormatywnej Bette. Nieudany flirt zaowocował ich nienawiścią do grobowej deski.
W udzielanych wywiadach aktorki nie szczędziły sobie gorzkich słów. „Crawford przespała się z każdym gwiazdorem z MGM poza Lassie” – drwiła z koleżanki Bette Davis. A Joan odgryzała się słowami: „Biedna Bette, wygląda, jakby nigdy nie przeżyła szczęśliwego dnia… ani nocy”. Często rywalizowały ponadto o obiecujące role. Tak jak w przypadku dzieła „Mildred Pierce”, które przyniosło Joan Nagrodę Akademii dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej. Po śmierci Joan Bette Davis powiedziała: „Nie powinno się mówić źle o zmarłych, więc powiem jedno – Joan Crawford nie żyje – dobrze”.
Ich występ we wspomnianym „Co się zdarzyło Baby Jane?” był zatem wielkim wydarzeniem spowitym aurą skandalu. W trakcie realizacji filmu plotkarskie magazyny prześcigały się w doniesieniach o ich złowrogich relacjach na planie. Bette miała kopnąć Joan w głowę podczas kręcenia sceny pobicia siostry, zażądała też zainstalowania w swojej garderobie automatu Coca-Coli, gdy Crawford „wżeniła się” w biznes Pepsi.
Całe zamieszanie brawurowo wpłynęło na reklamę powstającego filmu. Producenci zacierali ręce, a widzowie z niecierpliwością wyczekiwali premiery, aby przekonać się na własne oczy, jak bardzo nienawidzą się filmowe gwiazdy. Konflikt uwiarygodnił samą ekranową opowieść. „Co się zdarzyło Baby Jane?” to bowiem historia skonfliktowanych sióstr, których skrywane przez długie lata frustracje prowadzą do tragicznego pasma zdarzeń.
Konflikt na planie filmu „Olbrzym”
Nie tylko aktorki rywalizowały ze sobą. Do sprzeczek dochodziło też między filmowymi amantami. Nieporozumień, konkurencji i utarczek było wiele, ale wśród nich postanowiłam wymienić skomplikowaną relację, która może nam powiedzieć wiele o samej historii kinematografii i zachodzącej w niej zmianach. To historia Jamesa Deana i Rocka Hudsona, którzy spotkali się na planie epickiego dzieła rozgrywanego na tle teksańskiej ziemi „Olbrzym” (1956).
James Dean to symbol nowych czasów i rewolucji amerykańskiego kina. Grał z wykorzystaniem metody Stanisławskiego, a więc kompletnie zanurzając się w swoją rolę i starając wczuć się w psychologiczny portret kreowanego bohatera. Był buntownikiem, tak samo na ekranie, jak w życiu prywatnym. Zagrał jedynie w kilku filmach, ale jego znakomite i przełomowe kreacje zbudowały legendę aktora, który zginął w wypadku samochodowym w wieku zaledwie 24 lat. Kto wie, ile jeszcze niezbadanych ścieżek własnego talentu mógłby odsłonić przed publicznością, gdyby nie tragiczny i zdecydowanie przedwczesny koniec.
Z Hudsonem nie dogadywał się z powodu innego spojrzenia na aktorstwo. Rock był jednym ze „starej gwardii Hollywood”, dbał o doskonałe wyuczenie się scenariusza i punktualność. Dean natomiast ciągle spóźniał się na plan zdjęciowy, kreował swój mit również prywatnie, a na planie wolał improwizować, działając na nerwy scenarzyście i reżyserowi. Rock Hudson taką postawę uznawał za skandaliczną.
Tu ponownie skomplikowana relacja prywatna stała się uprawdopodobnieniem napiętych stosunków między portretowanymi przez aktorów bohaterami, którzy rywalizują o ranczerskie wpływy i względy kobiety. Kobiety wykreowanej przez pamiętną Elizabeth Taylor. Co ciekawe Liz zaprzyjaźniła się zarówno z Rockiem, jak i Jamesem, starając się łagodzić ich wrogie nastroje. Obraz z tak gwiazdorską obsadą, a do tego wielowątkowym scenariuszem, wspaniałymi zdjęciami i problematyką bliską wielu zwykłym ludziom był skazany na sukces. Epicka opowieść otrzymała dziewięć nominacji do Oscara i jedną złotą statuetkę dla najlepszego reżysera George’a Stevensa.
Największy wróg, czyli wewnętrzny krytyk
Międzyaktorskie zatargi z czasów złotej ery Hollywood zapisały się na kartach historii, ale dziś najwięcej emocji i smutku wzbudzają w nas być może historie artystów X muzy, dla których najgorszym wrogiem, niemożliwym do pokonania, byli… oni sami. Historia kina zna niestety wielu zamkniętych w klatce depresji artystów – Judy Garland czy Cary’ego Granta, jednak najbardziej przejmujące wydają się losy Montgomery’ego Clifta.
Monty Clift to legenda kina. Aktor współpracował z największymi reżyserami: od Alfreda Hitchcocka przez Freda Zinnemanna do Johna Hustona, ale mimo lukratywnej kariery jego życie określano dramatycznym mianem „najdłuższego samobójstwa w dziejach fabryki snów”. Gwiazdor był niezwykle wrażliwym i wewnętrznie skonfliktowanym człowiekiem. W czasach, w których przyznanie się do nieheteronormatywnej orientacji było równoznaczne ze społecznym ostracyzmem i końcem kariery, ukrywał swój homoseksualizm, jednocześnie nie radząc sobie z narastającą frustracją życia w kłamstwie i depresją.
Mimo wielkiego talentu nigdy też nie był z siebie wystarczająco zadowolony, zawsze chciał więcej i odczuwał niezaspokojenie chorobliwej ambicji. A później spotkała go kolejna tragedia – w wyniku wypadku samochodowego z 1956 roku jego rysy uległy znacznej zmianie, a lewy policzek pozostał sparaliżowany. Dla aktora grającego przede wszystkim twarzą było to jak wyrok. Monty występował w filmach do końca, ale jednocześnie utknął w błędnym kole autodestrukcji. Nie mogąc znieść własnego odbicia w lustrze, pił coraz więcej, stał się agresywny i zamknięty w sobie. Zmarł w wieku jedynie 45 lat na zawał serca.
Z tych książek dowiesz się więcej: