Flet znad Sekwany. Rozmowa z Sylwią Kubiak-Dobrowolską
Sylwia Kubiak-Dobrowolska, występująca pod pseudonimem Flutissima, nakładem wydawnictwa DUX wydała płytę zawierającą francuską muzykę fletową. W rozmowie z Igorem Torbickim opowiedziała o specyfice pracy nad repertuarem, który wciąż budzi emocje publiczności, na pierwszym planie stawiając wirtuozowski polor.
Igor Torbicki: Pani album „Flutissima & Piano” zawiera w większości utwory muzyki francuskiej. Wśród kompozytorów znajdują się François Bourne, Louis Ganne, ale również Franz Doppler i Jules Demersseman. Jaki był klucz wyboru konkretnie tych twórców? Wyzwania techniczne i narodowość to z pewnością niejedyny wątek.
Sylwia Kubiak-Dobrowolska: Z pewnością! [śmiech] Wybierając utwory na płytę, dążyłam do ukazania narodzin nowoczesnego podejścia do gry na flecie, ponieważ w XIX wieku zaczął on być postrzegany jako instrument wirtuozowski, a nie tylko kameralny czy orkiestrowy. Pomyślałam, że jestem w dobrym punkcie mojej kariery, aby zarejestrować taki popis techniczny – zwłaszcza że obecnie zaczynam włączać do mojej twórczości inne gatunki niż muzyka poważna, a także wchodzę w świat instrumentów etnicznych z różnych zakątków świata… Chciałam więc w pewien sposób zamknąć, a raczej podsumować etap, w którym liczy się wirtuozeria i lotność.
Pani wcześniejszy album „Flutissima Concertos” nagrany był z orkiestrą. Tym razem postawiła Pani na kameralny duet z fortepianem. Skąd ta zmiana?
Zależało mi na zrealizowaniu projektu we współpracy z jedną osobą, a nie z dużym zespołem. Nagrywanie z orkiestrą to ogromne wyzwanie, ale i inne doświadczenie – bardzo zespołowe, a zarazem mniej intymne. Czułam, że potrzebuję pomuzykować w duecie, a jednocześnie zależało mi na uniknięciu sztampowego repertuaru. Stąd wybór w większości muzyki francuskiej, bardzo pięknej i rzadko nagrywanej poza Francją. Ostatecznie chodziło też o pokazanie, że bycie kobietą zupełnie nie przeszkadza w wykonywaniu bardzo trudnego wirtuozowskiego repertuaru.
Jeśli się nie mylę, to ewolucja roli fletu była związana również z udoskonaleniami technicznymi w budowie tego instrumentu.
Tak. Dzięki nim, mówiąc ogólnie, można o wiele sprawniej poruszać się po dźwiękach.
A konkretniej?
Theobald Böhm [1794–1881 – I.T.] dodał do fletu systemy klap, które pozwalają na błyskawiczne zmiany dźwięków. Bez nich, aby grać w wyższych oktawach niż razkreślna i dwukreślna, trzeba było stosować skomplikowane chwyty, które utrudniały i spowalniały grę. Po innowacjach Böhma przestało to być konieczne. Flety zaczęto również tworzyć z innych surowców – odkryto, że szlachetniejszy metal wpływa na barwę dźwięku, przez co zaczęto tworzyć flety ze srebra, złota czy platyny. Gdy byłam małą dziewczynką, uczyłam się grać na nieomal aluminiowym flecie [śmiech]. Potem grałam na instrumentach z różnych stopów metali, a pod koniec szkoły średniej i na studiach miałam już srebrny flet. Teraz mój wybór padł na złoto, co bardzo uszlachetniło dźwięk instrumentu.
W minionych czasach posługiwano się drewnianymi fletami o miękkiej barwie – bardzo pięknej, ale i łagodnej. Trudno było się przebić przez inne instrumenty. Na przykład flet barokowy, traverso, musi mieć łagodny akompaniament, by zostać dobrze usłyszanym. Gdybym chciała nagrywać traverso z towarzyszeniem fortepianu, a nie klawesynu, pianista musiałby nieomalże chować się pod instrumentem i grać tak cicho, jak to tylko możliwe [śmiech]. Grając na nowoczesnym, złotym flecie, mogę korzystać z pełni brzmienia – podobnie jak pianista. Słychać to na naszej płycie – nie oszczędzamy tam na dynamice.
Jaki jest sekret udanej współpracy z fortepianem?
Zdecydowałam się na współpracę z Maciejem Pajorkiem przy nagrywaniu tego woluminu, ponieważ nigdy nie grał tego repertuaru. Miałam do dyspozycji szereg pianistów, którzy doskonale znają wszystkie te utwory, ale jednocześnie wiedziałam, że nie będą ze mną pracować nad głębszym wnikaniem w poszczególne aspekty interpretacyjne. Zapewne wyglądałoby to tak, że zagraliby według swoich przyzwyczajeń z niewielkimi zmianami tu i ówdzie. Mnie jednak zależało na budowaniu interpretacji „od zera”, na innym, świeżym spojrzeniu.
Tak też się stało. Przykładowo grając „Fantazję z opery Carmen”, jej finałową część wyobrażałam sobie bardzo szybko i żywiołowo, jednak Maciej zasugerował bardziej osadzoną, spokojniejszą wersję. Chciał, aby moc tego utworu płynęła z melodii i charakteru dźwięku, a nie pośpiechu. Choć na początku nie byłam całkowicie przekonana do tego pomysłu, udało nam się porozumieć i poszliśmy w tym kierunku, co zaowocowało nieco odmienną interpretacją niż tradycyjna. Jednakże wydaje mi się, iż decydującym aspektem udanej współpracy nie jest instrument, tylko ludzka osobowość, a tej Maciejowi Pajorkowi nie brakuje.
Współpracowała Pani z różnymi składami – wcześniej z orkiestrą, niedawno w duecie… Widać tendencję pomniejszania obsady. Czy wobec tego kolejna płyta będzie solowa?
Dobre pytanie, a jednocześnie odpowiedź [śmiech]. Solo, ale nie solo. Obecnie planuję zwrócić się w kierunku muzyki rozrywkowej, przede wszystkim z lat 80. i 90. Chcę stworzyć zespół o składzie dostosowanym do tego gatunku, zatem nie zabraknie zestawu perkusyjnego, gitary basowej i rytmicznej… Być może do niektórych utworów dołożymy smyczki, fortepian lub kongi… Przyznam, że zainspirowali mnie artyści pokroju Davida Garretta i doszłam do wniosku, że mamy w rozrywkowej odsłonie dużo skrzypiec czy fortepianu, a flet pojawia się rzadko. Postanowiłam spróbować wypełnić tę lukę. Mam też wielu znajomych niebędących muzykami, którym ten gatunek muzyczny jest bliski – tym razem zrobię coś dla nich!
Przypomniała mi się postać Yana Andersona… Życzę powodzenia w nowym projekcie i dziękuję za rozmowę.
Dziękuję!