Nie czytajcie opisu, idźcie na film. [„Tyle co nic” reż. Grzegorz Dębowski]
„Grupa rolników organizuje protest pod domem posła, który wbrew wcześniejszym obietnicom zagłosował przeciwko ich interesom (…)” – taki opis filmu „Tyle co nic” w reżyserii Grzegorza Dębowskiego pojawił się na oficjalnej stronie Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Po jego przeczytaniu część widzów straciła zapał do obejrzenia filmu, a przy tym szansę zobaczenia naprawdę interesującej produkcji. Szkoda, że polska wieś wydaje się niektórym mało kinowa, mimo że jest w niej tyle dobrego, interesującego materiału, na szczęście inni dostrzegli jej potencjał.
To prawda, film opowiada o polskich rolnikach i organizowanym przez nich samosądzie, ale nie liczy się tutaj sama historia, tylko sposób jej opowiedzenia. Kto przeczytałby „Zbrodnię i karę” Fiodora Dostojewskiego, wiedząc jedynie, że popełniono morderstwo? Fabuła to wierzchnia warstwa, pod którą ukrywa się właściwa opowieść. Opowieść oparta nie na samym przebiegu wydarzeń, ale na emocjach.
Jarek (Artur Paczesny) zdaje się być liderem grupy rolników, w której, jak sam przyznaje, wszyscy są równi. Ma żonę, dzieci, sąsiadów oraz gospodarstwo rolne. Wydaje się, że jest to typowy rolnik na polskiej wsi, kryje on w sobie cechy i przekonania, które nie pozwalają mu przejść do porządku dziennego nad niesprawiedliwością i nierównościami społecznymi. To właśnie on jest naszym przewodnikiem po filmie, a ponieważ fabuła prowadzona jest w sposób chronologiczny, jako widzowie wiemy tyle, co nasz bohater, razem z nim odkrywając kolejne fakty. My jednak mamy luksus w postaci fizycznego oderwania od opowieści, którym nie dysponuje nasz bohater. Z tego powodu udzielają nam się jego emocje. Żeby nie przerosły one widzów, do filmu dodano elementy prawie komediowe. Tutaj warto zwrócić uwagę na aktorów. Potrafili oni wyczuć komizm sytuacji i dostosować do niego tempo sceny, wciąż pozostając w atmosferze naturalności i „grania bez gry”, zupełnie jakby to, co dzieje się w filmie, naprawdę miało miejsce. Chyba najlepszym tego przykładem jest rosnący poziom zdenerwowania bohatera granego przez Artura Paczesnego (choć to słowo nie oddaje jego nastroju w sposób wystarczający). Aktor wciąż stopniuje napięcie, a jego poirytowanie wzrastające z każdą kolejną sceną jest komiczne i tragiczne zarazem. Świetne wyczucie sytuacji i nastrojów widza.
Oglądając ten film, ma się wręcz poczucie oglądania dokumentu. Zdjęcia, których autorem jest Oleksander Pozdnyakov, sprawiają wrażenie, jakby nagrywano je za pomocą telefonu komórkowego, a nie kamery. Ujęcia są momentami nieostre, kamerzysta czasami celowo na ułamek sekundy gubi bohatera, ale wciąż jednak towarzyszy aktorom, w razie potrzeby nawet za nimi biegając. Aktorzy z kolei prowadzą codzienne, niezobowiązujące rozmowy w takiej formie, jakby biorące w nich udział osoby nie miały świadomości, że są nagrywane. Podróżujemy od domu do domu, od gospodarstwa do gospodarstwa, a każda następna lokacja coraz lepiej przybliża nam okoliczności życia bohaterów. Miejsca są tak typowe dla nadwiślańskich wsi, że historia taka mogłaby wydarzyć się dosłownie wszędzie w Polsce. Ta wierność realiom, jakie rzeczywiście możemy obserwować, powoduje, że film jeszcze bardziej przypomina reportaż. Widzowie obserwują nie tylko sceny służące rozwiązaniu głównych wątków fabuły, ale też obowiązki i czynności gospodarcze bohaterów. Twórcy nie obawiają się zabrać nas do obory tylko po to, żeby pokazać nam, jak bohater przywiązany jest do swojej trzody i roli społecznej, jaką dla siebie wybrał.
Film tego rodzaju pozostawia aktorom pole do dość swobodnej interpretacji postaci. Potoczny język, jakim posługują się bohaterowie, został mimo wszystko włożony w pewne ramy, za co reżyserowi należą się wielkie podziękowania. Taki język w filmie potrafi bardzo irytować. Nie bez powodu w języku polskim panuje tak mocny podział na język literacki i codzienny. W „Tyle co nic” pozwala on jednak na lepsze wczucie się w historię, a przy tym nie jest prostacki, jak to czasami niestety ma miejsce chociażby we współczesnych polskich piosenkach.
Brakuje mi w kinie opowieści o postaciach z gruntu dobrych, nawet jeśli mimo wszystko przytrafiają im się złe rzeczy. Za dużo już w filmowym przemyśle cynicznych, pewnych siebie cwaniaków, a za mało serdeczności i ciepła. Moment, kiedy polityk, rozmawiając z Jarkiem, opowiada o kondycji, w jakiej obecnie znajduje się polska wieś, jest najlepszym podsumowaniem nie tylko filmu, ale też nastrojów społecznych. Klamra w postaci sceny zamykającej film jest symbolicznym zatoczeniem koła tej historii, mimika głównego bohatera mówi więcej, niż mogłyby to zrobić jakiekolwiek słowa.