Filharmoniczne czary pogodowe [Antonii Baryshevskyi w Filharmonii Łódzkiej]
Filharmonia im. Artura Rubinsteina w Łodzi podjęła próbę zaczarowania nieprzychylnej jak dotąd aury i zaprosiła publiczność do wysłuchania dwóch witalnych dzieł Ludwiga van Beethovena. Melomani 12 maja mieli okazję zadurzyć się w nazywanym wiosennie, bo „skowronkowym” IV koncercie fortepianowym D-dur op. 58 i V Symfonii c-moll op. 67.
Podczas piątkowego wieczoru batutę i rygor orkiestry trzymał dyrygent i dyrektor artystyczny łódzkiej filharmonii Paweł Przytocki. A przy fortepianie zasiadł i zagrał urodzony w 1988 roku w Kijowie Antonii Baryshevskyi. Pianista dotychczas mający szansę wystąpić w prawie całej Europie, ale i Japonii, Korei Południowej, Izraelu oraz Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. Przez Marthę Argerich określony artystą o wyjątkowym talencie („Baryshevskyi has something special, a special talent”), a w londyńskim Gramophone Magazine doceniony za wyróżniającą się odwagę do bycia innym („Baryshevskyi dares to be different…”). Udowodnił to także w gmachu imienia Artura Rubinsteina podczas występu, którego niuanse oprawy można określić żartobliwie „rockowymi”. Baryshevskyi wraz z Przytockim weszli bowiem z kilkuminutowym opóźnieniem na scenę. Oczekiwanie na nich na szczęście jednak tylko jeszcze bardziej rozochociło pełną widzów salę. Miłośnicy wirtuozerii z całą pewnością nasycili się pokazem umiejętności Baryshevskyiego, bo przyjął głośne owacje od stojącej widowni. Z każdej strony dało się również słyszeć pełne podziwu okrzyki tych, którzy zdecydowali się zerwać sztuczną, a mocno przyklejoną łatkę poważnych reakcji na „muzykę poważną”.
Entuzjazm nie dziwił, bo przyjście na koncert było też okazją do zbliżenia się życiorysem do samego Beethovena. Ci, którzy po raz pierwszy wsłuchali się, siedząc na widowni, w „skowronka”, pozostali niewiele gorsi od samego kompozytora. Niemiec bowiem miał taką szansę tylko dwa razy. Pierwsza prezentacja odbyła się w pałacu księcia Lobkowitza w 1807 roku, a druga w 1808 roku w Theater an der Wien. Kolejne wykonania zainicjował prawie 3 dekady później Felix Mendelssohn już po śmierci wiedeńskiego klasyka.
Po godzinie 20:00 rozpoczęła się druga część muzycznej uczty, na którą przyszli nie tylko mocno dojrzali koneserzy, młodzi dorośli, ale i dzieci, i nastolatkowie. Duża rozpiętość wieku słuchaczy cieszyła. To świetnie, że wciąż zjawiają się w filharmoniach ci, którzy chcą usłyszeć pełniejszą wersję V Symfonii c-moll op. 67, a nie tylko jej urwany fragment w filmie czy reklamie. A nawet i ten jeszcze krótszy i „zdeformowany” – jako sygnał dzwoniącego w tramwaju telefonu. W końcu pierwsze cztery dźwięki „motywu losu” przeszły już na stałe także i do popkultury.
Wykonanie „piątej” spodziewanie podtrzymało entuzjazm słuchaczy, ale i orkiestry. Było mocno, głośno i z werwą. Czyli tak jak być miało.
Powracając więc do zagubionej polskiej wiosny… Piątkowe spotkanie, wielki muzyczny finał i wiwaty z pewnością przywołały dobrą aurę – jeśli nie tę pogodową, to chociaż wewnątrz sali koncertowej. Zachwyt słyszalny był zarówno w dyskusjach podczas przerwy jak i po zakończeniu koncertu. Jednak to nie tylko słowa podkreśliły zadowolenie słuchaczy. Utwory Beethovena „przebiły” się bowiem przez mury Filharmonii i „wyszły” z sali wraz z publicznością. A najbardziej szczerą z pochlebnych opinii okazało się głośne, wieloglosowe nucenie różnych fragmentów Symfonii i Koncertu przy ulicy Narutowicza.