Gentlemani nie rozmawiają o pieniądzach – oni je mają [pożegnanie Maurizio Polliniego]
23 marca zmarł Maurizio Pollini. Tak naprawdę nie do końca wiem, co napisać. Mógłbym pójść na łatwiznę i wspomnieć o konkursie chopinowskim (ale może sobie odpuszczę), o nagraniu Pietruszki, po którym właściwie nikt nie powinien dotykać tego utworu, o wielokrotnie zarzucanym pianiście chłodzie emocjonalnym czy o wielu innych rzeczach, które do Polliniego się przykleiły i funkcjonowały jako szybkie skojarzenia. Ewentualnie rozpaczać nad tym, że nigdy nie usłyszę, jak grał Ravela czy Rachmaninowa, albo przechwalać się znajomością ciekawostek, takich jak na przykład to, że dyrygował, choć mimo całkiem niezłych osiągnięć w tej dziedzinie nie był z tego jakoś szczególnie znany – ale jakoś nie mam ochoty iść tą drogą, więc chwilę się zastanowię, co to wszystko dla mnie znaczy.
Nie jest tak, że się tego nie spodziewałem. Słyszałem o jego słabym zdrowiu i o zeszłorocznym koncercie w Royal Festival Hall, który podobno był bardzo przykrym wydarzeniem: Pollini pogubił się w trakcie grania Fantazji Schumanna, paskudnie wymagającego utworu, i musiał pobiec po nuty, których kartek przewracanie też przychodziło mu z trudem. Wiadomo było więc, że pianista wszedł w ostatni, najtrudniejszy chyba, etap kariery: gdy warsztat powoli zaczyna odmawiać posłuszeństwa, a koncentracja nie zawsze chce pozwolić na prowadzenie narracji z pamięci. Niestety to, co w przypadku dyrygentów nierzadko sprawia, że wchodzą wtedy na szczyt swoich karier, czyli ogromne doświadczenie i głębokie zrozumienie muzyki, którą wykonują, u instrumentalistów jest widoczne, dopiero gdy weźmie się pod uwagę kwestie techniczne, które rzucają się na pierwszy plan.
Od razu mam przed oczami Richtera, który – gdy zaczęły się jego problemy z sercem i słuchem – nie zamierzał składać broni, ucząc się nowych utworów w rodzaju koncertu F-dur Gershwina i grając mordercze recitale z etiudami Chopina (jak ten w Barbican Hall w 1989 r., podobno miesiąc po poważnym zabiegu). To przejście do epilogu kariery dotyka najmocniej – z tego, co zauważyłem – muzyków, którzy swoją postawą zdradzają jeden cel: jak najwierniejsze odczytanie myśli kompozytora, siebie postrzegając jako medium, usilnie starające się pozostać w cieniu. Smutne, prawda? Bo chciałoby się powiedzieć – i bardzo, choć nieskutecznie, się przed tym powstrzymuję – że tacy ludzie zdają się mieć najczystsze intencje wobec muzyki, którą grają. I to jest jeden z powodów, dla których śmierć Polliniego bardzo mnie porusza: nie wiem, czy jestem w stanie z czystym sumieniem wskazać żyjącego pianistę głównego nurtu (co ważne, bo mowa o artyście, który występował w Carnegie Hall, NHK czy La Scali prawie że na co dzień, a którego autorytet napędzał rozpoznawalność, a nie odwrotnie!), który łączyłby wrażliwość z intelektem i świetną techniką bez jakichś idiosynkrazji, manier czy wręcz utraty łączności ze zdrowym rozsądkiem.
Ale co tak naprawdę sprawiało, że Pollini był wyjątkowy? Jako pierwsza nasuwa się cudowna technika. Można by powiedzieć, że teraz mnóstwo pianistów ma taki warsztat. Ale jakoś mnie to nie przekonuje. I najlepiej jest to słyszalne nie we wspomnianej Pietruszce czy którymś z wielu jego nagrań utworów Schumanna, w których kompozytor zaklina swoje demony, przestając się liczyć z kimkolwiek – zwłaszcza z wykonawcą, którego wyobraźnia muzyczna i rzemiosło są wystawiane na trudną próbę. Całe mistrzostwo Polliniego ujawnia się w muzyce kameralnej, której nagrań, przynajmniej oficjalnych, nie pozostawił po sobie zbyt wiele. Dlaczego tak uważam? Przede wszystkim dlatego, że nie próbował w niej wychodzić na pierwszy plan, mimo że granych przez niego partii dałoby się słuchać jako samodzielnych utworów, bez towarzystwa pozostałych instrumentów. Tak dobrze i ciekawie miał je przemyślane. A jednak grał nie na siebie, a na cały zespół. Po tym można rozpoznać muzyka najwyższej próby.
I to samo da się też powiedzieć o pewnej emocjonalnej rezerwie, z którą grał romantyczny repertuar, czasem nazywanej chłodem. Mówi się, że to po Michelangelim, u którego przez chwilę się uczył. Nie wydaje mi się – jego nagrania z okolic wygranego przez niego w 1960 r. konkursu chopinowskiego nie są biegunowo odległe od późniejszych, już po spotkaniach z mistrzem i kilkuletniej przerwie, podczas której pracował nad nowym repertuarem i wiedzą ogólną (swoją drogą, kolejny znak czasów: w wywiadach często zdradzał swój szeroki horyzont, ale nigdy nie było to powiedziane wprost, jedynie zaszkicowane). Jest tam może więcej ognia, ale zawsze był to Pollini zdystansowany, niepozwalający sobie na wzruszenie własną sztuką. To chyba była cecha, którą zawsze w sobie miał. Zresztą, nie trzeba daleko szukać – jego ojciec, Gino, był świetnym architektem, spod którego ręki wyszło mnóstwo pereł modernizmu. „Ornament jest zbrodnią”, pamiętajmy, co powiedział Loos.
Cały czas krążymy wokół tego niedopowiedzenia, którym się charakteryzował. Przekaz jego gry czy wypowiedzi był jednoznaczny i bezpośredni, a jednak zawsze pozostawiony był margines, nie wszystkie karty musiały być wyłożone. To wszystko było zwyczajnie eleganckie. Arystokratyczne, można rzec, chociaż nie wiem, czy Pollini jako człowiek lewicy ucieszyłby się z takiego określenia. Ale jednak: co najbardziej mnie w nim urzekało, to wrażenie, że – mimo jego przemożnego zachwytu muzyką – granie jest dla niego najzwyklejszą rzeczą na świecie. Bez zamieszania i całego entourage’u, jakby występ w Musikverein był niczym więcej niż kolejny dzień w biurze, a jednak bez poczucia, że robi to od niechcenia. Po prostu: przyłożyć się do swojej pracy i szanować ją, wypełnić wszystkie punkty po kolei i nie udawać, że się zbawia świat. A to jest akurat podejście, którego bardzo mi w obecnym świecie brakuje. Albo inaczej: nie brakuje muzyków, którzy tak postępują, ale taka postawa nie jest obecnie już w cenie.
Wszystko w Pollinim przypomina mi o powiedzeniu „gentlemani nie rozmawiają o pieniądzach – oni je mają”, cały czas rozumianym dosłownie, zresztą w kretyński sposób. On to wszystko miał: dźwięk, sprawne palce, odwagę, żeby grać muzykę od Bacha do Nono, dobre uzasadnienia dla każdego eksperymentu. I to mu wystarczyło, nie trzeba było się tym dodatkowo zachwycać, kompozytor miał mówić sam za siebie. Mimo że nie zachwycałem się każdym jego nagraniem, z niektórymi się nie zgadzałem, a jeszcze innych, jak scherz Chopina, zwyczajnie nie lubię, zawsze mogłem być pewien jednego: tam nic nie było przez przypadek. Może czas, żeby wrócić do tego dawnego paradygmatu, zgodnie z którym muzyka to rozrywka przede wszystkim dla intelektu, a nie dla emocji? Jestem przekonany, że zaprowadzi nas to w ciekawe miejsca.