(Nie tylko) dwaj panowie na „B” [Kordian Góra w Filharmonii Bałtyckiej]
Klasyczna muzyka tonalna, czy może konkretniej epoka myślenia tonalnego i systemu dur-moll (którą sprowadzić moglibyśmy do uproszczenia „czasy od Bacha do Brahmsa”), nadal stanowi strefę komfortu dla znaczącej większości słuchaczy oraz wykonawców muzyki poważnej.
Zespoły filharmoniczne w mniejszym bądź większym stopniu decydują się jednak na wykraczanie poza te wygodne ramy i wplatanie między dzieła muzyki dawnej repertuaru XX-wiecznego, jak również kompozycji które wyszły spod ręki młodych pokoleń twórców. W piękny piątkowy wieczór 12 maja w murach gdańskiej Filharmonii Bałtyckiej wraz z orkiestrą pod batutą George’a Tchitchinadzego przenieśliśmy się do kilku relatywnie odległych od siebie punktów na osi czasu historii muzyki. Była to podróż niekrótka i bardzo przyjemna – choć całościowo nieco eklektyczna.
Uwertura Tragiczna Johannesa Brahmsa, która zainicjowała koncert, wybrzmiała w sposób należycie dramatyczny, pełen surowości, udręki i ponurej ostateczności. Po niej przenieśliśmy się niemal 6 dekad w przyszłość, do lat 30. XX wieku i IV Symfonii (Symphonie Concertante) Karola Szymanowskiego, noszącej znamiona koncertu fortepianowego. Partię solową fortepianu wykonał dr Kordian Góra, który oczarował publiczność finezją i precyzją swojego wykonania, ukazując z pietyzmem liczne kolory muzyki Szymanowskiego. Kreowana przez niego narracja muzyczna nasycona była całym spektrum emocji, choć były one niemal niedostrzegalne z zewnątrz, jako że przez większość czasu wykonawca zachowywał powierzchowny spokój i kamienne oblicze. Nieliczne gwałtowniejsze ruchy towarzyszyły jedynie momentom intensywnym i dramatycznym, wymagającym od pianisty wręcz fizycznej siły. Po przerwie jako pierwsze wybrzmiały ciekawe Impresje z Węgier młodego gdańskiego kompozytora Piotra Kasiłowskiego, utwór na orkiestrę smyczkową z harfą stanowiący swoistą grę przeciwstawień (eufonia kontra dysonans, rejestry dolne kontra górne), silnie nawiązujący do form i brzmień dawnych, kierujący się jednak w stronę języka rozszerzonej tonalności. Koncert zwieńczyło energiczne, pełne wigoru, ale i subtelności wykonanie IV Symfonii Ludwiga van Beethovena, pozostającej z reguły nieco w cieniu sąsiadujących z nią sióstr – Eroiki i V Symfonii.
Podczas koncertu mogliśmy zaobserwować różne oblicza dyrygentury w wydaniu maestro Tchitchinadzego. Z jednej strony zauważalna była wyraźna strategia „mniej znaczy więcej”, wyrażająca się choćby w zachowawczych, drobnych, ale i bardzo konkretnych ruchach i sygnałach – nawet w przypadku wysokiej dynamiki i gęstej faktury. Z drugiej zaś strony nie sposób byłoby zaprzeczyć, że w momentach największej intensyfikacji muzycznych zdarzeń zeszłoroczny laureat Pomorskiej Nagrody Artystycznej dwoił się i troił – tak emocjonalnie, jak i fizycznie – by uzyskać pożądane efekty. Tchitchinadze cały czas miał dobry kontakt z orkiestrą, utrzymując ją ciągle pod kontrolą. Co prawda skłamałabym, gdybym stwierdziła, że na przestrzeni wszystkich utworów nie zdarzyło się orkiestrze ani jedno opóźnione wejście w niektórych grupach instrumentów i że odezwał się absolutnie każdy dźwięk – taki jednak jest niewątpliwy urok wykonań na żywo. Były to zresztą zdarzenia na tyle małego kalibru, że nie mogły wpłynąć negatywnie na przyjemność płynącą z uczestnictwa w wydarzeniu. W miejscach, w których orkiestra błyszczeć powinna, gdańscy filharmonicy wielokrotnie pokazali, że potrafią to osiągnąć.
Z pewnością tym, co wzbudziło we mnie najwięcej przemyśleń po koncercie, był sam dobór repertuaru. Trudno byłoby odnaleźć jakieś konkretne kryterium selekcji utworów, które usłyszeliśmy podczas koncertu. Nawiązując do humorystycznego spostrzeżenia odpowiedzialnego za słowo wstępne obu części koncertu Konrada Mielnika, „koncert rozpoczął się utworem pana na B, a następnie zakończył utworem innego pana na B”. Gdyby się uprzeć, tego rodzaju mniej lub bardziej przypadkowych powiązań znaleźlibyśmy pewnie kilka – wszakże obie części koncertu zwieńczyła Symfonia, i to na dodatek w obu przypadkach czwarta! W każdej części został zaprezentowany utwór jednego Polaka i jednego Niemca. Jednak trudno by było w tym przypadku wyróżnić jakiś klucz, który uzasadniłby dobór zestawu akurat tych czterech kompozycji – a już z całą pewnością kolejność ich prezentacji. O ile utwory w ramach pierwszej części koncertu wykonane zostały chronologicznie, a jako publiczność mogliśmy uchwycić istotne zmiany języka muzycznego, jakie nastąpiły na przestrzeni kilkudziesięciu lat, zainicjowana utworem powstałym współcześnie druga część koncertu cofnęła nas w czasie do języka dojrzałego klasycyzmu, co nieco zaburzyło moją immersję. Zakładam, że była to decyzja związana stricte z logistyką, jako że utwory Kasiłowskiego i Beethovena wymagały mniejszego składu orkiestry. Nie zmienia to jednak faktu, że pozostawiła mnie ona z poczuciem lekkiego, ale wciąż zauważalnego niedosytu. Niektórzy mogą oczywiście stwierdzić, że taka ciągłość nie ma dla nich znaczenia, i traktować koncert jako przestrzeń dziania się muzyki będącej zjawiskiem absolutnym, oderwanym od kontekstów; w mojej ocenie jest to jednak ważny aspekt, koherentność repertuaru ma bowiem niebagatelny wpływ na kształt całego wydarzenia, czyniąc koncert, oczywiście w pewnym sensie, holistyczną makroformą.
Jakkolwiek programom koncertowym należy się szczególna uwaga, tak by były bardziej spójne i coraz ciekawsze, w ostatecznym rozrachunku to muzyka jest najważniejsza i powinna obronić się sama. Cieszę się, że w tym przypadku tak się właśnie stało.