Elżbieta Wasiuczyńska: Są książki ucieczki i książki plasterki
Rozmawiam z Elżbietą Wasiuczyńską, ilustratorką książek nie tylko dla dzieci – Wielką Władczynią Koloru. Gdy spoglądamy na jej rysunki, budzi się w nas radość, optymizm, znika strach i zmęczenie. Jak to się dzieje? Bardzo prosto! Ela potrafi zamienić czarodziejską różdżkę w pędzel i wyczarować dla nas cudowne krainy pełne słońca, roślin i zwierząt.
Dorota Pietrzyk: Elu, jak to się wszystko zaczęło? Jak weszłaś w ten kolorowy świat?
Elżbieta Wasiuczyńska: Chyba w dzieciństwie schrupałam paczkę kredek, bo maluję i rysuję, odkąd pamiętam. Nałogowo.
Od razu malowałaś tak czystym kolorem?
Bazgrałam, chlapałam, lepiłam z plasteliny, robiłam utytłane w kleju wydzieranki – jak wszystkie dzieci w przedszkolu. Ale, idąc do szkoły, jako niespełna sześciolatka czułam w sobie już MOC. Myślałam: „Niech no zaczną się lekcje plastyki – już ja wam pokażę!”. Bardzo mnie ta ówczesna wiara w siebie rozczula, zwłaszcza kiedy widzę jakieś zachowane w szufladach babcinego kredensu artefakty zmalowane w tamtym czasie.
Pamiętasz, co cię jeszcze wtedy inspirowało?
Razem z ukochaną babcią Bronią, która od święta odsuwała szybki swojej biblioteczki i pozwalała wertować albumy malarstwa, chodziłam na wykłady Towarzystwa Sztuk Pięknych. Kiedy dorośli siedzieli na arcynudnych dla mnie wykładach, ja wkładałam za duże filcowe kapcie i przemierzałam skrzypiące parkiety Muzeum Okręgowego.
W Radomiu urodził się Malczewski, w niedalekim Orońsku mieszkał Brandt, stąd w radomskich zbiorach wiele świetnych płócien. Godzinami oglądałam obrazy i wystawiane cymelia w postaci znakomitych, choć nieskończonych dzieł. Podziwiałam szybką podmalówkę, dukt pędzla, pozostawione na etapie szkicu postaci, proces, technikę pracy. Radom ma też bogaty zbiór sztuki XX wieku. Dyrektor BWA, animator kultury i twórca Dyskusyjnego Klubu Filmowego – Mieczysław Szewczuk, i artysta – Zbyszek Kamieński, pozyskali w depozyt wiele świetnych prac współczesnych artystów, między innymi: Fangora, Tarasina, Makowskiego, Maciejewskiego, Nowosielskiego, Hasiora. Stałam i pasałam oczy. Umiejętność patrzenia, kontemplacji jest równie istotna jak samo malowanie, nie mam co do tego wątpliwości.
Lubiłaś jako dziecko malować dużym pędzlem?
Zapisano mnie do Ogniska Plastycznego już jako pięciolatkę, bardzo się do tego rwałam. Ale na początku tak byłam oczarowana tym, co robią starsze dzieci, samą atmosferą, zapachami, kolorami, paniami czytającymi nam bajki, że głównie się tym grubym i cienkim pędzlom przyglądałam.
Wszyscy malowali plakatówkami Astry. Pamiętam kanoniczny zestaw 12 plastikowych słoiczków w tekturowym brązowym pudełku. Gdy starszy brat koleżanki obwieścił kiedyś, że kolor niebieski ma ileś odcieni, że jest indygo, ultramaryna, błękit pruski, paryski, turkus, lazur, to słuchałam tego jak opowieści z Księgi tysiąca i jednej nocy. Myślałam, że nas nabiera, jak to zwykli czynić starsi bracia.
No, kto by pomyślał, że na świecie jest więcej niż 12 kolorów!
Z Radomia przyjechałaś do Krakowa zdawać na Akademię? Na malarstwo?
Najpierw zdawałam na grafikę. Za pierwszym razem się nie dostałam, ale, jak się okazało, to był dobry zakręt w moim życiu. Asystent, który oddawał mi prace po egzaminie, Krzysiek Kajder, powiedział, że jemu te prace się podobają i powinnam była się dostać. Zaproponował mi bezpłatne lekcje. Pracowałam od poniedziałku do piątku w szkolnej bibliotece, a na sobotę i niedzielę przyjeżdżałam do dziadków – rodziców taty – którzy mieszkali w Krakowie. Rysowaliśmy i malowaliśmy w pracowni Krzysztofa na Krowodrzy.
Wiem, ile kosztują takie prywatne lekcje, a Krzysztof udzielał mi ich zupełnie bezinteresownie. Zrzucaliśmy się tylko we troje na opłacenie modelki. Malował z nami kolega, dyplomant. Właściwie w ostatniej chwili, składając teczkę prac na ASP, zdecydowałam, że zastartuję tym razem na Wydział Malarstwa. Że to, co mnie najbardziej ciekawi i bawi, to kolor i światło.
A kiedy już dostałaś się na malarstwo, to sama wybrałaś sobie pracownię i swojego profesora?
Nie znałam zupełnie pracowni malarskich, nie widziałam, fujara, wcześniej żadnej wystawy końcoworocznej na Akademii. Znałam jedynie nazwisko profesora Nowosielskiego, ale on nie przyjmował pierwszaków, oraz nazwisko profesora Joniaka – u niego właśnie robił dyplom kolega, z którym malowaliśmy w weekendy. Bardzo sobie te pięć lat Joniakowskich uwag i korekt cenię. To był tęgi malarz, cudowny kolorysta. A potem jeszcze z rozpędu poszłam zrobić dyplom z grafiki, bo marzyło mi się ilustrowanie książek.
Chciałabym teraz zapytać cię o twoje alter ego, avatara, żółtego smoka z kredkami zamiast kolców. Skąd wzięłaś tyle żółtych kredek?
Te kiełkujące na grzbiecie kredkokolce ulepiłam z modeliny. Moja pracownia to magazyn przydasi, tkanin, drewienek, papierów, mas samoutwardzalnych, korali, cuda-wianków. Tak to jest, kiedy lubi się zmieniać techniki. Niby psioczę, ale tak naprawdę uwielbiam ten mój wzburzony ocean Przedmiotów, Które Na Pewno Się Kiedyś Przydadzą. Tylko wiesz, wysepka, na której pracuję, jest coraz mniejsza.
Twoje ilustracje po prostu świecą jak małe słońca. To jest rzadkością w malarstwie. Gdy patrzę na namalowany przez ciebie las, czuję zapach sosen, a gdy na jednej z ilustracji spada gwiazda, widzę jej lot! Prowadzisz cudownego bloga. Nie tylko wspaniale i dowcipnie komentujesz swoje prace, ale pokazujesz również etapy powstawania ilustracji. Nie mogę się napatrzeć na zrobiony przez ciebie portret czarnuszki – delikatnego, błękitnego kwiatuszka. Jak misternie namalowałaś tę koronkowość jej liści – to coś naprawdę pięknego! Jak powstaje ilustracja?
Jestem wielkim łakomczuchem, potrzebuję piękna, karmię się oczyma. I kiedy widzę coś zachwycającego, próbuję z lepszym czy gorszym skutkiem to zatrzymać. Nad cyklem o Panu Kuleczce pracujemy z Wojciechem Widłakiem już dobre 20 lat. Zdarza mi się pomyśleć gdzieś w plenerze: „ooo jakie to panakuleczkowe” i hyc! – robię fotę, szkic, notatkę, które potem przy malowaniu pomagają mi urealnić jakąś scenę. Dom „kuleczkowców” jest łudząco podobny do tego, w którym mieszkam, dzięki temu motywy, nad którymi pracuję, przychodzą do mnie same, kiedy tylko przecieram rano zaspane oczy. Wystarczy namalować. Ale chyba to, co przyciąga najbardziej czytelników do tej serii, to rodzaj miłego ciepła, bezpieczeństwa, pogody.
Są artyści, którzy opowiadają o tematach trudnych, czują misję, potrafią tak działać – i chwała im za to. Ja czuję się predestynowana do opowiadania obrazem rzeczy miłych i krzepiących. Po trosze opowiadam je dzieciom, ale też samej sobie. Są książki ucieczki, książki plasterki. I ja właśnie takie staram się robić.
Czy oprócz „Pana Kuleczki” są jeszcze książki dla dzieci z twoimi ilustracjami?
W sumie jest ich chyba ponad pięćdziesiąt. Nigdy ich dokładnie nie policzyłam.
A z której książki jesteś najbardziej zadowolona?
Zwykle jest to ostatnia praca, najmłodsze dziecko, kiedy człowiek jeszcze nie zauważył swoich błędów, no a bębenek podbijają recenzje i opinie czytelników. Natomiast książka, która sprawiła mi masę frajdy, to wycinankowy „Chichotnik”. Barbara Gawryluk dokonała wyboru wierszy polskich poetów. Wspólnym mianownikiem był humor. Wydawnictwo Literackie dało mi wolną rękę w doborze techniki, więc z pieśnią na ustach poszłam w papierowe, półprzestrzenne, czarno-białe wycinanki.
No, to było dla ciebie – kolorystki wielkie wyzwanie!
O, miałam wielką ochotę na taką ograniczoną gamę, ale nie udało mi się namówić na to wcześniej żadnego wydawcy.
A masz swoich ulubionych ilustratorów, niekoniecznie dla dzieci?
No oczywiście! Uwielbiam Grabiańskiego, Szancera, Butenkę. Już jako dorosła osoba poznałam prace Wilkonia i genialnych Czechów: Zavrela i Borna. Obserwuję prace ilustratorów w necie. Ocean radości, tylko brać i cieszyć oczy.
Powiedz Elu, co malujesz dla siebie? Czy to też jest takie kolorowe, czy może uspokajasz kolory, gdy jesteś sobie sterem, żeglarzem i okrętem?
Z tego, co maluję dla siebie, często powstają książki. Autorzy lubią chyba nawet tę odwróconą kolejność, że obrazki są inspiracją dla tekstu.
A udaje ci się przenieść na papier dokładnie to, co sobie wymyśliłaś?
Wiadomo – nie zawsze się udaje. Czasem zadowolona jestem dopiero po drugiej, trzeciej wersji.
Albo widzi się, że trafiło się dokładniusieńko kulą w płot, kiedy ilustracja jest już opublikowana.
A masz jakiś pomysł, temat, o którego realizacji marzysz?
No pewnie! Ale też wiem, że im więcej się o pomyśle mówi, tym mniej się go potem realizuje. Energia idzie w gadanie. Lepiej więc tutaj skończymy…
Elżbieta Wasiuczyńska
Ilustratorka, malarka, projektantka. Pochodzi z Radomia, studiowała malarstwo na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, w pracowni malarskiej Juliusza Joniaka oraz pracowni książki i typografii Romana Banaszewskiego. Mieszka i pracuje w podkrakowskich Węgrzcach. Jest autorką ilustracji do ponad pięćdziesięciu książek, ma na koncie również w pełni autorskie publikacje. Jedna z nich, Mój pierwszy alfabet, odznaczona została nagrodą Książka Roku 2009 przez Polską Sekcję IBBY. Wasiuczyńska współpracuje z czasopismami dla dzieci, m.in. „Świerszczykiem”, a także magazynami „Dziecko”, „Bęc” i „Pentliczek”. Poza książkami i czasopismami ilustrowała także kampanie społeczne. Prace Eli znalazły się m.in. w broszurach towarzyszących skierowanej do dzieci, małopolskiej kampanii na temat oszczędzania energii elektrycznej. Zaprojektowała również plakat dotyczący praw dziecka dla polskiego Komitetu UNICEF. Ma na koncie także projekty użytkowe – od ubranek Endo, po pościel i akcesoria dziecięce marki Lela Blanc.